piątek, 3 czerwca 2011

Gry i zabawy ludu polskiego



Piątek… Podobne myśli przychodzą mi do głowy zawsze w piątek, w którym parking pod moim domem pustoszeje, zapełniają się za to wylotówki z miasta. Oczywiście też nie od razu, dopiero wczesnym popołudniem, przedtem wizyta w jakimś supermarkecie, czyli jak mówią nasi dozorcy: w molochu. Za kilka dni rozpocznie się ogólnonarodowe narzekanie na zbyt mały pracowniczy wysiłek rodaków. Jakiś mądral napisze, że wszystko przez to, że inne narody to starają się bardziej - i tak dalej.
Ostatnio sieć wirtualną obiegła dyskusja o nowym święcie Trzech Króli. Nowe to ono nie jest z wielu powodów. Podstawowy ten, że za głębokiego socjalizmu, byłem naonczas w szkole podstawowej, zimowa przerwa edukacyjna trwała najpierw od Wigilii, potem dnia przed Wigilią - do Trzech Króli właśnie. Przez co zimowiska szkolne obejmowały szczęśliwy czas Sylwestra, rodzice tej nocy mieli lepiej bez nas, my bez rodziców. W ferworze wielokrotnie przeprowadzanych „zmian na lepsze” skasowano ten barbarzyński zwyczaj. I kasacja odbiła się taką samą czkawką, jak kasacja szkolnych mundurków czy wystandaryzowanego ubrania. Po latach stwierdzono ile to prawdy jest w starym powiedzeniu, że lepiej to „nie będzie”, ale „już kiedyś było”…

Czas wolny w Polsce wbrew obiegowym opiniom nie sytuuje nas w czołówce leniów Europy. Przeciwnie, pracujemy rocznie więcej godzin, niż niejedna zamożna nacja. Niestety generując jakby ciut mniejszy dochód od innych - co wcale nie jest wynikiem małej liczby godzin pracy, ale szeregu takich czynników, jak organizacja samej produkcji, transportu, ogólnego zarządzania, technik sprzedaży itd. Mówiąc wprost efekty pracy marnowane są w większym stopniu, niż gdzie indziej. I przykręcanie śruby w nadgorliwości pracowniczego mozołu nic tu nie da. Obrazowo rzecz ujmując durny menadżer równie pieprzy swoją pracę w dzień Trzech Króli, jak przed nim i po nim. W czasie wakacji zwłaszcza. Załoga nie ma w tym żadnego udziału.

Dla mnie znacznie ważniejszym problemem jest ten, że ile dni wolnych w roku by nie było – nie istnieje rozsądna, tania i powszechnie dostępna oferta ich spędzenia. Dokładniej: nadal nie istnieje, choć w minionym na przykład dwudziestoleciu poprawiło się i to znacznie. Niestety głównie w sektorze rozrywki dla zamożnych. Pola golfowe, spa (czemu nie nazwać tego „upiększalnią”?), tory dla quadów i wytworne pensjonaty dla rozrzutnych. Pozostałych pokus nie ma sensu wymieniać, każdy te listę jest w stanie uzupełnić o swoje typy. Co ma czynić reszta, średniozamożna i niezamożna?

Reszta po części jedzie do „łoćców”. Dobrze, gdy mieszkają w jakiej atrakcyjnej turystycznie okolicy, arystokraci tych wypraw udają się na Mazury, w góry i w ogóle nad dowolną wodę. Pozostali marzą o własnej działce, to dzisiaj towar zanikający, choć ten i ów ma spłachetek ziemi przy trasie szybkiego ruchu. Spotyka tam od lat tych samych wielbicieli uprawy marchewki, pietruszki i ogórków, pije z nimi wódkę, kłóci się o ogrodzenie i wypalanie trawy – po czym zasypia w metrażu, który tym tylko różni się od budy dla psa, że ma odrobinę wyższy dach. Uważam prywatnie taki los za rodzaj współczesnego zesłania, a podobnych działkowiczów za prostych idiotów (ot, kolejny powód, by znienawidziło mnie kilku kolejnych znajomych). Tym bardziej, że wracają ze swych wywczasów mocno skacowani, bez woli do życia, a cóż dopiero do pracy. A bywa, że i posiniaczeni.

Krótko bo krótko, ale mieszkałem kiedyś w Belgii. Liczba ulubionych w tej okolicy świata imprez motoryzacyjnych przyprawić by mogła fanów tej dyscypliny o zawrót głowy. Ale są też biegi, pikniki rodzinne i spotkania rowerowe co krok. Nienawistnicy z okolic belgijskiej Antwerpii jadą do „paskudnych Holenderczyków” wypić całe piwo w ich barach. Holenderczycy rewanżują się rzecz jasna podobnymi podróżami na południe, pokazać „zasmarkanym Flumakom” kto bogatszy w Europie. Ruch na autostradach, w hotelach i knajpach panuje taki, jakby za chwile miano odwołać świat - więc każdy ucieka w swoją stronę, przedtem chcąc zabawić się na pełen gwizdek przed wizytą w raju. Bez zbędnego gadania o tym, że być może spadnie przez to wydajność pracy i ktoś się na kogoś obrazi. Panowało dziwne przekonanie, że Belg wypoczęty, wybiegany, napompowany piwem i tuż po zdobyciu holenderskiego baru dnia poprzedniego już tylko z nudów weźmie się do solidnej pracy, przez co Flandria pokaże Walonom kto tu potrafi pracować, a Walonia Flandrii kto tym wszystkim rządzi. Zaczynał się nowy, zwykły tydzień pracy. Do następnego weekendu znaczy się…

U nas proporcjonalnie do zarobków najdroższa w Europie benzyna. I ten, który jeszcze wcześniej planował podróż na odległość powiedzmy 250 kilometrów przejedzie już tylko dwieście. Bez kawy w przydrożnym barze. W miejscu, do którego dotrze wzrosną ceny noclegów - zamówi zatem nie trzy, a tylko dwa. Właściciel domu z pokojami do wynajęcia, dotychczas deklarujący do odpowiedniego urzędu, iż miał podczas weekendu pięciu gości zmieni zeznania i zadeklaruje tylko trzech z tej piątki. Znajomy mój weterynarz z Albionu chcąc dobrze poprowadzić tradycyjną dyskusję, jaka zawsze odbywa się pod koniec wakacji w moim domu, gorzałę kupi w Londynie, jest tam tańsza i lepsza, niż w moim sklepiku na rogu. Zemszczę się na nim za życie w dobrobycie podając na zagrychę nie poprzednie frykasy, ale prostą kaszankę, przy której każda dyskusja o podatkach i VAT-cie zda się nam brykaniem po niebotycznych wyżynach. Tak długo, póki nie dowiem się, że brytyjska królowa znów ten VAT im obniżyła, ponieważ ktoś musi wykupić masę towarową znajdującą się już w sklepach.

Władza emanacją zdrowych sił narodu… Dobre, nie?

M.Z.

Brak komentarzy: