Nie tak dawno pracowałem w pewnej organizacji pozarządowej, która miała ten zwyczaj, że raz do roku, na początku czerwca, organizowała wieloosobowe spotkania szumnie zwane Konferencjami. W założeniu miały owe Konferencje artykułować bieżące problemy środowiska, formułować jakieś stanowisko „wobec”, ewentualnie doprowadzać do określonych działań. Oczywiście nic takiego nie następowało. Po pierwsze dlatego, że dowódca organizacji był mocno podstarzałym, zakochanym w sobie z wzajemnością osobnikiem i bardziej dbał o to, na jakim tle, jakich ważnych osób, nastąpi jego autoprezentacja. Po drugie skoro już udało się wstępnie zabukować na konferencji obecność kilku celebrytów trzeciej lub czwartej kategorii – to przecież nie można było ich szlachetnych posiwiałych głów obciążać jakimiś problemami, a już nie daj Boże postulatami do natychmiastowego spełnienia. Zakazane było również zadawanie celebrytom kłopotliwych pytań – zresztą i tak nie bardzo było kiedy, Ważny wpadał, pouśmiechał się do zgromadzonych i tłumacząc ministerialnymi obowiązkami znikał jak niepyszny. Czasem jeszcze wydał z paszczy jakiś dźwięk, ale bez większego znaczenia i bez żadnych zobowiązań. Pewnego razu przywiesił wybrańcom kilka Orderów. Nikt nie pamięta jakiej nazwy – ale przecież nie o to chodzi. Ordery były oczywiście płatne, choć nie każdy mógł dostąpić zaszczytu "uiszczenia" tej opłaty. Na pierwszej stronie miejscowego wydawnictwa rzecz cała ogłoszona została jako NAJWIĘKSZY SUKCES. Pewnie tak było - rekordzista zebrał tego roku ostatni brakujący mu medal i właśnie zaczynał się martwić co dalej. Jakaś statuetka? Już miał kilka. Oskar? Może być - ale przecież on nie w tej branży kręci...
Dalej wygłaszano referaty i płomienne przemówienia. Wygłaszali ci, co mieli wygłosić, znani od lat i przewidywalni jak śmierć. Powoli, memląc słowa, albo tocząc marsowym wzrokiem po Sali, niekiedy tak pięknym slangiem praskiego menela, że nawet ja, urodzony i wychowany na Starej Pradze nie mogłem wyjść ze zdumienia. Ale oryginał! W formalinę typka i do Sevres pod Paryżem, obok wzorca metra! Zawsze przypominała mi się wtedy bajka o herbacie: gdzieś ty się dźbąglu tak durnowaty ULUNG. No ale najważniejsze, że dowódca organizacji był jak zwykle zachwycony… Nie, nie treścią referatów, tę znał od kilku tygodni. Raczej tym, że nic nieprzewidywalnego się nie zdarzyło i coś szczęśliwie dobiegło końca. A kwota kilkuset złotych od każdego uczestnika właśnie wpłynęła na konto firmy.
Gdzie to się wszystko odbywało? A w takim podwarszawskim ośrodku, bardziej drogim, niż tanim, znanym wszystkim od lat, z marnym jedzeniem – co i tak nie miało znaczenia, ponieważ przeładowany program przewidywał na obiad piętnaście minut na dwie tury, więcej na raz do stołówki się nie mieściło. Któregoś razu miałem okazje podejrzeć rachunek za wynajęcie tej dziury. Astronomiczny! I jako świeży jeszcze pracownik poczyniłem wieczorem kilka obliczeń, z których wynikało, że za te same pieniądze można wynająć na Mazurach luksusowy, zamknięty ośrodek, dwa pełnowymiarowe i klimatyzowane autokary, które gości przywiozą tam z Warszawy i odwiozą do niej, wieczorne ognisko z pieczonym prosiakiem – i wiele innych atrakcji. Oczywiście jak marny naiwniak opowiedziałem o tym tłustemu i durnowatemu organizatorowi (socjalistyczny wzór „spieprzyliście nam przemysł chemiczny – idziecie za karę do turystyki. I tylko uważajcie, bo jak tam wam się nie uda, to już tylko placówka w Mongolii!”), roztaczając przed nim wizję jaki to splendor nań spłynie po zakończeniu tego mazurskiego spotkania. „Pal sześć referaty, wiadomo, że będą jakie będą, pal sześć celebrytów, którzy i tak będą grymasić, że daleko – ale wiara płacąca i słuchająca będzie zachwycona!”…
Tak, łatwo się domyślić co się stało po tej mojej prezentacji pomysłu. Klient dostał po prostu furii! Pluł, charczał, umierał na zawał serca i wyrzucał z siebie oskarżenia: pan mi tu nie będzie, ja już wszystko załatwiłem, syn wiezie plakat, znajomy dźwiękowiec nagłaśnia salę, wnuczek będzie wszystko nagrywał… I już było wiadomo o co chodzi. O pieniądze dla znajomych królika. Po co niby mieli by jechać 250 kilometrów, jeśli mogli zarobić na miejscu? Po co odpuszczać władzę tatki, kuzyna i dziadziusia – jeśli nie wiadomo jak to się może skończyć? A nawiasem mówiąc skończyło by się dla pieczeniarzy jak najgorzej. W proponowanym ośrodku wszystkie te czynności wliczone zostały już w cenę ogólną usługi. I plakat, i sala konferencyjna, i nagranie, i film z całości spotkania… Zatem byli niepotrzebni.
Jak widać i mnie przyszło pracować z ludźmi wtłoczonymi w pewien rygor myślenia i działania, oczywiście nie mam na to dowodów, ale dziwnie jestem pewien, że pochodził one gdzieś z przełomu lat 50-tych i 60-tych. To myślenie - tym ludziom i wtedy - sprawdzało się. Zagwarantowało miękkie lądowanie po 1989 roku, przyniosło określone splendory później. Więc niby czemu mieli by tu cokolwiek zmieniać? No a że trzeba krzyczeć „Rozwijamy się!”? No to krzyczmy. Inercja fundamentem rozwoju… A czemu nie?
M.Z.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz