piątek, 3 czerwca 2011

Tak to drzewiej bywało...


Pozwoliłem sobie wczoraj napisać kilka słów, które w pierwszym planie były delikatnym uzupełnieniem tego, co powiedział Coryllus w Nowym Ekranie, dalej niosły już treść, która jest w całości moim zdaniem i pomysłem. Prócz opublikowanych komentarzy (naprawdę publikuję WSZYSTKO co mogę opublikować, brzydkie wyrazy też!) otrzymałem jak zwykle kilka takich, których autorzy nie życzyli sobie przywoływania ich wprost. W porządku, Państwa wola… W każdym razie moi polemiści stwierdzili, że fragment

„…w systemie zatrudniania nie istnieje taki twór, jak samodzielny dziennikarz. Są tacy nawet, którzy twierdzą, że nigdy nie istniał, a rzekomo niezależni posiedli sztukę migania się od serwitutów w stopniu gwarantującym co najwyżej przeżycie na etacie. Niestety nie sądzę, by kiedykolwiek było to możliwe w organie Michnika…”

jest niejasny i gdzieś tam w podtekście wnosi, że za takiej na przykład komuny można było jednak to i owo niezależnie powiedzieć. W przywołanym fragmencie nie ma takiej sugestii, proszę czytać uważnie – co nie znaczy, że o problemie nie można porozmawiać. Tu pozwolę sobie odwołać się ponownie do własnego doświadczenia, przecież jest jasnym, że przy tym stażu, jaki mam i przy tym wieku, którym niestety się charakteryzuję publikowałem teksty również za ancien regime’u. Oświadczam przeto, że niezależność, sam ją sobie niekiedy przypisuję, istniała o tyle, o ile była tłem dla „słusznych”, a powstałych zaraz potem spostrzeżeń. Albo na przykład służyła do odpowiedniego rozprowadzenia narracji: najpierw wypowiadał się X o ułomnościach władzy terenowej, robił to starannie i uczciwie, potem jechał na miejsce Y i dawał „złemu wrażeniu” z pierwszego tekstu należyty odpór. Zgodnie z pryncypiami o wyższości świąt Wielkiej Nocy nad Bożym Narodzeniem… Generalnie jednak od żurnalistów a priori wymagano posłuszeństwa, wywalenie z jednej redakcji równało się wywaleniu z zawodu – nie istnieli praktycznie inni pracodawcy, niż słynna Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza. A nawet jeśli kto by na coś takiego trafił – to czy jego szef ryzykował by zatrudnienie kogoś trefnego, z wilczym biletem?

Czy więc mówienie o niewinnych z dawnych lat ma jakikolwiek sens? Moim zdaniem ma. Znam wielu niezłych rzemieślników, którzy latami migali się od złożenia partyjnego hołdu, sam nigdy czegoś takiego też nie uczyniłem. Lista tematów możliwych do podjęcia była oczywiście niezmiernie ograniczona, bodaj na jej czele znajdowało się opisywanie przyrody, niektórym nawet nieźle to wychodziło i jako miłośnicy ptaków przetrwali lata całe. Ja akurat zajmowałem się aferami, albo nowinkami technicznymi w administracji terenowej. Konsekwencjami były też mniejsze zarobki, mniejsze wyceny wierszówkowe, a na koniec brak gratyfikacji typu przydział na Poloneza czy innego grata, który opylony na wolnym rynku przynosił pokaźny zysk. Mówi się trudno i nie kocha się dalej…

„…Szefowie dążą tu do ideału – a jest nim sytuacja, w której nie muszą już wydawać żadnych poleceń i wskazówek, te bowiem rodzą się w głowach podwładnych samoistnie. Za to im się płaci, a najzdolniejszych , to jest, pardon, najgłębiej wchodzących bez przerywania snu - awansuje…”


Skąd ja to wziąłem? Mój Boże – z obserwacji i doświadczenia! Selekcja negatywna, tak dogłębnie dzisiaj ćwiczona, nie wzięła się znikąd, istniała i w minionych latach. Nieco inaczej ją pojmowano, nie weszły jeszcze do Polski wzorce zachodnie, głównie niemieckie, w tej materii mam takie zdanie, że lepiej, bym siedział cicho, inaczej za powiedzenie mojej prawdy dowolnie wymieniony szwab natychmiast wytoczył by mi proces sądowy o naruszenie. Albo jakoś tak… Czy wyobrażają obie Państwo, by na przykład dyrektorem wydawniczym, zwierzchnym nad wszystkimi redaktorami naczelnymi w danym wydawnictwie, była niemota po zasadniczej zawodowej szkole hotelarskiej? A tak u pewnego Niemca było. Nadto klient ów w myśl zasady multi-kulti zatrudniał Rumunkę źle mówiącą po polsku i Bułgarkę fatalnie liczącą. Ta pierwsza zajmowała się reklamą, druga finansami. Obydwie wszakże opanowały sztukę zgadywania co Mistrz sobie życzy w stopniu dla mnie niepojętym. To było po prostu mistrzostwo świata z maślanymi oczkami i pokorną postawą, nie będę mówił dalej. I trwały w najlepsze, pewnie jako kaganek oświaty w tym marnym polskim otoczeniu… Bo oni, zachodni inwestorzy są uber alles. Cóż można powiedzieć prócz nieśmiertelnego „Ja, ja Trabant ist gute auto!”…

A z tym wydmuchaniem kolegi, który „dmuchającą” ściągnął do pracy i tam zatrudnił jako swoją zastępczynię to nie żadna bajka, ale fakt. Tak, mnie to się właśnie zdarzyło. Mam nadzieję, że męczy ją nieuleczalna czkawka, gorsze znacznie życzenia już mi minęły. Nie, wolę dzisiaj nie wymieniać imienia i nazwiska, choć w tym akurat wypadku wytoczenie mi procesu skończyło by się źle dla wytaczającej, jednak ktoś „spisał czyny i rozmowy” i nie byłem to ja.

To na razie!

M.Z.

Brak komentarzy: