wtorek, 21 czerwca 2011

Gry i zabawy „elit”


Dzisiaj dzień „dyskusyjny” – spotkaliśmy się przy ławeczce i dawaj, opowieści z dawnych lat. A ten złowił taaaką rybę, tamten nazbierał pół tony grzybów, inny pędził trzysta na godzinę wiejską dróżką swym wiernym Trabantem. No bo – mówią – młodsi co prawda byliśmy, ale to były smutne czasy, niewielu potrafiło się bawić, zaś te cholerne komuchy to już w ogóle…

O nie, nie! Ja się nie zgadzam! I dla zilustrowania tej niezgody ucieszna historyjka chyba dobrze opisująca zwyczaje starych, komunistycznych „elit”.

A było tak, że trafiłem kiedyś do pewnego PGR-u znanego jako przodujący i takie tam – słowem do Osowej Sieni. Jazda kilkaset kilometrów i cały czas przekonanie, że właściwie nie warto, czym w połowie lat 70-tych mógł różnić się jeden PGR od drugiego? Na miejscu zdziwienie ogromne: zamiast rozpadających się klocków z odpadów wielkiej płyty, w jakich mieściły się biura innych znanych mi PGR-ów sympatyczny pałacyk, solidnie utrzymany i z wypielęgnowanym podjazdem. Przed wejściem wielkie jakieś chłopisko macha przyjaźnie łapą, twarz kompletnie inna od spodziewanego buraka pod krawatem do flanelowej koszulki – słowem dziwy. By nie przedłużać tego opisu, tekst w zamiarze jest bowiem o czymś zupełnie innym, powiem tyle, że poznałem osobiście dyrektora Edmunda Apolinarskiego. To była postać, o której bywali w świecie wiedzą to i owo – i to był rozmówca, jakiego chciało by się mieć w pobliżu w długie zimowe wieczory. Przede wszystkim dlatego, że nie tylko wszystko co w życiu zobaczył to i pamiętał – ale i z tej przyczyny, że potrafił o tym naprawdę ciekawie opowiedzieć.

Dyrektor Apolinarski objął swoje stanowisko natychmiast po zakończeniu działań wojennych i jako zawodnik wagi ciężkiej, to jest facet po gruntownych studiach rolniczych jeszcze w przedwojennych Niemczech, postanowił wszystko, to jest kilka scalonych, ale zrujnowanych majątków ziemskich utrzymać w pionie, ba, nawet udoskonalić i rozbudować. Późniejsze lata pokazały, że udało mu się z bydłem zarodowym, końmi i owcami, udało też z substancją materialną PGR-u, to jest choćby sześcioma zabytkowymi pałacykami, jak się okazało ten dyrekcyjny nie był wcale jedynym. Tu trzeba dodać, że w chwili, w której poznałem człowieka był on właściwie kimś w rodzaju nietykalnego – członek chyba nawet KC, odznaczony czym tylko można, krótko mówiąc gość, do którego podejście bez kija i zbroi mogło grozić śmiercią w męczarniach lub trwałym kalectwem. I ten oto ktoś dwie godziny później, już przy solidnej miejscowej „nalewce” rozpoczął opowieść o swojej wojnie z pewnym dzielnicowym, partyjnym księciem (tacy w istocie byli sekretarze wojewódzcy), który postanowił u niego właśnie, w Osowej Sieni, obchodzić jakiś swój jubileusz. Najpierw tedy zjechał ze świtą do Apolinarskiego, by ustalić co może mu on zaoferować i jak świetną zabawę przystroić. Dyrektor Edmund pamiętając jednak o poprzednich dewastacjach, do jakich partyjne zabawy doprowadziły oświadczył, iż oddaje mu niewielki pawilonik wybudowany nad miejscowym stawem czy jeziorkiem – a o resztę to już niech się sam zainteresowany martwi. Była jeszcze jakaś kłótnia, sekretarz nie ustępował, powoływał się nawet na swój świeżo zdobyty „akademicki” dyplom i kontakty w centrali – odpuścił w chwili, w której wściekły gospodarz zaproponował mu, by ten swój „dyplom” zeżarł przed kominkiem, przecież nawet nie pamięta tytułu pracy, którą mu ktoś w „komitecie” napisał. Stanęło na tym, że określonego dnia Osowa Sień ma czekać, towarzysze sami załatwią resztę.

No i załatwili. Z Poznania wyruszył konwój zabytkowych pojazdów, podobno były to jakieś stare auta ocalałe po wojennej pożodze, poniemieckie, Główna Osoba siedziała w pierwszym, stosownie rzecz jasna przystrojona. Dokładnie w myśl zasady carskich oficerów: abmyt, abryt i s liogka pjanyj. Oczywistym było to, że trzeci element wzoru zachowań, pijaństwo, wcale nie było lekkie. Za to strój wspaniały – prawdziwego rzymskiego patrycjusza. To znaczy prześcieradło z dziurą wykrojoną na łeb, laurowym wieńcem na łysinie i jakimś pasem na wzdętym brzuszysku. Doradcy kwestię „co szef ma trzymać w ręku” rozstrzygnęli czerpiąc z wzorów kościelnych: pastorał i już! Ale że nikt nie chciał wypożyczyć oryginału sporządzono kopię. Solidną, z grubego drąga i metalowego zawijasa podgwiżdżonego z jakiejś zabytkowej bryczki. Dwadzieścia kilo na dwa i pół metra długie - nic dodać. Miało być widać i było widać.

Tymczasem w Osowej Sieni czekanie na początek uroczystości nieco się przedłużało, zajadle dyskutowano który z podwładnych ma dostąpić zaszczytu powitania szefa i jak naprawdę ma to wyglądać w szczegółach. Stół nad jeziorkiem już się w każdym razie uginał pod ciężarem jadła i napitków – było więc przy czym dyskutować. Ustalono, że na miejscu najbardziej zasłużony towarzysz takoż przyodziany w prześcieradło padnie przed Jasnościa na kolana i zamelduje krótko zespół Niewolników gotów do rewolucyjnego apelu. A potem się zobaczy…

Legenda mówi, że podczas podróży Pierwszego pito ostro, choć kierowcy najmniej. Oczekujący Niewolnicy też dawali sobie w pałę ile wlazło, w końcu co na stole to odżałowane. Wyszło więc tak, że kiedy już auto z pijanym szoferem podjechało nad jeziorko i wytoczył się zeń Najważniejszy – zasłużony towarzysz co to miał meldować gotowość Niewolników dostał pijackiej czkawki, nogi mu się w całun zaplątały i nieomal wpadł na głównego gościa. Ten niewiele się namyślając machnął pseudo-pastorałem, źle obliczył, trafił referenta w ciemię, po której to czułości referent na dobre dwie godziny udał się do krainy – jak to określono – Morfiniusza. I dobrze mu tak. Przez następne kilka lat w księstwie opowiadano, że to właśnie przyjątko, aczkolwiek pełne niespodzianek było udane jak nigdy przedtem. Podobno nawet dziewic nie zabrakło…

Jak tam było tak tam było, w każdym razie opowieści dyrektora Apolinarskiego wysłuchało trzech dorosłych facetów. A następnego dnia dykteryjka znalazła potwierdzenie u kilku następnych osób, pewien ryżawy twierdził nawet, że jego to jakiś aparatczyk uparł się zaliczyć do korpusu dziewic – ale udała się ucieczka wpław przez jeziorko, w którym niestety zgubił przydzieloną mu przez dyrekcję (za pokwitowaniem!) blond perukę z warkoczami. Nie, nie mieliśmy prawa opisywać tego w macierzystej gazecie. Ukazało się w niej za to barwnie ilustrowane sprawozdanie z obory. Oraz zapowiedź przyszłego Pomnika Byka Ilona. Pomnik powstał realnie kilka lat później. W ówczesnej wojnie dyrektora PGR-u z I sekretarzem wojewódzkim wygrał ten pierwszy. Dzisiaj się to już oczywiście nie zdarza. Nie ma żadnych PGR-ów. A ówczesna „elita” twierdzi, że jest już prawdziwą ELITĄ.

O ile który dożył…

M.Z.

Brak komentarzy: