Dzisiaj pan Bazyliszek opowiada jak za socjalizmu robili plan. Rozgadał się i nie chciał przestać. Szczęśliwe lata pięćdziesiąte… Więc poleciały rzewne wspomnienia o konieczności, dyscyplinie, planach i wskaźnikach. Że trzeba było tego przestrzegać, inaczej sekretarz w ministerstwie takiego nierozważnego dyrektora zmiatał jednym gestem ręki – i było po zawodach i po służbowym mieszkaniu. Bazyliszek jest głuchy jak pień, natura podpowiada mu, że reszta świata też, więc ryczy na pełen regulator starczym dyszkancikiem: „tośmy poszli do kopania dziury. Niby pod wodociąg dla sąsiedniego osiedla, ale w ramach zobowiązań zakładowych. No i wyszło sto dziesięć procent planu, była premia i awanse, miałem też telefon z komitetu. To są panie prawdziwe sukcesy! Nie to co teraz…”
Jesteśmy zespołem od produkcji gazety. Gazeta jest branżowa, kolorowa i teoretycznie ja nią dowodzę. Bazyliszek produkuje gazetę na piechotę. Skądś zdobywa jakieś teksty, rżnie je niemiłosiernie, dopisuje własne fragmenty, kłóci się z autorami o poprawność wyliczeń technicznych. Tekstów jest zawsze za dużo, każdy najważniejszy. Chodzi o to, bym ja nie mógł zamieścić w numerze ni słowa ponad zwyczajowym wstępniakiem, który jest niepłatny. Mój teoretyczny podwładny to tytan pracy. Główny szef go akceptuje i „poważa”. Bazyliszek mógłby całość materiałów przesłać mailem do studia graficznego, które już zaopiekuje się resztą, wstępnie złamie kolumny i przyśle mi wieczorem do akceptacji. No bo wieczorem u mnie na biurku rusza druga redakcja, ta prawdziwa. Niestety Bazyliszek nie potrafi obsługiwać komputera. Ba, on nawet nie umie czytać tego, co ukazuje się na ekranie, zamorska przypadłość, ale on ją ma. Trzeba mu wydrukować. Dlatego równo pół godziny przed południem patrzy na zegarek, wzdycha i powiada: „No to panie – do prawdziwej roboty!” Znaczy tyle, że najpierw kawka w domu z żoną, potem biblioteka, a dopiero gdzieś po trzeciej studio. Wszelki pośpiech od diabła pochodzi! Tyle że słowo diabeł Bazyliszkowi przez usta nie przejdzie. Co to to nie – w końcu kiedyś uwierzył w materializm i jak sam powiada nieźle na tym wyszedł.
Mógłbym iść do domu – ale pozostaje problem jak wynieść na dół, gdzie mieści się centrala, płaszcz i teczkę. W centrali należy opowiedzieć, że idzie się… na przykład do jakiegoś odległego ministerstwa. Mój pokój wielkości standardowego kibla jest przechodni, ale drugi w rzędzie. I muszę przejść obok Babiszona. Babiszon widząc płaszcz i teczkę nic nie powie, ale zanotuje: uciekł dwunasta pięć. I złoży parafkę, która uwiarygodnia zeznanie. Tej damie nie ma sensu tłumaczyć jak wygląda praca przy gazecie, ona wie lepiej i jej wychodzi, że ta praca polega przede wszystkim na męczeniu dupą krzesła. I ewentualnie gadaniu o jej córkach. Wdzięczne kobitki, gabaryty wieloryba, czasem starsza wpada do babci z wnuczką. Problemów mają co niemiara i wszystkie zlokalizowane są gdzieś pod Warszawą. Nie mam pojęcia co to za miasteczko, ale wiem na pewno, że guzik mnie obchodzi. Babiszon to wyczuwa. I nawet jeśli siadam na zwolnionym przez jeszcze jedną gwiazdę fotelu i bajdurzę o rewolucji na Marsie – wie, że to bzdura i kłamstwo w żywe oczy. A słucha tylko dlatego, by złapać mnie na jakimś mimowolnym potknięciu. Na przykład o tym, że dzisiaj nie przyjechałem samochodem. Czyli oszukuję: zwierzchność dała ryczałt na samochód i ma być wykonany plan. Skoro nie jest – to znaczy, że mam niecny zamysł oszczędzenia na krwawicy robotników i upicia się za skradzione im pieniądze. To jest tak dobra wykładnia, że aż prawie oficjalna. Zastanawiam się bez końca gdzie ona pracowała. I wychodzi mi, że równo dla WSI, jak SB była zbyt głupia. Ale może nie… Może była na tyle cwana, by choć puścić się z kimś ważnym?
Wieczorem czeka na ekranie kilkadziesiąt stron do czytania i kolejnego poprawiania. Przyjdą pocztą ze studia graficznego jako projekty kolumn. W pierwszej wersji zarządzonej przez Bazyliszka nic się kupy nie będzie trzymać. Trzeba zrobić nowe tytuły, śródtytuły, inne wytłuszczenia, ten fragment wyjmiemy do leadu, kto do cholery jest autorem zdjęć? Bazyliszek nie umie pisać, nie umie poprawiać, w ogóle nic z dziennikarskiego rzemiosła nie umie – ale lubi i będzie to robił aż do śmierci. I tak sobie kombinując idę przed budynek na papierosa. Tam już grupka zaprzyjaźnionych pań, omawiają swoje wojny. Nie dowieźli prasy kolorowej dla któregoś prezesa. Źle idzie badanie rynku w zakresie materiałów biurowych, a ta nowa zołza szkodzi wszystkim. Co u pana? Opowiadam. Ale to tylko taka konwencja. Pani Marysia dzisiaj bardziej smutna. Co się pan tak gapi? Bo śliczna pani taka… Dostaję przyjaznego kuksańca. Mogę zapalić przy pani jeszcze jednego?
No i wpatrzony w tę Marysię nie zauważyłem! Sam główny szef wraca z dworca! Okazało się, że ma zaproszenie do kogoś ważnego na Krakowskie. Pan dzisiaj, panie tego, samochodem, nie? No tak, oczywiście. No to leć pan na górę po graty, musimy jechać. Podróż trwa krótko, oczywiście jak zwykle jadę złą trasą, pryncypał pojechał by inaczej. Po kilkunastu minutach jestem wolny, mogę wziąć kurs na dom. Papierosek z sąsiadem, wpada zaprzyjaźniony ochroniarz. Mówią, że podobno mam szczęście – tu nikt tak krótko nie pracuje w pracy. Nie wyjaśniam, co by to dało. Moi rozmówcy mocno wierzą, że jak ktoś siedzi po południu i wieczorem przed komputerem to pewnie ogląda gołe baby… Erotoman i zboczeniec, a jeszcze mu za to płacą!
Nie wytrzymałem i rzuciłem to wszystko. Jeszcze przed nadejściem wiosny. I nikt nie rozumie dlaczego. Jeśli dalej tak wszystko pójdzie sam przestanę rozumieć.
M.Z.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz