środa, 31 sierpnia 2011

Prawda!




Prawda: ostatnio jestem w nastroju wodewilowo-ironicznym, przez co nie zajmuję się żadnymi tam poważnymi tematami o skali milionów, ale szczegółami z bezpośredniego otoczenia. A więc ze swej natury małymi – i mógłby ktoś powiedzieć mało ważnymi. Tymczasem jest tak, że dobrze opisując detal dziejący się obok łatwo trafić na zasadę ogólną.


Na przykład kiedy piszę w poprzednim tekście, że administracja usiłuje zrobić mnie w konia – to przecież głupek tylko zaprzeczy, że administracja tego nieszczęśliwego kraju robi w konia podnajemców, jakby ci nie byli suwerenami czyli obywatelami. I tak daleko to już zaszło, że rzekomo niezawisłe sądy nie bardzo wiedzą co w tej sytuacji czynić – gdy pokrzywdzony obywatel do nich się odwoła. Na przykład przyznały ostatnio rację komitetowi wyborczemu Nowego Ekranu. W pierwszej wersji Państwowa komisja Wyborcza listy przez Ekran złożone odrzuciła. Pal sześć, że nieformalnie i niesłusznie, bo wbrew prawdzie i nie taką rangą decyzji. Ważniejsze raczej to, co z tego galimatiasu po-wyrokowego wynika. A wynika otóż, że spostponowany komitet wyborczy nie ma już szans na dalsze zbieranie podpisów (tego wymaga obowiązująca ordynacja wyborcza!) dla kandydatów z listy, ergo nie pozostaje mu nic innego, jak wnieść sprawę o unieważnienie wyborów. Tak, zanim jeszcze się odbyły! Powód jest prosty do zdefiniowania: nie mieliśmy jako wyborcy pełnego spektrum wybierania!

Czy więc te wzniosłe treści mają jeszcze jakieś znaczenie dla mojego małego podwórka? Matematycznie rzecz ujmując równanie wtedy jest prawdziwe, gdy da się przeprowadzić w dwie strony. Czy tak jest w tym przypadku - nie wiem. Na pewno utrzymana jest zasada, że żaden winowajca póki nie zostanie powieszony nie ma prawa przyznawać się do czegokolwiek. Dalej w mojej marginalnej sprawie ja się na razie do żadnych sądów nie odwoływałem, zostawiam to sobie na deser. Więc rzecz się jeszcze w niebiesiech waży. Czy dowiem się o finale? Może tak, może nie. Tu nie ma trybu wyborczego, tu kłamliwy urzędnik może powiedzieć, że ma nie 30 , a 60 dni na odpowiedź, bowiem trudna ona, ta odpowiedź, jest – i już!

Zapytano mnie dzisiaj, znów niestety w prywatny mailu, co mnie w poprzednim tekście napadło z tą otchłanią. Właściwie długo by tłumaczyć - więc prawem felietonisty daruję to sobie. Ot, takie były skojarzenia...

A Otchłań, no cóż: naprawdę CZEKA! Na śmieci, fałszerzy prawdy, łobuzów i niegodziwców. I na parę innych osób też - ale to inna rozprawa, dłuższa.

M.Z.

wtorek, 30 sierpnia 2011

Kamienica




Długo nie zajmowałem się własną kamienicą, była ciekawsza polityka, obyczaje, podróże i takie tam drobiazgi. Trochę muzyki, wodewilu, kabaretu i poezji… Co oczywiście nie oznacza, że w bezpośrednim sąsiedztwie nic się nie działo i nie dzieje.


Gdzieś tak na początku sierpnia rozliczono nam ostatni okres grzewczy. I większość lokatorów doznała swoistego szoku: mają dopłacić takie sumy, o jakich nigdy nie śnili. A ci, którzy z powodu wielbienia ciepła płacili do tej pory dodatkowo fortunę – teraz nie płacą nic. Już samo to zestawienie dowodzi istnienia jakiejś diabolicznej manipulacji. No ale ogłupiali lokatorzy może nie zauważą. Póki nie wybrałem się osobiście do działu księgowości naszej ukochanej administracji nie miałem w ręku jeszcze jednego argumentu: otóż manipulacji dokonano w oparciu o kompletnie nieprawdziwe, nie mające nic wspólnego z rzeczywistością dane. Co innego na liczniku – co innego w kwitach. Różnica porażająca już nie skalą kłamstwa, ale istnieniem różnych płaszczyzn odczytu. Bo chyba nawet maturzysta przyzna, że co innego znaczy 45 metrów sześciennych, a co innego 615 kilowatów…

Usłyszałem też tłumaczenie: ten się nie myli, kto nic nie robi. Zgrabne, przyznaję. Ciekawsze jest wszakże co innego – jak to się mianowicie dzieje i ile wobec tylko mojego lokalu „narobiono”, że oto otrzymuję mylne rozliczenie po raz SIÓDMY z rzędu?

Co ja będę z wami gadał… Nikogo o niczym nie przekonam. Ten zapłacił dla świętego spokoju. Może to i zapłacił. Siedzi na lewiźnie – to i musiał. Tamten zapłacił, bo ma stałe zlecenia bankowe i nawet nie zauważył, iż ogolono go z większej sumy. Cóż, może mniej wypije, może mniej zatankuje, może kupi starszy samochód…

Dokąd zmierzamy? Ja wiem. Reszta ma to w dupie. Dlatego na koniec dedykuję im pewien tekst. O otchłani. Miłosz. Tak, wiem, nie lubię Miłosza. Ale i jemu jak staremu zepsutemu zegarowi dwa razy na dobę zdarza się pokazywać prawidłową godzinę. Przeczytajcie uważnie:


Ach te muchi,
Ach te muchi,
Wykonują dziwne ruchi,

Tańczą razem z nami,
Tak jak pan i pani
Na brzegu otchłani

Otchłań nie ma nogi,
Nie ma też ogona,
Leży obok drogi
Na wznak odwrócona
Otchłań nie je, nie pije
I nie daje mleka
Co robi otchłań? Otchłań czeka
Otchłań nie je, nie pije
I nie daje mleka
Co robi otchłań? Otchłań czeka

Ej muszki panie,
Muszki panowie,
Nikt się już o was
Nigdy nie dowie,
Użyjcie sobie
Na krowim łajnie
Albo na powidle
Odprawcie swoje...
Odprawcie swoje figle

Otchłań nie ma nogi,
Nie ma też ogona,
Leży obok drogi
Na wznak odwrócona
Otchłań nie je, nie pije
I nie daje mleka
Co robi otchłań? Otchłań czeka

Otchłań nie ma nogi,
Nie ma też ogona,
Leży obok drogi
Na wznak odwrócona
Otchłań nie je, nie pije
I nie daje mleka
Co robi otchłań? Otchłań czeka
Otchłań nie je, nie pije
I nie daje mleka
Co robi otchłań? Otchłań czeka

http://www.youtube.com/watch?v=903GZKqeBeQ&feature=fvwrel

M.Z.

Ukraina i posłowie



Tak się składa, że koniec wakacji to czas, w którym mówi się nie tylko o szkole, ale też o wojnach, okrucieństwach, jakich Polacy w tych wojnach doświadczyli za to tylko, że byli Polakami, o sposobach uporania się z tym ponurym dziedzictwem.

Gdybyśmy skierowali wzrok ku wschodowi to tutaj otwiera się pole rozważań wręcz nieograniczone. I nie myślę akurat o Rosji jako tworze państwowej przemocy. Myślę przede wszystkim o Ukrainie – państwowości zdecydowanie mniej określonej, za to nad wyraz agresywnej w swych dążeniach. I okrutnej w swych działaniach, chcę skupić się na czasie drugiej wojny światowej.

Ukazał się w sieci kolejny felieton Toyaha. Toyah jak wiadomo kandyduje z jednej z pisowskich list do Sejmu. I generalnie od lat znany jest jako człowiek, który braci Kaczyńskich popiera ze wszystkich sił, nie szczędząc przy tym oryginalnego pióra w służbie pewnej idei. Cóż, jego wybór, właściwie nic mi do tego, tym bardziej, że mając do wyboru opcje niezgułów z PO i nieporadnych z Pis-u skłaniam się bardziej ku drugim. Taki czas, że człowiek musi dokonywać równie ponurych wyborów… Dzisiaj jednak zainteresował mnie ogląd Toyahowy pewnego wycinka wspólnej polsko-ukraińskiej historii. Pisze on o nim tak:


„…Tak się składa, że moje stanowisko w wymienionej kwestii jest nieco bardziej oryginalne od wszystkiego, a sprowadza się ono do przekonania, że, w żaden sposób nie zapominając o wszystkich okrucieństwach, jakich Polacy doświadczyli swego czasu z rąk swoich ukraińskich oprawców, i zachowując tę samą na zawszę ocenę wątpliwych bardzo zasług Ukraińskiej Powstańczej Armii i jej przywódcy Stepana Bandery dla historii człowieka i świata, powinniśmy, jako naród wielki i godny, machnąć ręką na te wszystkie ukraińskie pretensje do niczym nie uzasadnionej wielkości, i zająć się własnymi interesami. A wśród nich, być może jednym z najważniejszych – by nie pozwolić Ukrainie wrócić pod skrzydła Rosji.
Z czego dokładnie wynika moje przekonanie o tym, że nie powinniśmy rozpamiętywać, a już z całą pewnością pozwalać na to, by pamięć o ukraińskich okrucieństwach wobec Polski i Polaków determinowała nasze myślenie o przyszłości tej części Europy? Otóż chodzi mi o to, że, moim zdaniem, z jednej strony, coś takiego jak naród ukraiński historycznie nie istnieje, i jeśli mamy mówić o Ukraińcach, to wyłącznie w kategoriach czegoś bardziej na kształt lokalnego plemienia, niż narodu, z drugiej natomiast strony, niezwykle rozbuchane pretensje dzisiejszej Ukrainy do tego by ta ich zupełnie świeża państwowość była przez cały świat traktowana bardzo poważnie, są i nie do opanowania, ale też i nie bardzo komukolwiek, poza oczywiście Rosją, mogą przeszkadzać…”

Kilka wątków pomieszanych ze sobą, z jednymi można się zgodzić, z innymi już kompletnie nie. Otóż podzielam Toyahową opinie, że Ukraińcy jako naród mają mnóstwo kłopotów ze swą narodową tożsamością. Istotnie bardziej ona plemienna, niż w znanym nam polskim kształcie. I naprawdę o tę bogatą krainę toczy się ostra gra, wielkim zawodnikiem jest oczywiście Rosja, dla której formalna utrata choćby tylko pozornie samodzielnego głosu w ONZ jest sprawą nie do przebolenia. O co chodzi? Ano o to, że jeszcze za czasów ZSRR sprytne komuszki działając jak najbardziej monolitycznie i zamordystycznie - dla potrzeb uzyskania przewagi w międzynarodowych agendach załatwili sobie taki status, w którym niektóre republiki radzieckie występowały jako państwa samodzielne. Dzisiaj jest to śmieszne. Ale kiedyś działało niezawodnie i mnóstwo spraw, które być może mogły by być załatwione międzynarodowymi decyzjami na poziomie ONZ-u – utonęło z powodu złego rozkładu głosów. Dzisiaj więc Rosja, prawna spadkobierczyni ZSRR mówi: o cóż wam chodzi? Przecież wszystko odbyło się lege artis, chcieliście demokracji to ją macie.

Co z tego wynika? Ano rzecz podstawowa: Ukraina była i jest nadal pionkiem w cudzej grze. A jej polityczne ambicje tylko wtedy są ważne, gdy służą pomysłowi jakiegoś większego gracza. Ludzie nieważni. Od wymordowania milionów przy pomocy sztucznego głodu w latach trzydziestych – po wydanie Stalinowi tych ukraińskich oddziałów i jeńców, którymi Zachód po wojnie nie był już zainteresowany.

Nie oznacza to jednak, że (jak pisze Toyah) Polacy wini zacząć myśleć po sowiecku: ofiary nieważne, spalone wsie i miasta, zabrane tereny dawnej Rzeczypospolitej – nieważne. Istotne co będzie za parę lat. Trzeba się jednać wbrew woli wysiedlonych i spisanej, znanej woli pomordowanych. To jest ton, który jeszcze u niejakiego Krzysztofa Osiejuka (tak się Toyah nazywa naprawdę) zniósł bym w miarę spokojnie. Na przykład z powodu nieco po ukraińsku brzmiącego nazwiska.

Niestety u przyszłego posła RP jest to dla mnie ABSOLUTNIE NIE DO PRZYJĘCIA! Pis-owska wiara, że nawiązując ponad milczeniem o pomordowanych jakieś niejasne związki z Ukraińcami urośniemy z pozycji gracza trzecioligowego do pozycji tuza ekstraklasy jest okrutnym nieporozumieniem. Braciom Kaczyńskim zarzucano to już niejednokrotnie: idziecie błędną ścieżką, popełniacie błędy w polityce wschodniej, zwłaszcza ukraińskiej, dozwalacie na rzeczy, o których w Polsce nikt nie powinien nawet myśleć.

I co? I nic. Prezydent Kaczyński zza grobu nie odpowie. Prezes Kaczyński utrzymuje wyniosłe milczenie. U Toyaha komentować nie chcę, dla komentatorów, którzy z jakichś względów mu nie pasują jest dość obcesowy (by nie powiedzieć chamski). Stąd dzisiejszy tekścik w tym miejscu. Szkoda tylko, że dobre pióro idzie na złą służbę. I szkoda, że potencjalny wybór na posła zrodzi moim zdaniem jeszcze większą arogancję w rozmowach z oponentami… Tymczasem na fotce widać dawnych ukraińskich „bohaterów” – oddział UPA po akcji albo przed akcją. Rżnęli równo: Polaków i swoich też. Koniecznie i wszyscy mamy o tym zapomnieć? Taki przyszły poseł ma plan zagranicznych działań?

M.Z.

niedziela, 28 sierpnia 2011

Patton czy rozmodlona dziewica?




Kampania wyborcza rozpoczęta. Pisywałem o tym po wielokroć, oczywiście rzecz dotyczyła innych wyborów. Chodziło mi o metodę podejścia do gry jako takiej. Dzisiaj kwituję coraz ostrzejszy kurs rządowych niezgułów i ich pseudo-intelektualnych akolitów.

Na dobrą sprawę każdy rodzaj broni już w użyciu: manipulacje, wrzutki, pomówienia, dym w oczy, mrówcza zakulisowa praca agentury zawodowej. Zawodnicy jednej, oficjalnej strony ruszyli do biegu i za nic mają zasady fair play i przyzwoitość. Ta banda arogantów dla mnie warta jest co najwyżej kija. Ale ludzie pchają się do ich drużyny... Jakby w myśl zasady, że nieważne co z ramienia ciemniaków mogę zrobić dla Ojczyzny, ważniejsze to, na którym miejscu listy wyborczej umieści ich coraz pazerniejszy pryncypał…

I to jest zupełnie jak w maju ubiegłego roku, przed wyborami prezydenckimi. Warto tę sytuacje przypomnieć – bo i warto wyciągnąć wnioski z narastającej brutalnej desperacji panującej pośród naszych zarządców.

W maju 2010 kandydaci do urzędu prezydenta przedstawili się oficjalnie. Tak naprawdę liczyło się tylko dwóch. Jeden z dramatem w rodzinie, głowie i uczuciach. Drugi z władztwem nad telewizją, prasą i wsparciem wszystkich ciemnych sił, o których wiedzieliśmy i takich, o których do dzisiaj nic nie wiemy. I zaczęła się ostra jazda. Poleciały w eter takie platformiane słowa i zdania, że dech zapiera, nie przywołuję ich tutaj, nie można popularyzować gówna. Potem był film „Solidarni 2010” wyświetlany w dobrym czasie w TV publicznej – i salon dostał wścieklizny. Internet zareagował natychmiast, po obu stronach barykady. Po naszej pokazała się fotka, na której Komorowski na tle jakiejś wydumanie idiotycznej biblioteki czyta odwróconą do góry nogami książkę.

Fotomontaż, nikt chyba nie miał wątpliwości. Tak, śmiałem się do łez. Po pierwsze dlatego, że to taki uliczny dowcip, rażący ze straszną siłą, choć na krótką metę. Ale śmiałem się przede wszystkim z kontekstu, niejako mając przed oczyma oryginał zdjęcia. Bo oto Buc Naczelny, to „Słońce Myśliwskich Karpat i Tater” w ogóle wpadł na pomysł, by skombinować sobie fotkę, na której ukazuje się gawiedzi jako głęboki, zaczytany w klasykach intelektualista na tle książęcej biblioteki. Dla mnie farsa! Ale czy w ogóle było kiedyś takie zdjęcie i czy aby nie wszystko jest fotomontażem? Mniejsza. Chcieli walki i kpiny – będą ją mieli. Bo jeśli mój wróg wali na mnie z dzidą, jakimś długim, ostrym kijem to co, to ja mam wziąć do ręki modlitewnik i czekać cierpliwie, aż mnie przekłuje?

Niestety już wkrótce okazało się, że jest to myśl tak nieskomplikowana, że po prostu prostacka. Zła i szkodliwa – bo oparta na kłamstwie i pomówieniu. Skąd wiem? Ponieważ za to właśnie zostałem ostro zaatakowany. Zdaniem mojego przeciwnika i kilku jego kolegów wyborcze zwycięstwo Jarosława mają mu zapewnić zastępy dziewic rozmodlonych i rycerzy w lśniących zbrojach bez skazy (oczywiście w tym miejscu nieco ironizuję). Zaś walka ma być szlachetna, czysta, choćby i przegrana. Stąd fotomontaż jest niewłaściwy i podobno daje argument do ręki drugiej stronie.

Otóż ja ani wtedy ani dzisiaj nie zgadzam się z takim stawianiem sprawy. Po pierwsze dlatego, że żyjemy tu i teraz, a nie w krainie fikcji i marzeń. Po drugie z tej przyczyny, iż jak to powiedział inny komentator: ważny głos na liście wyborczej nie jest ani szlachetny, ani brudny. Jest albo go nie ma - tyle. I jeśli moim zadaniem byłoby zdobyć tych głosów jak najwięcej to nie cofnął bym się przed stoma fotomontażami ośmieszającymi konkurenta. Bo on i jego polityczna opcja przed nimi się nie cofają. Także tą metodą uzyskuje się głosy tych, którzy o chórach anielskich i nieskalanych rycerzach nawet słuchać nie chcą, ponieważ nie tylko polityka, ale też samo życie jest miejscami brudne lub jak kto woli mało szlachetne. Rozumiem ich. Po części sam jestem taki.

Bardzo zdenerwowałem się wpisem namawiającym wyłącznie do gry, która już w założeniu zawierała w sobie przegraną. Bo publikując taką całość na początku niezwykle ostrej kampanii wyborczej przekazuje się ludziom coś na kształt gaduły, że oto „my mamy strzelać szlachetnie i z modlitwą na ustach”, wygrana nie jest najważniejsza, można przegrać. Eliminować należy przeciwników słowem prawdy, nawet za cenę klęski.

Otóż NIE! Po stokroć NIE!! Patton, niesforny, ale niezwykle skuteczny generał amerykański czasów II wojny światowej tak mawiał do swoich żołnierzy przed atakiem: nie jesteśmy tu po to, by ginąć za ojczyznę. Mamy żyć dla niej. To oni, z tamtej strony, mają dać się zabić. Niech im nawet będzie, że to za ich ojczyznę. My po triumfie mamy wrócić do domu i konsumować owoce tego słusznego zwycięstwa. To będzie wtedy czyste i szlachetne. Patton naprawdę tak gadał do swojego wojska i naprawdę szedł z nim do ataku w jednej linii, nie chował się po schronach. Tak, inny kontekst. A jednak sytuacja jest na tyle poważna, że moim zdaniem poważniejsza od ataku na Sycylię, czy Anzio.

Czy oznacza ta deklaracja, iż głosuję za świństwami, fałszem, medialnym mordowaniem? Po stokroć NIE! Założenie jest bowiem takie, że obracam się w towarzystwie ludzi zdecydowanych, ale porządnych. W tym staromodnym rozumienia słowa „porządny”. Nie gadam do katów, zbójów i morderców.

M.Z.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Plany, plany…



Ponieważ ostatnio niemal wyłącznie spieram się z kimś, z kim nawet nie powinienem wymieniać pozdrowień – dzisiaj o rzeczy kompletnie abstrakcyjnej. I tylko dlatego umocowanej w bieżącym czasie, że przecież wakacje jeszcze się nie skończyły. I można pomarzyć o podróżach.

Gdzie Pan/Pani by najchętniej pojechał/pojechała? Chiny ze swym długaśnym Wielkim Murem? Malediwy? Kenia z safari? Południowa Ameryka z karnawałem w Rio? Wielki Kanion?

Tysiące pomysłów, tyleż marzeń. Im dalej od domu – tym lepiej. A może nie? Może jest tak, jak to przed laty tłumaczył mi pewien kolega w pierwszej pracy: do Australii jadą ludzie, którzy nigdy nie byli we własnej piwnicy czy na strychu. Nad wielkie wody ci, którzy nie potrafią pływać. Jedź do czeskiej Pragi, przynajmniej się nie zgubisz, a w razie czego jakoś dogadasz…

Coś w tym jest. Praga okazała się stokroć piękniejsza od opisów. Paryż przerażał i oszałamiał, także marnością śmierdzącego metra. Antwerpia zrazu odpychała, potem wciągnęła na amen. Holandia wcale nie w kwiatach, za to bajkowa nawet w deszczu. Chciałem do Chorwacji – ale Balcerowicz działał skuteczniej i nie udało się.

Więc gdzie dzisiaj? Benelux - na pewno. Tym razem do Brugii, kiedyś widziałem za mało - i dalej w kierunku na Ardeny. Kilka niemieckich miasteczek, mam swoje typy w Szwarcwaldzie. Objazdówka, ale z dwu-trzydniowymi przerwami w każdym miejscu. I jeszcze Wiedeń.

A potem wisienka na torcie: Lizbona. Chcę się przejść takimi uliczkami, jak na zdjęciu. Nie ma znaczenia, że mogą mnie tam nie lubić – chcę pojechać i już! Najsroższe kary kiedyś się kończą. Chyba że to dożywocie...

M.Z.

środa, 24 sierpnia 2011

UWAGA! Wraca nowe!


Parę razy już o tym pisałem. Dzisiaj wszakże okazja wyjątkowa: zbliżające się wybory, bałamutna kampania, kolejne tajemnicze śmierci, rosnąca kolejka głąbów do korpusu… pardon, nie kadetów, ale kapusiów i prowokatorów.


O „nowych początkach” trąbi każda propaganda. Oczywiście ma to usprawiedliwiać panujący bałagan. Ba, a jeśli nazwiemy ów zamęt „Polską w budowie” – to niektórym zdaje się, że już wszystko jasne. Nowe początki bywają bolesne, kobiety powiadają, że bolesne jak poród. Potem, gdy okres bólu minie bo albo człek się do niego przyzwyczai, albo łyknie mocniejszą pigułę – nikt nie zastanawia się co z okresem dorastania, dorosłości i wieku dojrzałego. Rzadko kiedy ludzie zajmują się mniej lub bardziej wyraźnymi „końcami epoki”. Tymi, które minęły, skwitowaliśmy je pobieżnie lub niewłaściwie, niektórych w ogóle nie zauważyliśmy. Arbitralnie mogę powiedzieć, że przeżyłem ich trzy. Z tych odczuć da się już ukuć pewna reguła – i to narzędzie sprawdza mi się już kilkanaście lat. Jak stary widelec, którego nie mamy odwagi położyć na świąteczny stół – ale który tak świetnie leży w ręku…

Pierwszy koniec wieku dość rozciągliwy. Bo to i rok 1968 – i zamiana Gomułki na Gierka z późniejszą hekatombą 1970 na Wybrzeżu. Słowem trwała ta straszna zabawa ze trzy lata i w mojej pamięci wcale nie wyglądała tak, jak dzisiaj się to głosi – otóż jako jednostka nie pastwiłem się nad Izraelitami! A prawdziwa tragedia dotknęła nie tych z Dworca Gdańskiego, ale tych ze Wzgórza Nowotki w Gdyni.

Chodziłem do niezłej szkoły na warszawskiej Pradze. Kiedy nieco wcześniej (1968) ubył z niej krzywonogi zalotnik, na codzień posługujący się przy podrywach Garbusem tatusia - mnóstwo osób, w tym także ja, odczuło ulgę. Co miała ona wspólnego z antysemityzmem? Nic. Emanowaliśmy duchem podrywu i pewien gówniarz lepiej zaopatrzony w zestaw gadżetów czyli pożyczonego potwora po prostu nam przeszkadzał, choć oczywiście rodzinę gówniarza wywalili inni dorośli gówniarze. Tradycyjnie dojechał do przesiadki pod Sztokholmem i tak już mu zostało na długie lata. Podobno – nikt przecież nie zajmował się weryfikowaniem losów tych podróżników... Paru innych też wyjechało, żal po nich wyrażali wyłącznie ci towarzyscy impotenci, którzy bez Iksa czy Ygreka nie byli w stanie zorganizować najprostszej prywatki. Oni zresztą w ogóle nie potrafili bez tych utraconych żydków żyć, właściwie do dzisiaj nikt nie wie dlaczego. Może sami byli żydami? Wszystko rozwiało się wkrótce pod naporem innych wydarzeń – zdawaliśmy właśnie na wyższe studia i nie każdy się załapał. O dziwo miejscowym, szkolnym i dzielnicowym ZSMP-owcom udało się, z niepojętych przyczyn przygarnęły ich uczelnie katolickie z KUL-em na czele. W Warszawie ATK. Dlaczego?

Tak czy siak koniec tamtego wieku budził swoisty niepokój (bo oto skończyło się coś znanego) – ale jeszcze większa była nadzieja i ciekawość. Co jest za rogiem? Jak daleko sięga ten nowy świat? Szukam w odmętach pamięci: jednak była jakaś nadzieja. Czy tylko związana z wiekiem? Punktem życiorysu, który wykształceniem i zawodową praktyką dopiero zaczął się wypełniać?

Drugi fin de siecle wiąże się dla mnie z połową lat 80-tych. Konkretnie zaś z szybkim kurczeniem się grupy Nietykalnych. Oglądałem to już z innej perspektywy. Byłem dorosły, po studiach, pracowałem. Z dzisiejszego punktu widzenia domyślenie się, że rządząca banda zachowuje się jak sternik pirogi otoczonej przez krokodyle i wyrzuca za burtę najsłabszych lub najmniej rozważnych, byleby tylko rejs potrwał jeszcze chwilę – jest takie proste i oczywiste. Naonczas wcale takie oczywiste nie było. Dupska paliły się czerwonej bandzie na pełen gwizdek, niestety ilość wydzielanego dymu była tak ogromna, iż ten i ów mógł spokojnie mówić, że to tli się nie on, lecz Leon… W gazetach można było jednak zamieścić spore teksty poświęcone malwersacjom, jakich dokonywali książęta dzielnicowi, czyli pierwsi sekretarze „Jedynej Sprawiedliwej”. W jak najodleglejszych od stolicy województwach, na przykład w nieistniejącym dzisiaj suwalskim – każda władza korumpuje, ale władza na peryferiach korumpuje wszechobejmująco. Oszustwo okrągłego mebla, które wkrótce poczęło się dokonywać na moich oczach przyniosło podświadome przekonanie, że oto jedno się kończy, ale właściwie wcale końca tu nie widać, że ktoś zamienia jedną wydmuszkę na inną. Właściciel największego pióra w Europie, niejaki Bolek, od początku jawił się jako zbyt wielki bufon, by cokolwiek z jego obietnic mogło być prawdziwe. No ale czy w radosnym zamęcie mogłem się z takim tekstem wyrwać?

No więc nie było już ani nadziei, ani ciekawości – za to uporczywa myśl, że skoro tyle już się uszło to i następne kroki są konieczne. Dzisiaj niemal wszyscy opowiadają o „tamtej euforii”. Niby z jakiego powodu te uniesienia? Nie czułem najmniejszej euforii, ale doświadczałem przekonania, że właśnie jestem robiony w balona.

Co finalnie nastąpiło dwa lata później. I było trzecim świadomie przeżytym końcem pewnego wieku. Zanim jednak trzepnęło mnie po kieszeni, myślę to o tym cholernym Balcerowiczu, znowu odżywającym – pozwiedzałem trochę Europy. Możliwość posiadania w domu własnego paszportu i możliwość posługiwania się nim na jakiejś bliżej nieokreślonej granicy upijała nie tylko mnie. Na miejscu było ciekawie o tyle, że nie pływały w tradycyjnie kapitalistycznej wodzie żadne rekiny, chcące pożreć akurat przybyszów z Polski (tak nam to przedtem sugestywnie przedstawiano!) – Polska natomiast jako taka naprawdę budziła żywiołowe zainteresowanie. Wielkością przemian, jakie się ponoć dokonywały? A gdzie tam! Interesowano się raczej prowizorką, która zdaniem miejscowych „tambylców” była kiepskim budulcem perspektywy dłuższej, niż kilka miesięcy. Na system bankowy patrzono jak na dzisiejszych somalijskich piratów, powszechne komunistom grzechów odpuszczenie pojmowano bardziej jako kolejny grzech zaniedbania, niż akt chrześcijańskiego miłosierdzia. Zaś moi prywatni rozmówcy spoglądali na mnie jak na faceta, który ma nieodwołalny wyrok śmierci, ale na razie puszczono go na ostatniego dymka. W końcu łatwiej fachowcom ścinać łeb zadowolony, a może nawet znieruchomiały ze szczęścia, niż coś drgającego i pełnego strachu…

Tak, czułem to przez skórę: nic dobrego się nie zdarzy, nie ci ludzie, nie te obietnice, nie ta pragmatyka działania. Wspomniany na początku „widelec” sprawdzał się! Za rogiem był zamęt i groźne pomrukiwanie tych, których ponoć miało nie być. W pewnym sensie spisali wszystkie nasze czyny i rozmowy – i właśnie nadchodził obiecany czas rozliczenia. Oni – znowu nas. Taki sobie chichocik historii… Wkrótce Balcerowicz „urealnił” cenę dolara. I ci, którzy przyjechali tu z jedną walizką tych walorów, a wyjechali z trzema poczęli patrzeć na miejscowych jak na prostych idiotów. A kiedy na wojskowych częstotliwościach zaczęła nadawać pierwsza „prywatna” telewizja – wszystko było już jasne. Wróciło „nowe”. Wróciło naprawdę, w niektórych przypadkach natychmiast poczęło się mścić.

Dzisiaj nie ma już nawet marzenia, że czerwoni lub jak kto woli sowieci mentalni „kiedyś wyzdychają”. Nie wyzdychają! Namnożyli następców, wychowali nową klasę pożytecznych idiotów, zredukowali ludzkie umysły, rozmnożyli mafie, klany i rody. I stale, każdego dnia, w każdym programie i tekście przekonują, że oto oni, diabły wcielone powiadają nam, że diabłów nie ma, skok do pustego basenu nie grozi utopieniem, a dwóch pedałów to też szczęśliwa rodzinka.

No więc skoro mam wspomniane na wstępie narzędzie – to cóż przewiduję? Powiem krótko: gomułkowszczyznę we współczesnym wydaniu. Bidę i zamordyzm. Panoszenie się śmieciuchów z niejasnymi źródłami dochodów i ubożenie i tak ubogich. Nadprodukcję fałszywych magistrów z prywatnych biznesików szkolnych, ergo dynamiczny wzrost liczby wykształciuchów. Masę niespłaconych kredytów, szalejących egzekutorów długów i banki, które co innego obiecują w reklamie, a co innego dają w realu. Fałszywe złoto na wystawach i prawdziwe płótno w kieszeniach. Kolejne pokolenia dostępują zaszczytu szkolenia się w sztuce przetrwania…

Aż pewnego dnia będą miały do wyboru już tylko zimę w ziemiance, albo prostą walkę uliczną z nadzieją, że kolejny jej zwycięzca okaże się łaskawszym satrapą od wszystkich poprzednich.

M.Z.

wtorek, 23 sierpnia 2011

Zgniłki


I znów, i kolejny raz… Od dzisiaj znajdziecie mnie już tylko tutaj. Właśnie zakończyłem udział w witrynie www.Polacy.eu.org wycofuję stamtąd wszelkie aktywa. Powód? Niechęć do tłumaczenia niektórym komentatorom ile to jest dwa i dwa.

Sporo. Ale ja to wiem, wszyscy pozostali to wiedzą – jeden nie wiedział i uprzykrzał mi życie. Nie mam natury naprawiacza niedokształconych frustratów, myślących pod górkę i wszelkiej innej maści kretynów motywowanych jakąś więzienną złością do wszystkiego, co po polsku poprawnie napisane. Zapewne ktoś powie, że oto nie jestem demokratą. PRAWDA. Nie jestem demokratą. Na swoje przyjęcia nie zapraszam debili, do swojego domu nie wpuszczam durniów, gościa uparcie pierdzącego przy stole wywalam na zbity łeb. Mocą gospodarza nie jest tolerowanie każdego bydlaka, który ma ochotę nasrać na mój dywan. Jest wywalanie takich bez „zmiłuj się”. Tym bardziej, że na początku było spokojne tłumaczenie, napominanie i próby przekierowania furii w stronę rozsądku. Nie pomogło. Nie to nie. Tak widać w życiu bywa – i tyle mogę poradzić, co wycofać się. Kiedy reszta Zgromadzonych zauważy psucie im własnej pracy, przemyśleń, opinii o całości – zapewne będzie za późno. Tyle że to już nie moja sprawa…
M.Z.

Jako PS, rzecz wymaga dopowiedzenia pewnych kwestii. Otóż byt określający się nickiem Mik jest moim zdaniem prowokatorem i destruktorem "Polaków". Do tego zadania został delegowany. Nie on jeden zresztą - ale prawdziwe oblicza czas pokaże i tu nie zamierzam wyprzedzać zdarzeń czy bawić się w specyficznego profetyka. Szkoda, ze nikt nie chce tego widzieć, nikt nie chce destrukcji zapobiec, większość natomiast komentatorów i respondentów uważa, że jestem chimeryczny i powinienem bydle znosić ze spokojem i wrodzonym wdziękiem. Info: nie mam żadnego wrodzonego wdzięku! Mam za to sporo wkurwienia na ludzkie półprodukty, szpionów, agenciaków i całe to szemrane towarzystwo bez końca opowiadające o swych rzekomych cierpieniach i bólach istnienia. Tutaj ich nie wpuszczam, u mnie mają szlaban na produkowanie się, mogą co najwyżej poczytać i spadać z powrotem do jamy. Proszę też nie wmawiać mi, że reaguję wyłącznie na błędy stylistyczne czy ortograficzne. Reaguję bowiem na fałsz wypowiedzi, na jej prowokatorski charakter - a sami przyznacie, że to zasadnicza różnica. Prowokator jako byt wykreowany sztucznie ZAWSZE JEST FAŁSZYWY.
M.Z.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Wiosłujcie żywo - kapitan galery chce pojeździć na nartach wodnych!



Co światlejsi, ale w szczególny sposób naiwni ludzie powiadali za komuny, że arogancja władzy jest tak wielka, iż pewnego dnia lud tego nie ścierpi – i zaczną się kłopoty. Nie zauważyłem by ta skądinąd słuszna względem arogancji diagnoza zaowocowała wskazanymi zachowaniami.

Prędzej wzrost kosztów utrzymania był zapalnikiem do czynnych działań ulicznych, niż analiza postaw sekretarzy i ich dworów. Po 1989 roku spora grupa współrodaków spodziewała się widocznej zmiany. Ponieważ zajmowałem się naonczas samorządami terenowymi – owe nadzieje obserwowałem gdzieś daleko od centrali. I dzisiaj przyznaję, że w tak zwanym terenie wyglądało to wszystko nieco inaczej, niż na szczeblu stolicy. Oj, miejscowa władza wcale w arogancji nikomu nie ustępowała! Co to to nie – raczej znała swoją miarę i brała tylko tyle, ile dało się najpierw znaleźć, a potem udźwignąć. Zaś arogancja wypowiedzi i w ogóle „społecznego dialogu” charakteryzowała się mniejszym natężeniem, to wynikało nie z porywów uczciwości, ale czystej kalkulacji. Sołtys, który nie chciał współdziałać z wsią i pokazywał jej wyciągnięty palec mógł pewnego dnia zarobić kłonicą w łeb. Pomniejsze partyjne paniczyki również. Nawet książęta dzielnicowi w randze sekretarzy wojewódzkich mogli się potknąć, jeśli tylko zanegowali coś, co i dzisiaj nazywa się „kolejnością dziobania”. W późniejszych latach udoskonalono tak arogancję, jak obszar i wielkość grabieży. Stąd da się dzisiaj powiedzieć, że współczesna władza nie zmieniając metod zasadniczo zmieniła skalę działania. Kiedyś talon na Fiata czy Poloneza. Dzisiaj milcząca zgoda na pensjonat w górach czy nad jeziorem, dobrą ustawę dla maszyn produkujących pieniądze (jednoręcy bandyci), willę na Florydzie i parę Jaguarów. Nawet dziecko przyzna, że jest pewna różnica.

To w skali mikro, skali wewnętrznej. Istnieje wszakże inna skala, międzynarodowa. W tej materii polecam W.reda z tekstem „Filozofia bandycka”. Wysłaliśmy żołnierzy wbrew konstytucji do Iraku i Afganistanu, teraz do Libii pojechała broń. Oczywiście nikt nic nie wie – szwagier w kasie. A właśnie: gdzie ta kasa, do czyich łapek trafiła? Pozostaje całkiem spory obszar wszelkich innych wyprzedaży majątku narodowego. Nomenklatura przyodziana w nowe garniaki „uwłaszcza się”. Na skalę, o jakiej nie śniło się nawet tym, którzy marzą o wygranej w Lotto przy maksymalnej kumulacji. Zaczęło się przed laty od FOZZ-u. Wykupiono – tyle że nie nie polskie długi, ale brylantowe życie dla niektórych. Przy okazji front ideologiczny przemieszczono na inny poziom. Starsi pamiętają działania Trybuny Ludu, młodsi mogą sprawdzić w wikipedii. Ale jakaż to była marność przy dzisiejszych telewizyjnych i prasowych armatach! Jakaż to była amatorska robota!

Wiem, temat rzeka, tutaj można jedynie naszkicować promil problemów. Magdalenkowa zmowa trwa, a zainstalowane wtedy koryto okazało się magiczne: nigdy nie wysycha, nigdy w nim potraw nie ubywa. To znaczy – do czasu, bo pewnego dnia więcej ukraść się nie da. I co wtedy? Cóż, zdaniem wielu marne resztki przekaże się możniejszym tego świata w arendę. I lud nadwiślański a płowowłosy wdzięczny będzie likwidatorom, że ci nie pozwolili topniejącej masie niewolników szczeznąć w lasach. Niektórzy otrzymają nawet wysadzane półszlachetnymi kamieniami obroże. I pojawi się nowa opowieść o tym, jak to miło mieć dobrego, rozsądnego pana – przecież mógł zadusić, a darował życie…

M.Z.

fot.: p.chudkiewicz;

piątek, 19 sierpnia 2011

Niech cię drzwi ścisną!


Cholery można dostać!! I zaraz przypomina się nieśmiertelne „Strzeż mnie Panie przed fałszywymi przyjacioły – z wrogami sam sobie poradzę”. Odkąd pamiętam (dla niektórych to nieprzyzwoicie długi okres) historię manipulowano, historię krzywiono, dopisywano do niej dzieje nie istniejące i wykreślano niewygodne fakty.

Dowody? Ot, choćby podręczniki Heleny Michnik. Jest w sieci mnóstwo odwołań do tych bredni, potrzebujący znajdą bez kłopotu, ja ich tu powielać nie zamierzam. Później bywało może nie lepiej, ale inaczej – neoficka nachalność lat 50-tych nieco się ucywilizowała, choć nadal była kłamliwa i pokrętna. W ludzkie umysły wsączono jad. I ta dawka okazała się tak wielka, że truje do dzisiaj. Truje – bo przyzwyczajono sowieckie główki, że czasem minionym można manipulować, czas miniony da się przekręcić tak, by pasował do określonej tezy. Niżej najnowszy kwiatek nieocenionej „arystokratki” Rostworowskiej, ksywa Circ. Jak zwykle Nowy Ekran, tekst oryginalny nosi tytuł „trzy dane przez Boga a zmarnowane (zdradzone?) szanse Polski”


„…Wpierw: restytucja państwa polskiego po I-wszej wojnie światowej. Cud, w który nikt nie mógł uwierzyć. Właściwie - bez przelewu krwi, a za to po straszliwej hekatombie narodowej 150-ciu lat niewoli. I co robi Piłsudski? Namaszczona przez Boga głowa zmartwychwstałej krainy? Czy bierze Prymasa i paru najważniejszych w Państwie, i wędrują natychmiast do Częstochowy? Nic z tego. Czy padają na klęczki choćby na miejscu, w Warszawie, choćby w swoim kościele parafialnym, żeby leżąc krzyżem w Adoracji, dziękować Bogu i Naszej Orędowniczce za wskrzeszenie? Nic z tego. Pycha, pycha. My sobie poradzimy. I jest - zabójstwo Narutowicza, zamach majowy, a od lat 1930tych to już się rozpoczyna wlewać gangrena bolszewicka - na Kresach bratobójcze walki, wreszcie - wielki pożar …”

I odpowiedź respondenta, przytaczam w całości:

„…Nie zgadzam się z dziwną wersją rzeczywistości przedwojennej
Polska po odzyskaniu niepodległości była krajem w którym były trzy waluty, nie zindustrializowanym. Czechy miały względem Polski roszczenia terytorialne, a Rosja i Niemcy nie uznawały istnienia tego kraju. Na wschodzie przez całe dwadzieścia lat toczyła się wojna z bolszewickimi dywersantami, a na zachodzie długo walki z Niemcami, zarówno militarne jak i polityczne (wojna celna itd), ale mimo to wybudowano Gdynie i Stalową Wolę, uruchamiano przemysł ciężki, a to wszystko w kraju otoczonym przez wrogo nastawionych sąsiadów, z którymi nie tylko że nie dało się prowadzić interesów, ale też jakikolwiek transfer przez te kraje był problematyczny. W II RP zbudowano o wiele więcej niż w tzw III RP - której przecież nie toczą wojny z Rosją, Ukrainą i Niemcami. W tej III RP zniszczono nawet to, co zbudowano w tej drugiej. Moim zdaniem II RP dokonała cudu gospodarczego w tamtym układzie, a przewrót majowy przydał by się dzisiaj, bo sytuacja jest bardzo podobna. Ja tylko do tego fragmentu dotyczącego II RP się odwołuje, bo postrzeganie jej trąci u wielu bolszewicką wersją historii Polski wyczytywaną z pism "urbana" czy podręczników Michnikowej... Pozdrawiam!
PS Gangrena bolszewicka wlewała się od 1930 roku? Mi się wydaje że jednak znacznie wcześniej...
lju
…”

Dodam od siebie: trzy waluty, trzy systemy parlamentarne, nawet różne szerokości torów. To wszystko wiedziały dzieci w roku 1978, czerwony z niewiadomych powodów wtedy właśnie postanowił umożliwić po raz pierwszy od zakończenia II wojny światowej obchodzenie uroczystości okrągłej, sześćdziesiątej rocznicy niepodległości. Główne młodzieżowe obchody odbyły się niedaleko miejsca urodzenia i wychowania blogerki Circ, w miejscowości Wrzawy. Żaden uczeń szkoły średniej nie powiedział by wówczas - bo mówil do rzeczy i ciekawie - takiego głupstwa, jak dzisiaj mówi "arystokratka" i "artystka" Circ. A był to jak wszystkim się zdawało środek czerwonego zamętu... Mój komentarz? Krótki: Circ – niech cię drzwi ścisną!! Opracowałaś doskonały kieliszek. Produkujesz ciekawe i sympatyczne lalki. Nie pora tym się właśnie zająć? I tylko tym - reszta to majaczenia.

M.Z.

PS. Ponieważ nie wszyscy przyzwyczajeni są do komentowanie w tym miejscu - kiedy tylko będzie taka możliwość tekst ukaże się również na witrynie www.Polacy.eu.org Ewentualne opinie i komentarze można tez przesłać na adres mailowy castillon@wp.pl Obiecuję, że opublikuję WSZYSTKO.

niedziela, 14 sierpnia 2011

Mamy elity?



W poprzedniej notce: byłem na Ekranie. Byłem, ale nie jestem. Jednym z wielu powodów niżej opisana blogerka Circ. Krakówek, po mężu Rostworowska. Zaczynała od tego, że każdą nie pasująca jej teorię kwitowała krótko – bredzisz, jesteś niedoukiem, ja mam rację, bo za mną stoi Legion.

Szybko okazało się, że nikt nie stał. Mąż nie, dzieci nie, wyznawcy też kurczyli się ekspresowo. To wiadomo z autorskich notek. Potem trochę żałowałem – ta kobita miała charakter, bywało że pisywała z sensem, celnie kwitowała popisy wielu politycznych osób. Walnięta religijnie? Niespecjalnie mi to przeszkadzało, ze mnie marny religiant, ale nie ganię pasji u innych. Niestety „wróciło nowe”. Ponownie zaczęły się teksty „jemu wolno więcej, on artysta”. Dzisiaj kwiatek… jakby to powiedzieć… Do sześcianu? W każdym razie wyjątkowy, niepowtarzalny. Przeczytajcie proszę, niczego nie uroniłem:

„…Czartoryski, chodź do pomocy.
Będziemy tu robic za elitę.. Ja i Pan. Pąstwo wołajom, że brak elit i same sie wybierajom. I my sie wybierzmy.
ja Pana, Pan mnie. I popierajmy nas i tych, ktorych sobie dobierzemy do towarzystwa.
Przedstaw proszę Łaskawco Narodowi, czem jest elita, a czem nie jest. By Naród wiedział z czym się utożsamia lub nie i jakie są tego koszty, zyski, ryzyko i prognozy sukcesu, lub klęski…”


Ładne, prawda? Oglądałem od strony ironii, wodewilu, kabaretu – nie da się, idiotyzm to jest idiotyzm. Nie komentuję na Ekranie, zapytam stąd: Pani Circ, Pani tę Lepszość i Arystokratyczność to jak rozumiem drogą płciową, czyż nie?

Coś nam się na prawicy kiełbasi. Ktoś nam odwala kawał paskudnej roboty. No ale – artystom ponoć wolno więcej, może się tylko czepiam… Może zazdraszczam (użyte celowo), jakże często mówiąc, że na pewnym rozdrożu dawno temu ominąłem ścieżkę „Poectwo” i twardo wszedłem na tę reklamowaną jako „Łajdactwo”... Tu jestem kiepski - tam byłbym żałosny. Więc może tak jest lepiej i uczciwiej?

M.Z.


sobota, 13 sierpnia 2011

Głupota plus bezczelność - Nowy Ekran dzisiaj





Tak, pisywałem tam na początku jego istnienia. Czy dlatego, że nadzieja umiera ostatnia? To możliwe. Ba, nawet byłem na spotkaniu założycielskim. Nomen omen w starym sraczu na Krakowskim Przedmieściu, wejście od Dziekanki. Czy to był znak? Nie zarzucam organizatorom złej woli, może istotnie nie było innego miejsca na spotkanie. A to, w którym rzecz cała się dokonała nie było w końcu takie najgorsze.


Niestety później były już tylko schody. Szeremietiew, Mech, Korwin Mikke, jakieś brednie, jakieś insynuacje, Rada Programowa zdechła zanim powstała, więcej ludzi odchodziło, niż zaczynało pisarskie kariery. Dzisiaj BOMBA! Proszę obejrzeć fotkę. Podpis pod nią brzmiał: „…12.08.11 r. W konferencji w NE udział biorą: Romuald Szeremietiew (RS PwP), Janusz Korwin Mikke (NP), mjr Michał Fiszer…”

Czy trzeba więcej? Błazen Mikke, ostatnio głośny z powodu chęci wytoczenia pokazowego procesu dowódcom Powstania Warszawskiego. Szeremietiew gotów zaprzyjaźnić się i wystąpić z każdym, kto zapewni mu na tyle rozgłosu, by ponownie dostać się do politycznego koryta. I Fiszer, o którym sieć powiada krótko: ruski agent. Oto nowa prawica zdaniem dowódców Nowego Ekranu. Pierwszy negatywny komentarz blogera podpisującego się jako Ewidentny Oszust: „…Ciekawy jestem zdania ministra Szeremietiewa, jako wojskowego - jak mu się siedziało koło agenta plującego na Powstanie Warszawskie ??? Jak się czuł kiedy wymieniał z tą kreaturą grzeczności? Nie miał ochoty napluć mu w twarz ???...”

Na co zabrzmiał głos panienki, która kręciła całość, niejakiej Carcinki:

„…Konferencja była NP - M. Fiszer, jeśli się dobrze orientuję, przywędrował z JKM…” Koniec, kropka, dama usprawiedliwiona. Ona tylko wykonuje polecenia. Znaczy się – kręci. Nie musi myśleć.

I głos durnia wyjątkowego: „…Janusz Korwin-Mikke to jeden z niewielu najporządniejszych, najuczciwszych, najmądrzejszych, najbardziej patriotycznych polskich polityków. Takie ciągłe chamskie komentarze dotyczące jego osoby tylko obniżają poziom dyskursu politycznego na Nowym Ekranie.

Moim zdaniem nE nie stanie się porządnym i liczącym się portalem dopóki będą tu przysrywać najlepszym politykom różne internetowe mendy epatujące swoim chamstwem i prymitywizmem. Najlepsza metoda eliminacji tych mend to po prostu częstsze zapraszanie polityków takich jak Janusz Korwin-Mikke, Stanisław Michalkiewicz, Artur Zawisza czy Krzysztof Bosak…”

GPS.65

No więc panie GPS.65 i mnie nazwał pan internetową mendą. Nawet nie mam ochoty dać panu w pysk, ludzi bez honoru każe się oćwiczyć służbie, nie tyka się ich pysków.

I tak to w sobotnie popołudnie wygląda nasza rzekoma prawica zdaniem twórców i właścicieli Nowego Ekranu. PKP. Pięknie, Kurwa, Pięknie. Przepraszam Admina i Czytelników, to jeden z niewielu momentów, w których środkowe słowo zdało mi się jedynym możliwym do wyartykułowania.

M.Z.


piątek, 12 sierpnia 2011

Złość i kłótnie




Jak pewnie szanowni Czytelnicy wiedzą - publikuję również w witrynie Polacy.eu.org. Tekst „Złość” także tam się znalazł. U Polaków zwykle zaczyna się pod taką enuncjacją żywa dyskusja. Pozwolę sobie przywołać w tym miejscu jej początek. Po resztę, zabawną, ale też pełną nieporozumień, odsyłam pod wskazany adres. Daję słowo, że warto.


w.red, 2011.08.11 o 21:08I na tym polega nieszczęście "naszych roczników", że nie potrafimy bezkrytycznie przyjmować wszystkiego "jak leci". Zatem skutki tresury były mierne. Obecnie nie ma z tym kłopotów, gdyż "masowa edukacja" skutecznie wyeliminowała kształcenie podobnych jednostek. Uznając je za zbytnie "obciążenie budżetu". Zresztą czy może to dziwić znając metodologię podboju zananą z "wyznań szpiega" ? "Zachód" już przegrał w wojnie ze "wschodem". Tyle tylko że jeszcze tego "nie załapał". Co śmieszniejsze "wschód" także przerżnął z kretesem, gdyż dał się wciągnąć w realizację planów "starszych i mądrzejszych". I dlatego słusznie ktoś kiedyś zauważył. Gdzie dwóch się bije , tam trzeci korzysta ;)
Nie wiem czy ktoś tak też ma, ale już jeśli słucham radia to za każdym razem jeśli przestaje grać w nim muzyka. A zastępować mają w nim jej miejsce "gadające głowy". Automatycznie, albo zmieniam "kanał", albo też po prostu je wyłączam ;)
Dzięki czemu mam o jeno oczko więcej możliwości by uniknąć złego nastroju.

Marek Zarębski, 2011.08.11 o 23:28
No mam tak - na swoje usprawiedliwienie - że zanim rano połapię się co jest w czym grane to brzęczy niemiłosiernie gdzieś w kącie. A mnie do ucha samo wpada, pewnie zrazu czyniąc tam szkody bezwiedne. Zgasić... Jako raptus użyłem rzeczonego kapcia. Zresztą co ja się głupi czepiam jakiegoś bełkotka... Ten typ tak ma - i już. Ale a propos skojarzeń: nie wiem czy pamiętają Panowie pewien dialog z czasów, gdy rzeczniczką rządu była niejaka Niezabitowska. Ktoś ja zapytał ilu też tak naprawdę żyje w Polsce tych starozakonnych. Oj, niewielu, prychnęła Piękna Blondi - może ze dwa, trzy tysiące. To czemu - ripostuje ciekawski - ja ich wszystkich widzę co wieczór w telewizji? teraz jest ich pewnie znacznie więcej. Może dlatego co uruchomię dzisiaj radio to znów śpiewa niejaki Cohen...
Pozdrawiam!

w.red, 2011.08.11 o 23:44
On przynajmniej nie mówi bredząc, ale śpiewa. A że głos ma niczego sobie, oraz że niejako jego "nuta" siedzi " w moim typie" to można posłuchać. Czasem tak mam "nostalgiczno lirycznie i na słodko :)

Marek Zarębski, 2011.08.12 o 00:03
To racja. Też tak mam, że z krainy złości schodzę czasami do krainy łagodności. Staje się przez to pewnie nieuważny i nie rejestruję, że to Cohen. Ale mniejsza... No i moja córka ma na imię Zuzanna…

czwartek, 11 sierpnia 2011

Złość




Jest ich niewiele, ale są – dni, w których powoduje mną wyłącznie złość. Wcale nie zaczyna się od jakiegoś niesprzyjającego mi zdarzenia, co to - to nie. Wystarczy, że posłucham przy śniadaniu kolejnej lekcji bełkotu w wykonaniu niejakiego Dorna, propagowała to dzisiaj Trójka. Później mam kontakt z jakimś urzędnikiem, jeszcze później dowiaduję się ile to pieniędzy ktoś teoretycznie mi bliski jest winien światu – i już jest tylko ta złość.

Zaczęło się oczywiście wiele lat temu. Kiedy to jakiś spasły sekretarz partyjny uznał, że należy mój rozum niebacznie wyćwiczony w szkole średniej i potem na niezbyt lubianych studiach poddać tresurze i rozlicznym ćwiczeniom. Kiedy dzisiaj zastanawiam się jaka to właściwie była tresura automatycznie przychodzi mi do głowy niemieckie Hitlerjugend. Nie wiem dlaczego, ale tak właśnie jest. To oczywiście stoi w jawnej sprzeczności ze szkolna nauką, że Hitler był prawicowym zboczeńcem, a lewicowe prądy umysłowe są słuszne i piękne. Jak jest naprawdę wszyscy wiemy – te zbrodnicze systemy miały wspólne korzenie. W żadnym wypadku prawicowe. I wyobrażam sobie, że tam, na tym obozie, jak i w socjalizmie za czasów mojej młodości wszystko zaczyna się od prostych ćwiczeń. Dwa plus dwa? Siedem! Jawohl, Zarębski, właściwa odpowiedź. Co wolisz: mieć czy być? Być! Pięknie, socjalistyczny młodzianku, ominął cię nocny marszobieg… I tak dalej, koniecznie w tym stylu. W ramach tak zwanych pełnych wypowiedzi. Wyobrażam sobie jednak, że taki dajmy na to mękolący uszy Dorn w ogóle na podobny obóz by się nie dostał, raz że starozakonny, dwa że bełkotliwi uczniowie szkół średnich nie mieli szansy zdać matury bez umiejętności płynnego wypowiedzenia co najmniej dwóch zdań. „Ale ma kota. Kot jest stworzeniem futerkowym.” No, panie Dorn, szybko i płynnie, proszę powtórzyć.

Nic z tego, nie powtórzy. Skąd prosty wniosek, że tacy jak były marszałek sejmu na żaden obóz reedukacyjny nie musiał by jechać także z tego powodu, że bełkotliwych i mętnych logicznie nie brali. Po co? Wystarczyło ich zostawić jakimi byli, kariera polityczna pewna.

Co jeszcze wybełkotał dzielny były młodzian, późniejszy parlamentarzysta? Szczerze mówiąc nie wiem, rzuciłem twardym kapciem w radio w szóstej czy siódmej minucie. I trafiłem celnie, nie gra do tej chwili. Co w ogóle należy robić z takimi klientami, którzy jako zasobni posłowie, pasibrzuchy bez pojęcia o czymkolwiek krzywią nam obraz świata już z samego rana? Pierwsza myśl była okrutna, musiałem ją porzucić. Ale druga zdaje mi się już całkiem do przyjęcia: zapakować w ostatni istniejący samolot serii Tu 154 i wysłać jako doradców ekonomicznych i politycznych do takiej na przykład Somalii. Myślę, że już trzeciego dnia światowe agencje pełne były by sensacji typu „raz Murzyni na pustyni złapali białasa…”

Dlaczego niemota, głupota, bełkot i mętne myśli kwalifikują ludzi do najwyższych państwowych zaszczytów? Dlaczego te wszystkie polityczne durnie, jak już się do tych zaszczytów dorwą, nie mogą nauczyć się przynajmniej mówić z sensem. O robocie nie wspominam, bo to zdaje się w ogóle przerasta możliwości polskiej klasy politycznej… Dlaczego radiowcy nie poradzą swoim rozmówcom, by przed wejściem na antenę wypluli z gęby kluski – a jeszcze wcześniej przygotowali się do było nie było publicznego wystąpienia?

Człowiek, od którego dowiedziałem się o długu osoby teoretycznie mi bliskiej, ale absolutnie nie pozostającej ze mną w jakichkolwiek związkach ekonomicznych oświadczył, że pewnie i mnie będą ścigać, no bo przecież „ktoś to musi zapłacić”. To jest fajne stwierdzenie, ponieważ jasno definiuje punkt, w którym jesteśmy wszyscy razem: otóż jest to punkt zbiorowej odpowiedzialności. Ciotka pożyczyła milion – ciebie powieszą za długi. Albo zabiorą ci samochód, telewizor i puszkę szprotek w oleju, które odłożyłem na jeszcze cięższe czasy. Ja nie wiem tylko czy ten urzędnik państwowy, który wybełkotał (no bo przecież płynnie nie umie mówić!) powyższy tekst myśli tak naprawdę, czy tylko straszy. Ja bym wolał to drugie, świadczyło by to o jakiejś tam jego przebiegłości. Bo to pierwsze wyłącznie o piramidalnej, nieokreślenie wielkiej głupocie. A z takim państwowymi urzędnikami nie należy mieć do czynienia, są gorsi od absolwentów tego wyżej opisywanego obozu Hitlerjugend…

Myślę, że dzisiaj mam prawo być zły. Wściekły! Wkur…ony! To i jestem.

M.Z.

środa, 10 sierpnia 2011

A jednak są skuteczni…





Mój kontakt z blogami politycznymi nie jest najdłuższy w świecie i liczy pewnie nie więcej, jak siedem lat. Najpierw były to jakieś niewydarzone grupy „dyskusyjne”, taki rodzaj podmiejskiego podwórka, na którym uczniów szkolono jak mają się lać przy użyciu wszelkich dostępnych narzędzi – a gdy tych zabraknie to sztachet, pałek i płyt chodnikowych. Zdaje się, że byłem pojętnym abiturientem. Mocno w każdym razie musiałem potem hamować temperament, w tej „uczelni” uważany za powód do dumy i za jedyną szansę przetrwania.

Później przyszedł czas cudzych, bardzo lokalnych stron. To znaczy: stron zakładanych w interesie nie wiadomo kogo przez też nie wiadomo kogo. Na pewno nie chodziło na przykład o interesy kamienicy, w której mieszkam i ludzi, którzy ją zaludniają – choć takie było początkowe założenie. I teoretycznie tego to miało dotyczyć… Właściciele stron sądzili, że ich monopol na zakładanie mini-portali i umożliwianie mi „wyzłaszczania się” na administratorów, a później na polityków i politykierów będzie trwał wiecznie. Przez co rzecz jasna wzdęciu ulegnie ich prestiż oraz znaczenie – którego żadną miarą bez tych stron by nie mieli. Złudzenie prysło bardzo szybko. Najpierw donatorzy stron załatwili co mieli prywatnie do załatwienia. Potem usiłowali skanalizować „złość ludu” – co im zupełnie nie wyszło, niestety nie potrafili ani pisać, ani redagować, ani może nawet logicznie myśleć. A i mnie po pierwsze nadymanie bańki prestiżu zwykłych niedouków przestało interesować, po drugie zaistniała możliwość zakładania własnych stron. Założyłem. Właśnie na jej mutacji jesteście. A potem zacząłem pisywać na Salonie24. Własna strona nieco ucierpiała, ale niech tam. I tak dorobiłem się na niej opinii, że robię rzeczy kontrowersyjne, a czytanie moich tekstów grozi śmiercią lub kalectwem. Pewien nadęty burak wolał nawet, by pisać o nim per „on - anonimowy”, niż pozytywnie wymieniać jego nazwisko. Zespół tych zdarzeń odebrałem jako największy komplement od czasów, gdy piszę za darmo. Myślę, że ludziom inteligentnym nie muszę tłumaczyć dlaczego tak jest.

Salon minął. Dla mnie z powodu nadmiaru obecnego tam lewactwa i niemożliwego do zniesienia restrykcyjnego traktowania blogerów przez dowództwo. Przemyślenia posła Celińskiego, bydlaka czerwonego do imentu, ale z tak zwaną „dysydencką” przeszłością to nie jest dobra płaszczyzna do toczenia jakichkolwiek sporów. A obrona człowieka, który po pijaku wjeżdża w słup, ucieka, by następnego dnia, już na trzeźwo, pojawić się na najbliższej komendzie z opowieścią o szoku, który kazał dać mu nogę – to szczyt bezczelności sprawcy i zwykłego cipielstwa tych, którzy takie brednie kupują. Nie można było tam dalej wytrzymać…

Nowy Ekran… Ładnie się zaczynało, znacznie gorzej toczyło, teraz jak jest każdy zainteresowany winien przekonać się sam – ale mnie coś kazało się stamtąd wynosić. Bez publicznych deklaracji nienawiści po grób, po prostu i normalnie. Powody oficjalne i prawdziwe przywołałem i na tej stronie, nie będę się powtarzał. Niedawno jeszcze trwało polowanie na agenturę WSI. Powodzenia, Panie i Panowie! Nic mi już do tego.

Tymczasem gdzieś w zaciszu opisywanych spraw dokonują się rzeczy niezbyt miłe. I tu nie chodzi o mnie, o mój odbiór przekazów, tu chodzi o odbiór tzw. większości. W sieci naprawdę działa agentura wpływu. Metodą masy: bo nie jeden i nie dwóch, ale wielu. Tu kamyczek wrzucony do ogródka, tam jakaś mała „wątpliwość”, ówdzie niedowierzanie sformułowane tak mętnie, by w razie czego natychmiast móc się wycofać. Co ciekawsze agenciaki zaczynają zwykle jako osoby dość dalekie od polityki, to etap budowania zaufania do nich. Później jest już śmielej: konkretne propozycje, ostre opinie łatwo kupowane przez grupę, wreszcie przełom i bomba, od której zęby wypadają. Agentura liczy na jedno: na totalne zdemoralizowanie odbiorców, na ich po prostu skurwienie umysłowe. Ponieważ te metody powstały na wschodzie warto tu przywołać niejakiego Bezmienowa, starego dysydenta sowieckiego, który powiada wprost:”… Osoba, która została zdemoralizowana nie jest w stanie ocenić prawdziwej informacji. Fakty nic jej nie mówią. Nawet jeśli obsypię ją informacjami, przedstawię autentyczne dowody z dokumentami i zdjęciami, nawet jeśli na siłę zawiozę ją do Związku Radzieckiego i pokażę obozy koncentracyjne - osoba taka nie da wiary chyba, że ktoś kopnie ją w dupę. Kiedy wojskowy but ją zgniecie...Wtedy zrozumie. Nie inaczej. To jest prawdziwa tragedia demoralizacji…” Ktoś długo mnie swojego czasu przekonywał, że takie deklaracje są nic nie warte, ponoć wytworzyła je ta sama czarna strona mocy, która najpierw szponów produkowała, a później już jako dysydentom kazała uciekać na Zachód. Kiepski argument! Po prostu dlatego, że opinia zgadza się ze zjawiskiem, faktem wcale nie medialnym. Aż tak to całe KGB czy GRU nie jest mocne, by stworzyć byt równoległy i odbierany przez resztę świata w założony przez twórców sposób.

I co z tym zrobić? Co zrobić z naszymi bliskimi i nieco dalszymi znajomymi, którzy demoralizacji opisywanej przez Bezmienowa już ulegli? To często sąsiedzi, czy jeszcze odleglejsi współrodacy w różnym wieku, młodość nie jest tu synonimem głupoty. Średniacy wiekowi najgorsi – powołują się na swoje rzekome doświadczenie życiowe, która ma usprawiedliwiać głoszone bzdety, całą swoją prostackością trafiają bez pudła do innych prostaków, to się szerzy jak epidemia grypy. Argumentować? Nie ma sposobu. Argument trafia do określonej struktury umysłowej. Jeśli jej nie ma, bo albo nigdy nie powstała, albo zaniknęła w procesie demoralizacji – to można się wysilać ad mortem defecatum, nic z tego nie będzie. Można to wszystko z pewnego oddalenia obserwować, w założeniu trzymając się jak najdalej od już zarażonych i właśnie zarażanych. W myśl zasady, że w dowolnej populacji, dowolnym narodzie świadomie i skutecznie buntuje się od 3 do maksimum 10 procent ludzi. Po co nam zatem więcej przekonanych?

M.Z.

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

A na Mazurach mgła



Do tegorocznego czerwcowego urlopu przygotowywałem się dobre dwa miesiące. Tu za daleko, tam za drogo, gdzie indziej kiepscy gospodarze, dom w środku pustego pola bez drzew albo Mazury bez dostępu do jeziora. W końcu padło na "Folwark Łękuk" – i szczerze mówiąc ani ja ani moja żona nie żałujemy. Nawet pogodę mieliśmy tego lata jak się patrzy.

Spodobało nam się do tego stopnia, że drugiego czy trzeciego dnia po powrocie zaczęliśmy snuć plany kolejnego tam wyjazdu. Tyle że wtedy benzyna kosztowała w okolicach pięciu złotych za litr. Dzisiaj jest niemal pięćdziesiąt groszy droższa. Plany, analiza kosztów – i dupa blada! Nic z wyjazdu nie będzie. Przy obecnych cenach paliwa i przy minimalnej, ale jednak podwyżce cen za usługę noclegowo-żywieniową zostajemy w domu. Albo lecimy do Turcji w ofercie wrześniowej – co jest oczywiście żartem, tu i tam za drogo. Na Mazurach po prostu ktoś przekroczył cieniutką czerwoną linię, poza którą jest już albo rozpusta i kolejne pożyczki, albo zwykły idiotyzm.

Piszę o tym od lat, przekaz adresując do właścicieli mazurskich domów, stanic, hoteli i gospodarstw agroturystycznych: nie przesadzajcie z cenami, bo będziecie mieli plażę, ale we własnych finansach! I to jest wołanie na puszczy. Nadal obowiązuje zasada, że coś, co zostało zainwestowane w postawienie na nogi starej stodoły, zabudowań gospodarczych nie istniejącego poniemieckiego pałacu czy własnego podupadającego domu ”musi zwrócić się jak najszybciej”. Najlepiej w ciągu jednego sezonu. Tegoroczne deszczowe lato stało się katalizatorem kolejnej fali narzekań. „Nigdy od 1993 roku nie było tak słabo!”. „Nieudany sezon, turyści nie dopisali, ponosimy straty!”. Oczywiście turyści nie chcą przyjeżdżać tam, gdzie nie tylko drogo, ale też daleko od szosy, bo to znakomicie podnosi koszty całości urlopu. Oczywiście pogoda ma tu pewien wpływ na decyzje o rezerwacji miejsc. Ale metoda stałego podnoszenia kosztów pobytu po to, by zysk sezonowy nie spadał nadmiernie jest największą głupotą, jaką popełniają właściciele wszystkich wymienionych przybytków. Nie tędy droga!

Kalkulacja, jaką robiłem w czerwcu przed wyjazdem do Łękuku, to właśnie poniemieckie doskonale odbudowane pomieszczenia gospodarcze, sporządzana była dla dwóch osób. Wynajem pokoju plus dojazd, plus wyżywienie poza śniadaniem (wliczonym w cenę pokoju), obiadokolacja płacona osobno, plus jakieś tam rozrywki. Na przykład w postaci kawy w Mikołajkach, do których też trzeba dojechać. Nie ma tu żadnych „półlitrów”, mnogości piw czy sensacji typu wieczorna sauna – zatem każdy chyba przyzna, że wszystko wygląda co najmniej skromnie, jeśli nie ubogo. Wyszło jakieś 230-240 zł dziennie. Jak było tak było – my byliśmy zadowoleni. Obejrzeliśmy co chcieliśmy obejrzeć, byliśmy w miejscach ciekawych i niezwykłych. Ale oto kolejne podejście, sierpniowe czy już nawet wrześniowe, dowodzi, że trzeba będzie na dokładnie to samo wydać dziennie kilkadziesiąt złotych więcej. Może i stówę więcej... Wpadamy do kategorii „wysoki sezon”. To jakiś dziwoląg w deszczowy dzień, prawda? W związku z tym REZYGNUJEMY.

Kilka tygodni temu także przedstawiając na piśmie jakieś tam kalkulacje postawiłem wniosek, że właściciele mazurscy chyba zmówili się – jeżeli gdzieś jest parę złotych taniej to za różne przyjemności typu rower wodny czy kajak trzeba dopłacać. Albo: taniej jest tam, gdzie psy dupami szczekają i na podróż do jakiejkolwiek cywilizacji trzeba słono płacić, zresztą za parking samochodowy też. Słowem: jak się człowiek nie obróci dupa zawsze z tyłu. I to jest tak widoczne, że tylko głupi nie zauważy. Pytam więc właścicieli mazurskich pensjonatów i wszelkich innych noclegowych domów: wy tego nie widzicie? Nie potraficie zrobić przyzwoitej kalkulacji, z której wyjdzie, że do sąsiada trzymającego stare ceny nie warto jechać, do was warto i należy?

Starania o klienta jednak są. Moim zdaniem śmieszne. Chwalą się coraz liczniejsi właściciele dbałością o ekologię i pięknymi krajobrazami. Rozumiem, że to modne, że w obejściu nie ma zbyt wielu śmieci, a puste butelki usuwane są wczesnym rankiem. Nie? To może chodzi wam o to, że polakierowaliście podłogi wodnym roztworem bezbarwnego lakieru, nie węglowodorowym? Prawdę powiedziawszy mam to w nosie. Krajobrazy zaś to już zupełnie nie wasza zasługa, są, zawsze były, stanowią podstawę decyzji, że jedziemy tam właśnie, a nie w opolskie, jakim prawem pobieracie za to dodatkową kasę? Kompletnie już was pogięło?

W czerwcu Łękuk prócz nas jakąś tam klientelę miał. Powiedzmy jedna trzecia pełnej obsady – a i to też wyłącznie chwilami. Nie tak odległa „Helena” w Jeziorowskich, kiedyś pełna w tym samym okresie, anno 2011 świeciła pustkami. „Helena” droższa tylko o 25 zł od osoby, za to rowery wodne w cenie pokoju. Oto miara tego, co czeka zbyt pazernych.

M.Z.

piątek, 5 sierpnia 2011

"Świat za pięć lat"? Ależ to JUŻ!




W sieci, czyli najpierw na Salonie24, a następnie na Nowym Ekranie cyklicznie ukazują się opowiastki Marcina Brixena. Świetne opowiastki! Tak, wydane już pod takim tytułem, jak i w moim tytule: Świat za pięć lat. Dzisiaj, w dniu, w którym do jakiegoś pokoju wszedł jakiś policaj, spojrzał na nieboszczyka i zadecydował „samobójstwo”, oczywiście nie przeprowadziwszy przedtem żadnych badań znanych choćby z najpodlejszych kryminałów – szczególnie polecam fragment z najnowszego odcinka. Mama Łukaszka postanawia przed nadchodzącym rokiem szkolnym zaopatrzyć syna w podręczniki szkolne. Co z tego wynika? Odsyłam do Nowego Ekranu. Ale u siebie chcę zacytować końcowy fragment. Dziwnie jakoś brixenowe treści korespondują z czasem obecnym:


- A ja ci mówię, że kupimy - odparła mama, sięgnęła na chybił trafił do przewróconego regału, wybrała jakąś pozycję i pociągnęła Łukaszka w stronę kas.
- To jest oszustwo! - kłócił się Łukaszek. - Wzięłaś pierwszą lepszą książkę tylko po to, żeby wygrać ze mną! A potem będzie ona leżeć w domu i niepotrzebnie wydane pieniądze...
- Wszyscy w domu będą ją czytać, zobaczysz - odparła z przekonaniem mama Łukaszka. - To największa księgarnia, nie może być tak, że mają w ofercie coś, co by nie pasowało społeczeństwu!
Jednak w domu nikt z Hiobowskich nie chciał nawet wziąć jej do ręki.
- Dlaczego??? - pytała zrozpaczona mama Łukaszka.
- Przecież już sam tytuł odrzuca - westchnął dziadek.
- Co wam się w tytule nie podoba? - zdumiała się mama biorąc swój zakup do ręki. Na okładce był napis: "Polskie lotnictwo sprawcą Holocaustu. Przypadki ostrzeliwania ludności żydowskiej z samolotów polskich, Zamojszczyzna 1942 rok. Relacje świadków, zdjęcia, filmy nagrane telefonem komórkowym". Wydawnictwo: "Hańby i sromoty polskie".


M.Z.

czwartek, 4 sierpnia 2011

Dlaczego



Same tu ostatnio drobiazgi, mało rzeczy ogólniejszej natury, zniknęła polityka, raporty i przygotowania do wyborów. Pogięło mnie czy osłabłem? Ani jedno ani drugie. Nie chcę po prostu powielać w nieskończoność tego, co już powiedzieli inni, na innych blogach czy dużych witrynach politycznych. Co mam na przykład powiedzieć durnowatemu ministrowi spraw zagranicznych na jego opinię o Powstaniu Warszawskim? Że powinien zarobić od jakiegoś weterana w pysk? Jak komentować raport ministra, któremu rzeczy takie, jak logika wywodu są kompletnie obce: samolot w Smoleńsku raz był dobry na piętnastu metrach, innym razem stracił zasilanie, czyli był, jak to opisywałem w poprzednich felietonach, tylko „trochę dobry”? Przecież by wyprodukować taką banialukę trzeba być nieuleczalnym idiotą. Nie mam czasu na wojowanie z idiotami. Wolę zająć się jakim pożytecznym drobiazgiem.

Tymczasem z manewrów politycznych coraz wyraźniej widać, że wszystko jest przygotowane do wychynięcia ze strefy cienia Grzegorza Schetyny, obecnego marszałka Sejmu. Mówił o tym reżyser Braun i parę innych jeszcze osób. Przewidywali, iż pewnego dnia objawi się nowy-stary zbawca narodu, teatralnie zetnie kilka głów z własnej partii – po czym nie zmieni się dokładnie nic, a zdegradowani szybo wrócą do obiegu z dyplomatycznych placówek gdzieś na antypodach. Teatr marionetek nadal ma tego samego animatora i reżysera. Plan działania przedsięwzięto kilka lat temu, zresztą podejrzewam, iż nie u nas – i gra muzyka. Zgrzyty w postaci brykania kibiców sportowych, którzy okazali się w pewnym momencie jedyną zorganizowaną siłą spacyfikowano przy pomocy policji jawnej, tajnej i dwupłciowej. Przywódcom przyszyto jakieś dęte zarzuty, opisującym prawne przekręty dziennikarzom zafundowano po pół roku pierdla za krzywy uśmiech piętnaście lat temu – i jest spokojnie. To znaczy: im się tak wydaje. Im – pacyfikatorom polskości, niezależności, praw człowieka i paru innych nieważnych dla lewaków detali.

M.Z.

