czwartek, 24 marca 2011

Lidl, Biedrona i kajdany

Pewien mój znajomy popełnił był na Nowym Ekranie tekst o tym (także o tym) gdzie sensowniej kupować: w Lidlu czy w Biedronce. I kogo tam można spotkać. To od razu przyznam się, że w Biedronce nie byłem w życiu, po prostu nie wiem gdzie jest. W Lidlu dwa razy, pierwszy i ostatni, mojej żonie poradziła to jej znajoma. Może lubi. Ja nie bardzo. Czułem się jakbym wpadł do magazynu wojskowego, w którym tajemniczy wybuch oderwał jedną ze ścian, a dobrzy ludzie z sąsiedztwa przyszli na chwilę z potężnymi wózkami (koszyków nie ma!), by ulżyć roli taksatorów szkód. Każdy pakował w czeluść wózka ile wlezie – a wlezie sporo. Czy mnie na przykład niezbędne jest dwanaście półtoralitrowych opakowań wody Żywiec? Stanowczo nie! A w każdym razie nie zaraz i naraz. Snułem się więc pomiędzy ściśle ustawionymi ladami, na które ktoś powrzucał towar byle jak i w pędzie. I powiem, że nie chcę więcej brać udziału w spektaklu, który bardziej przypomina rabunek, niż zakupy. Nawet jeśli ten pełen wózek wyjdzie mi dziesięć złotych taniej.

Jeżdżę więc w miejsca, które oczywiście znam, bo jestem zmuszany raz na jakiś czas je znać. Pani Przewodniczka mi każe. Parkuję w dziurach obliczonych w sam raz na Malucha, czyli Fiata 126, ze zgrozą obserwuję, jak wytworne damesy otwierają drzwi swych terenowych potworów na słuch – to jest do pierwszego bum o sąsiada – i obserwuję podejrzanych osobników, którzy zawsze stoją u wejścia i pewnie zastanawiają się do której kieszeni włożyłem kluczyki od samochodu. Wiem, to zbyteczna troska, auto ma lat dokładnie dwadzieścia i powinienem dać sobie spokój. No ale jest ładne, ja je lubię i jakoś tę troskę muszę wyrazić…

Mój znajomy pisze, że spotkał w jednym ze sklepów ludzi znanych, poczynił pewne obserwacje i może wywieść określone wnioski. Co też czyni. Ja ludzi znanych nie lubię w miejscach publicznych spotykać, zwłaszcza znienacka, ponieważ mam w sobie taki mechanizm, że kłaniam się znanej twarzy zanim jeszcze ustalę skąd ją znam. I wyszło by głupio. Dalej powiem, że w każdym wielkim sklepie lubię oglądać towary, których właściwie nie powinno się tam kupować: chińskie skutery i japońskie telewizory, też zresztą wyprodukowane w Chinach. Gapię się na nie. Skutery bywają śliczne. Telewizory tanieją szybciej, niż zdążą to ogłaszać w prospektach „nie dla idiotów”. Nie jeżdżę skuterem i nie oglądam telewizji więc mogę te moje marketowe pasje włożyć spokojnie na półkę "satysfakcji intelektualnych". I to są przyjemności, które dobrze wpływają na moją psychikę. Podobnie jak kajdany, pałki składane, gazy bojowe i piękne spodenki w plamy pustynne, które mogę nabyć w sklepiku wielkości budki z gazetami, mieści się ten sklepik u wyjścia z jednego z supermarketów. Uważam, że skoro w tym państwie wolności jest coraz mniej, to przynajmniej te gadżety winni sprzedawać po umiarkowanych cenach. I później nie łapać obywateli tak przystrojonych i uzbrojonych, niech sobie choć z godzinę polatają luzem po polach, wszyscy być może będziemy bardziej szczęśliwi. (W tym miejscu od razu inwokacja do pewnej pani od objawień: jeśli powiesz mi babo bym sobie przed zakupami w głowie poukładał to ci odpalę, że jesteś stara pudernica bez poczucia humoru. No!)

M.Z.

Brak komentarzy: