czwartek, 2 czerwca 2011

Smaczki


Przeczytałem właśnie w Ekranie nowy tekst Coryllusa o dziennikarskich naborach, tym razem do Wyborczej. Kto ciekaw znajdzie oryginał samodzielnie, ukazał się 1 czerwca. To skądinąd kilka oryginalnych obserwacji, kiedyś miałem nadzieję, że kwestię zasilania areopagu piszących omówimy spokojnie i w jakiejś wieczornej rozmowie, rzecz jest naprawdę tego warta. No ale niestety nie wyszło i dzisiaj nic nie wskazuje na to, by sytuacja w najbliższym czasie się zmieniła.

Ludzie o dziennikarskiej kuchni nie mają pojęcia – albo mają pojęcie bardzo mgliste i kolportowane dla zmylenia przeciwnika. Ale też tu muszę narazić się samemu Autorowi – i on bowiem wydaje się mieć doświadczenie zbyt wąskie, by na jego tylko podstawie wyrokować o całości. Dlaczego? Z prostej przyczyny: selekcja negatywna odbywa się dokładnie od lat, właściwie wszystko, co zdarzyło się po roku 1989 da się podciągnąć pod ten model działania, skąd wnioskuję, że Coryllusowa samodzielność w dziale kultury GazWybu nie potrwała by dłużej, jak do pierwszego odrzuconego przez kierownictwo jego tekstu. Bo – Szanowny Autorze – w systemie zatrudniania nie istnieje taki twór, jak samodzielny dziennikarz. Są tacy nawet, którzy twierdzą, że nigdy nie istniał, a rzekomo niezależni posiedli sztukę migania się od serwitutów w stopniu gwarantującym co najwyżej przeżycie na etacie. Niestety nie sądzę, by kiedykolwiek było to możliwe w organie Michnika.

Nie istnieje coś takiego jak samodzielny dziennikarz… Więc co istnieje? Odpowiem krótko: na etacie istnieje tylko i wyłącznie PODWŁADNY. Czyli ktoś, kto mniej lub bardziej udolnie ma wykonywać polecenia Szefa. Szefowie dążą tu do ideału – a jest nim sytuacja, w której nie muszą już wydawać żadnych poleceń i wskazówek, te bowiem rodzą się w głowach podwładnych samoistnie. Za to im się płaci, a najzdolniejszych , to jest, pardon, najgłębiej wchodzących bez przerywania snu - awansuje. Istnieje właściwie tylko jeden wyjątek od tej reguły, od razu powiem, że znam to bardzo dokładnie z własnego doświadczenia: kiedy dziennikarza o jakimś już stażu najmuje się do rekonstrukcji tytułu lub założenia go od podstaw. Ponieważ wydawcy najbardziej na świecie zależy nie na informowaniu kogokolwiek o czymkolwiek, ale na forsie lub prestiżu, najlepiej na jednym i drugim – wtedy właśnie gotów jest obiecać nowo najętemu złote góry. Ze swobodą działania i możliwością uczciwego informowania włącznie! Ta sytuacja nie trwa oczywiście zbyt długo, podskoki i harce nowego trzeba w końcu okiełznać. Z zasady nie trwa to dłużej, jak pół roku. Sześć pensji, sześć miesięcy ułudy, że tak będzie wiecznie i gwałtowny koniec… Od wielu lat jest to wręcz złota zasada gry w dziennikarskiego kotka i myszkę, perfekcjoniści-wydawcy podpisują nawet półroczne umowy, wykrętnie tłumacząc, że później, na te „święte nigdy” będzie musiała nastąpić podwyżka, więc nie ma sensu już dzisiaj przesądzać jej wysokości i „blokować się jakimś papierem”. Tu zresztą aż się prosi, by dodać jeszcze jedno uwarunkowanie tego półrocznego tańca-połamańca: wybraniec nie może zgodzić się na dwie rzeczy. Pierwszą w postaci kuzyna prezesa, którego trzeba będzie doszkalać w rzemiośle „na wszelki wypadek”. I drugą w postaci pokusy przyjęcia do współpracy prywatnych znajomych dziennikarza, zwłaszcza kobiet. Ci bowiem wcale nie będą stanowić wiernej drużyny, stającej w razie konieczności za „reformatorem”. Przeciwnie, podszkolą się nieco w subtelnych meandrach służbowych zależności, po czym wydmuchają kolegę w biały dzień i na środku ulicy.

Wspomnę też o jednym wyjątku, był tak kuriozalny, że wręcz należy o nim powiedzieć. Otóż zdarzyło mi się pracować dla szaleńców 21 miesięcy w wyżej opisanych układach. Ale wynikało to tylko i wyłącznie z tego, że dokładnie raz w tygodniu sam prezes firmy ponawiał obietnicę usunięcia głuchego, kompletnie nie kontaktowego i nie operującego komputerem personelu lat 85. Nigdy rzecz jasna obietnicy nie dotrzymał. Z równą częstotliwością zapewniał o braku konieczności zdobywania reklam – jednocześnie domagając się za nie coraz większych pieniędzy, zresztą wbrew pisemnej umowie o pracę, która takie lansady wykluczała. A niżej podpisany każdego dnia tłumaczył sobie, że póki kłamać nie musi – dobrze było by zaliczyć jakiś stały epizod pracowniczy tuż przed emeryturą. Rozwiało się gwałtownie – ale to już mniej istotne w tym wywodzie szczegóły, opisałem je w innym tekście. W wydawanym przez tę bandę cudaków tytule bzdety i kłamstwa ukazują się już całkiem swobodnie, a włazidupstwo wobec każdej formy władzy kwitnie na pełen gwizdek. Pozostał tylko jeden niesmak: otóż każdy z tych durniów nadal uważa, że dziennikarstwo jako takie jest usługą dworską i w razie potrzeby oni jako wcielone ideały potrafią zastąpić choćby i samego Pulitzera… Od tamtej pory na dźwięk słów „inżynier budowlany” dostaję gwałtownego napadu drgawek. Bo nie jest tak, panowie inżynierowie od siedmiu boleści, że już sam fakt mówienia po polsku czyni z was mówców. A umiejętność podpisania się na druku – dziennikarzy. Podobnie jak notoryczne kłamanie to nie uprawianie polityki branżowej…

A co się tyczy Coryllusowego fragmentu:
„…Wydział ten jest bowiem od dawnych czasów, od samego chyba roku 1945, ulubionym wydziałem dzieci partyjnych kacyków i wszelkiego establishmentu… (…) Mogę się oczywiście mylić, ale polonistyka w Warszawie to nie jest normalny wydział. Każdy lub prawie każdy „w mieście” zdaje sobie z tego sprawę…” mam do powiedzenia tyle, że nie jest to do końca prawda. Chyba że założymy, iż narodowość handlowa to właśnie ten wieczny establishment. Ale i tak wówczas pozostają do wytłumaczenia studia moje i wąskiej grupki na wspomnianym wydziale – niestety nie reprezentowałem żadnej wymienionej przez Autora kategorii studenckiej braci. Mam się iść zastrzelić do kąta?

M.Z.

5 komentarzy:

molier pisze...

w wydawnictwach pracuję od '98 roku
tzn. w reklamie. Miałam i dalej mam, jak najlepsze zdanie o niezależności dziennikarskiej w zakresie pisania artykułów pod reklamodawcę. Może mnie nigdy do głowy nie przyszło z czymś takim polecieć do dziennikarza?
To, o czym piszesz pewnie dotyczy władzy, a nie reklamodawców.
W ostatnich latach spotkałam się z czymś takim, jak pozyskiwanie reklam przez dziennikarzy, co wyraźnie zlecali wydawcy. Mocno się temu dziwiłam, gdyż procedura była w szanujących się wydawnictwach taka, ze jeśli do dziennikarza zwracali się reklamodawcy, miał obowiązek odesłać takiego do działu reklamy.
Obecnie nie dziwię się już, ze dziennikarze mają pozyskiwać reklamy. Do czegoś w końcu muszą się przydać. A tak już są zeszmaceni, ze wchodzą w to bez protestów.

Ci, którzy nie chcą tak robić istnieją poza wydawnictwami, czyli etatami.

Jak Coryllus napisał o tych, którzy studiowali na UW polonistykę, zaraz sobie pomyślałam, skąd Ty się tam wziąłeś?

Pozdrawiam serdecznie

M.Z. pisze...

No i cóż rzec... Chyba to tylko, że właściwym panem tytułów są wydawcy, a nie pracujący tam dziennikarze. Podkreślam: dziennikarz jest tylko NAJMITĄ! I jeśli wydawcy zamarzy się zlecenie mu zbieranie reklam - to nie ma co się odwoływać do np. prawa prasowego, wszyscy prezesi uważają, że prawo to oni i płody ich chorych umysłów. Wiem, że niektórym ludziom to się po prostu w głowie nie mieści. Ale tak jest NAPRAWDĘ! Skundlenie zawodu odbywa się zatem wieloma drogami. Obecnie pojawiła się nowa choroba: ogłoszenia o naborze na stanowiska dziennikarskie BEZ WYKSZTAŁCENIA, BEZ PRAKTYKI, za to za 1000 zł brutto miesięcznie. O co chodzi: o władztwo nad ludźmi plastycznymi, można z nich ulepić wszystko. Inna zabawa: najmę dziennikarza z perfekcyjną znajomością programów do składania kolorowego magazynu. Rzecz w tym, iż za jedne pieniądze najmuje się człowieka na dwa etaty: dziennikarski i techniczny. Mało kto wie, że przed laty redaktor techniczny tym się różnił od redaktora merytorycznego, czym rumak od rumu, lub koń od koniaku. Publika takimi drobiazgami nie zawraca sobie po prostu głowy. Dzielnie w tym obłędzie wspomagają ich takie durnie, jak opisane budowlane. Halę targową postawił, a o zasadach dziennikarskiego działania nie wolno mu mówić? Hala się zawaliła, przemowa przypomina downa po sześciu lekcjach poprawnego wymawiania słowa pupa - no ale dzielny klient dyslektyk jedzie dalej. Nie znalazłem na nich sposobu, taka moja klęska. Powiem nawet, że jako człekowi w miarę poprawnie wyrażającemu się po polsku zakazano mi w pewnym momencie zabierania głosu. Może różnica pomiędzy normalnym, a budowlanym była by zbyt rażąca?
A polonistyka... Mój Boże, jedno wielkie nieporozumienie. Wziąłem się tam jako odrzut z eksportu, chciałem zostać historykiem sztuki (ale nie śmiej się proszę teraz, to młodzieńcze zboczenia, wydoroślałem). Po to, by w finale tej wielkiej zabawy zostać z konieczności dość sprawnym mechanikiem samochodowym. Nie chcę tego robić, męczy mnie to - ale nikt etatu choćby w biurze nie zaproponował. Pozdrawiam równie gorąco!

molier pisze...

szokujące jest to, co dotyczy Twojej osoby. Ja się najęłam do reklamy, ale widzę z tego wszystkiego, ze nie muszę dokonywać takich dramatycznych wyborów: albo zachować godność, albo się sprzedać.
Trzeba było się załapać przy tzw. transformacji ustrojowej, ale widać jesteśmy ciapy. Brak wyczucia, jak wieje wiatr historii doprowadził mnie do tego, że zajęłam się sprzedawaniem reklam po różnych wydawnictwach. Co w sumie nie jest takie złe, tylko trzeba umieć chyba dawać łapówki, czy co, żeby dobrze zarabiać. Ja, niestety należę do tych praworządnych.
Ale dla dziennikarzy pracy na etat nie uświadczysz. Jakieś umowy zlecenia, na tzw.firmę to i owszem. Ale płacą kiepsko.
Pozdrawiam serdecznie

M.Z. pisze...

Płacą kiepsko powiadasz... Wiem coś o tym. Ale też i ja mam kamyczek do ogródka dla tych, którzy te kiepskie pieniądze jednak biorą - psując tym nie tylko rynek, ale samych siebie. Jak wiesz, bo słyszeliśmy to oboje, pewien geszefciarz żyjący i rozwijający się z pracy blogerów płaci im po stówie za pełnokrwisty felieton. Mnie też zależy na pieniądzach. Ale może nie tak bardzo - albo mam poziom samooceny ustawiony zbyt wysoko, w życiu nie wziął bym od tego gnoja stówy, raczej zatknął bym mu pod ten plemienny ogon, niech choć parę sekund syrenę poudaje... Już wolę ręczną pompką nadymać samochodowe opony, to jest przynajmniej praca fizycznie szlachetna i naprawdę nie wymaga żadnych specjalnych kwalifikacji. Pozdrawiam!

molier pisze...

gdzie się dotkniesz wszędzie szujstwo i oszustwo. Zajrzyj na mojego bloga w sprawie wiceministra Jana Burego.
Jest tam przecudny komentarz Mr.White.