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Opowiastki motoryzacyjne: Prezenterzy tworzą świat równoległy




W cyklu już powstałych, a przecież niedokończonych historyjek motoryzacyjnych opowiadam o różnych markach i modelach - dość staranie wystrzegając się wydawania ogólnych opinii typu „Toyota jest OK., a Ford do bani”. Nie wiem czy wszystkie Toyoty są godne tego miana i czy wszystkie Fordy ze wszystkich roczników są tak żałosne blacharsko. Myślę, że raczej nie – zatem uwagi dotyczące marek i modeli ograniczam do tych egzemplarzy, które miałem na własność, remontowałem za własne pieniądze, którymi podróżowałem zdecydowanie dłużej, niż tydzień. To jest trochę inaczej, niż czynią motoryzacyjni prezenterzy pisujący do różnych periodyków czy wdzięczący się przed kamerą i twierdzący, iż wszystko to w trosce o dobro odbiorcy – albowiem posiedli wiedzę tajemną na temat marek i modeli. To jest oczywista nieprawda.


Kłamią jak najęci! Produkują się najczęściej dla kolegów, producentów samochodów albo dla własnej renomy - klientelę salonów moto mając w głębokim poważaniu. I uznając te napędzające koncernom kasę tłumy za motłoch bez pojęcia o technice, ekonomii, własnej wygodzie czy wreszcie pięknie. Tak właśnie jest. Niektórzy z nich wielokrotnie próbowali zostać Jeremym Clarksonem – ale żeby nie wiem jak się gimnastykowali nadal byli tylko starszym Zientarskim, Mikosem czy Iwaszkiewiczem (ten ostatni upadł tak nisko, że wziął się za politykę w „Szkle kontaktowym”). A pewnie nie będę oryginalny jeśli powiem, że są to ludzie, których nikt poza nimi samymi nie lubi…

Jak to zatem jest naprawdę z tą skalą ocen, która porusza się pomiędzy „OK”, a „do bani”? Otóż skala ta zawsze była (i jest nadal) właściwa TYLKO I WYŁĄCZNIE dla indywidualnego kierowcy czy użytkownika pojazdu. Opinie wynikające z weekendowych podróży wypożyczonym autem są funta kłaków warte! Przez tydzień także nie da się ustalić w jakim tempie będzie w przyszłości korodowała karoseria pojazdu, jaka jest trwałość elementów zawieszenia, jakie utrudnienia wystąpią przy wymianie przegubu, klocków hamulcowych, nawet oleju silnikowego z filtrem. Opiniowanie na podstawie przelotnego romansu jest zwykłym oszustwem! Tyle że ta fałszywa opinia idzie w świat, trafia do niezorientowanych, wpada podświadomie w czyjeś uszy – i kłopot gotowy. Jaki kłopot? Posłużę się tutaj przykładem, dotyczy mnóstwa osób, niektóre do szczątkowej wiedzy nie chciały zrazu przyznać się za skarby świata. Problem wyboru marki i modelu w trakcie kupowania auta używanego: zaczyna się zawsze od wymienienia kilku modeli, niekoniecznie jednego producenta. I opisania powodów, dla których ma być właśnie tak, nie inaczej. Dalej na ogół idzie zastrzeżenie, że tego i tego samochodu kupić ABSOLUTNIE NIE ZAMIERZAJĄ – bo coś tam i jeszcze coś tam. Tu padała najczęściej słowa-klucze żywcem wzięte z telewizyjnych wypowiedzi ekspertów. Towarzyszenie takim osobom jest swoistym kabaretem. Na początku napuszone i pewne siebie – raptem w salonach z używanymi pojazdami, na giełdach samochodowych czy u prywatnych ogłoszeniodawców tracą pewność siebie, popadają w rodzaj śpiączki na jawie, można do nich mówić, ale nie należy spodziewać się jakiejkolwiek reakcji. Po czym ŁUP! Wsiadają do auta wymienianego jako kompletnie nieprzydatne i niechciane –i nie chcą już zeń wysiąść. Miłość od pierwszego wejrzenia! I natychmiastowa racjonalizacja wyboru: wsiadłem i poczułem się w tym aucie doskonale. Wsiadłam i już nie chcę innego. Nie wiedziałem, że tak dobrze jeździ. Nie miałem pojęcia o jego zaletach, zdezorientowano mnie… Można tak bez końca wymieniać używane tu usprawiedliwienia. Zawsze i tak okazuje się, że ktoś oglądał jakiś program w telewizji czy czytał wstrząsający tekst Eksperta rodzaju wyżej wymienionych – i poprzestawiały mu się klepki pod kopułą. A teraz właśnie, podczas pochłaniania zapachu niechcianego zrazu auta nie mogli się powstrzymać przed jego urokiem, chcą mieć całość, najlepiej zaraz. No ale miły panie, miła pani, przecież wczoraj twierdziliście, że zgodnie z wykładnią tego i tego prezentera dokonaliście wyboru ostatecznego… On nie miał racji! To dureń! Nie opowiadaj nam pan już o tym dupku więcej!

Dobrze, nie będę opowiadał. Prawdę mówiąc i mnie ich wynurzenia guzik obchodziły, od lat mam takie podejrzenie, że „klienci” nie wiedzą o czym gadają, a nawet jeśli wiedzą, to tyle, że żadnej decyzji na tej podstawie podejmować nie wolno. Póki trwała produkcja na Żeraniu takie na przykład Daewoo chętnie użyczało na mniej więcej tydzień kolejne wypuszczane modele aut. Pracowałem wtedy w gazetach nie związanych z motoryzacją – ale że w każdej z nich zakładałem kącik motoryzacyjny i ja wszedłem na listę uprawnionych do przejechania się nowym produktem koreańskim. W kolejce „dziobania” tkwiłem pewnie na jakiejś piętnastej – dwudziestej pozycji, przede mną wóz używany był intensywnie przez „specjalistów” z periodyków zajmujących się wyłącznie samochodami. Gdyby człowiek mógł opisać mizerię tych testowych egzemplarzy… Trzeba wręcz pióra poety, by oddać grozę tapicerki poprzepalanej petami, stosów gum do żucia poprzyklejanych gdzie się da, kruchych ciasteczek wtartych w wykładziny podłogowe… Nie wspominam o takich mechanicznych detalach, jak nadwerężone przeguby napędowe i amortyzatory, poobijane karoserie czy zalane olejem silniki. Czy tak się testuje auta? Zapewne tak również. Na przykład w programach Clarksona, gdzie pogardzane auta spadają z dachu, płoną i są topione. Nikt mi jednak nie wmówi, że przypalanie fotela kierowcy czemukolwiek służy, a jazda w poprzek bruzdy po świeżo zaoranym polu samochodem, który w założeniu był autem miejskim odkrywa walory trakcyjne przedmiotu.

Jeden z modeli wycofano z testu. Prosty powód: wszystkie trzy egzemplarze rozbito podczas „prób”. W dwóch wypadkach kierowcy – jak twierdzili świadkowie – ledwo wytaczali się z pojazdów. Można rzec: zwykłe opilstwo. Sprawy wyciszono. W macierzystych gazetach tych durniów ukazały się przedruki niemieckie.

No więc jak to jest z tym Fordem i Toyotą? I jedna i druga marka w konkretnych modelach ma swoje mocne i słabe punkty. Na podstawie długich okresów eksploatowania produktów obu firm (za własne pieniądze!) powiem tyle, że w historii Toyoty zdarzały się modele starsze, ale mocne i modele nowocześniejsze, ale słabsze, bardziej awaryjne, z utrudnioną obsługą serwisową. U Forda długie lata wszystkie produkty miały skłonność do korodowania w ściśle określonych punktach: Eskort w punkcie mocowania elementów tylnego zawieszenia, Mondeo na progach i tylnych nadkolach, tu Eskort nie ustępował mu pola. Poważnie przyłożono się do tego problemu dopiero w Fokusie – ale też nie w pierwszych dwóch latach produkcji. Toyoty nawet w „mocnych” modelach, na przykład E11, zastawiały na warsztatowców spore niespodzianki. Corolla tej epoki łatwo gubiła gumowe osłony przegubów napędowych, ich wymiana wiązała się z większą demolką zawieszenia, niż w innych samochodach. Ukochane auto młodzieży, Honda Civic hatchback serii V, to nieszczęście blacharskie w tyle pojazdu, zobaczyć wóz bez „rudej” to jak wygrać milion w totka, oczywiście niektórym się zdarza, większości nie. Mazdy od najmniejszej do największej mają kłopoty z układem olejenia motoru, koncepcja zmniejszonego nacisku pierścienia tłokowego na ścianki cylindra zaowocowała tym, że należy używać wyłącznie określonych olejów, drogich jak diabli i trudno dostępnych (zalecanej Dexelii w życiu nie widziałem na żadnej stacji benzynowej!). Prezenterzy i sprawozdawcy milczeli o tym konsekwentnie, założenie było po prostu takie, że przedstawia się Polakom auto najwyżej kilkuletnie – absurd w kraju, w którym samochód ma najczęściej grubo powyżej lat dziesięciu. Rubryka „5-10-15” zajmująca się kiedyś starszymi pojazdami w niemieckim „Auto-Świecie” bardzo szybko została skasowana, domyślam się, że z powodu protestów producentów nowych aut. Tymczasem niemieckie firmy zajmujące się gromadzeniem danych na temat pojazdów używanych dalej klasyfikują te pojazdy. Niemiec ma wiedzieć wszystko – Polak kupować co mu podsuflują opłacani sprawozdawcy. Tym Jasio różni się od Helmuta. A na temat cen chętnie wypowie się słynna firma „Samar” – i udowodni, że nawet ząb trzonowy da się wyrwać od strony ogonkowej…

Problem warsztatów poruszałem już w jednym z poprzednich felietonów, prawda że fragmentarycznie – ale jednak. Prezenterzy wymieniani jako zło konieczne, choć nie zasłużone raczej unikają tych tematów. Nie wiem dlaczego. Może za mało kasy do kieszeni, może zbyt marna mołojecka sława? Od siebie tyle mam do powiedzenia, że goszcząc w tych przybytkach naprawczych spotkałem takich, którzy gdy im się patrzyło na ręce potrafili naprawić auto poprawnie. To bardzo rzadkie przypadki, większość rękodzielników samochodowych to albo zwykłe papraki i niedojdy, albo wyjątkowej klasy aroganci, brudasy i fajtłapy nie ceniące ludzkiego czasu, a zwłaszcza pieniędzy. Niektórzy na moich oczach i na samochodach klientów dopiero uczyli się zawodu, niechętnie zresztą, więc i bez większego powodzenia. Zawsze po skręceniu naprawianego elementu zostawało im jeszcze parę śrubek i nakrętek, ba, to oni pokusili się o wprowadzenie do obiegu nowego kwantyfikatora jakości: „trochę dobry”. To znaczy taki, którym z warsztatu po naprawie da się wyjechać, choć nikt nie zagwarantuje szczęśliwego powrotu do domu. Poetów klucza dynamometrycznego i regulacji rozrządu jeszcze nie spotkałem – co nie znaczy, że ich nie ma. Jeśli tylko trafię na takiego – natychmiast rzecz opiszę.

M.Z.