czwartek, 31 marca 2011

Varia

Mieszkam w miejscu, gdzie większość moich sąsiadów głosuje na SLD lub PO, a podstawową formą sąsiedzkiej zaczepki do miłej rozmowy jest pytanie o kałacha, z którego oczywiście jeden z drugim chcieli by zastrzelić Kaczora. Więc kiedy swojego czasu dywagowałem z kimś na temat wojny domowej, uznając ją za najgorszą z możliwych barbarii – to miałem na myśli i to, że front będzie w tej wojnie przebiegał często pomiędzy mieszkaniami w jednej klatce schodowej. I że jako facet, który ma dbać o swoich najbliższych (i siebie samego też) będę miał niesamowity stres przed naciśnięciem spustu, która to czynność uwolni mnie od groźby, iż zostanę zastrzelony pierwszy. Myślę też, że w jakie by słowa nie ubrać tej możliwej do zaistnienia sytuacji – to za rogiem czai się prawdziwa tragedia. Nie chciałbym jej dożyć.

Z innej beczki: olśnienia. Pisałem już kiedyś, że czasem im podlegam, rzadziej, niż kiedyś, ale przecież nadal. To jakaś książka, fotografia, krajobraz, ludzka twarz, słowo. Niczego nie analizuję jako znawca sztuki, nie jestem znawcą, a jedynym kryterium, jakim się posługuję podczas milisekund olśnień jest wrażenie. A dokładniej: intensywność i wielkość tego wrażenia. Kaplica Sykstyńska? Skądże. Nigdy jej na własne oczy nie widziałem. Ostatnio w materii takich obiektów to modernistyczny dworzec centralny (Centraal Stadion) w Antwerpii. Potem miasto Brugia, dowolny fragment, może nawet każdy fragment. W Polsce widły Wisły i Sanu, okolice Nietuliska i częściowo Mazury. Trochę Dolnego Śląska. To są te miejsca, w których doznaję odczuć metafizycznych – zdaje mi się, że żyją jakimś życiem kompletnie niezależnym od świata i ludzi. Nie potrafię tego lepiej wytłumaczyć, może nawet nie powinienem próbować.

Coraz więcej durniów usiłuje mnie przekonać, że palenie zniczy na Krakowskim Przedmieściu jest nieporozumieniem. I coraz mniej mam argumentów – bo ten, że pod Grobem Nieznanego Żołnierza ani w Warszawie, ani w Paryżu nikt nie umarł, a wieńce tam składają urzędowo i prywatnie nie trafia do tłuszczy. Ani ten, że to naród wybiera sobie miejsca ważne czy święte i nic durniom-racjonalistom do tego. Łobuzeria domaga się coraz większej ilości świętego spokoju, pal sześć ceny paliw czy chleba, na „połówkę” i grilla zawsze im wystarczy. A w razie potrzeby wrzucą stary granat do kanałku żerańskiego, wypłynie zeszłoroczny trup i parę ogłuszonych ryb, coś się da pożreć. Tak, to ostre sformułowania – ale naprawdę tracę już cierpliwość do tych hałaśliwych ścierwojadów.

M.Z.

wtorek, 29 marca 2011

Czego ty się Hołoto boisz, co ?

Pod tym tytułem ukazał się na Nowym Ekranie tekst sygnowany nickiem Szuan. Ponieważ nie mam zgody na jego cytowanie in extenso – pozwolę sobie na omówienie.

Właściwym adresatem tytułowego wezwania jest oczywiście ktoś, komu nawet do głowy nie przyszło głosowanie na PiS, albo ktoś, kto unika prawicowych miazmatów, czyta właściwą prasę (ze wstydu nie wymieniam), oraz popiera zawiedzione lesbijki i pedałów, ochoczo tworzących kolejne "manify".

Obowiązujący dzisiaj język polemik zmusił autora do używania „twardszych” określeń, głównie z obawy, że mniej delikatne pozostaną niezrozumiałe. Stąd też tytułowa Hołota. Tym razem wielką literą pisana, jako nazwa własna wyżej wymienionej grupy Polaków.

Szuan zastanawia się czego tak naprawdę boi się wielbiciel narzekania na tego złego Kaczora, referatów jaki to PiS wredny i płomiennych deklaracji, iż należy popierać wyłącznie tych, którzy pragną świętego spokoju. „…No to powiedz mi przedstawicielu w/w Hołoty – czego Ty się tak naprawdę boisz ?! …”

I płynie wyliczanie teoretycznych zagrożeń. Taniec z małpami w niebezpieczeństwie? Kolejne odcinki amatorskich śpiewań i jakże błyskotliwych ich ocen przez zesklerociałe pyskate gwiazdki? Otóż nie, nie ma takiego zagrożenia. Nie znikną z ekranu programy Lisa, Olejnik, Żakowskiego, będzie tego 10 razy więcej ! Bez chwili odpoczynku, bez przerwy na reklamę, bez owijania w bawełnę – nareszcie cała prawda o prawactwie wyjdzie na jaw !

A może obawa dotyczy nieustannych programów o Katyniu, Smoleńsku, demonstracji pod Pałacem , martyrologii i krzyży? Ależ Hołoto – apeluje autor wpisu - a kto to pokaże, kto o tym będzie mówił ? Media natychmiast znajdą inne tematy, każdy będzie mógł dołączyć do „tarasowców” i dać publiczny odpór machinacjom pisowskiej władzy ! Będzie OPOZYCJONISTĄ, któremu żaden sąd nie da nagany, gdy podepcze mohera !

Więc może Hołota boi się, że jej ulubieni politycy znikną z mediów ? Bzdura! „…Niesiołowski – w 4 stacjach co godzina, Bartoszewski – książki w każdym kiosku i przy kasach w marketach za darmo ! Donald Tusk – rozbierana sesja w Playboyu. Prezydent Komorowski – twarzą na każdej okładce Przekroju i Polityki. Młodzi krzykliwi z PO – będą szli na czele każdej anty-kaczystowskiej manifestacji.
„…
No więc sam widzisz przedstawicielu Hołoty – czego tu się bać ?!
Ty się nie bój, ty idź zagłosuj na lepszą przyszłość ! …”


http://szuan.nowyekran.pl/post/8438,czego-ty-sie-holoto-boisz-co

Przekazał: M. Z.

poniedziałek, 28 marca 2011

Solidarny i obywatel?

„Solidarni 2010” – i mainstreamowa dyskusja po tym wydarzeniu?... Tak, gadam o tym bez przerwy od niemal roku, z różnymi ludźmi, reprezentującymi różne zdania. Na temat praprzyczyny filmu, czyli zamachu, jak i samego filmu. Jest oceniany niezwykle dobrze i łapie same najwyższe noty. W wysokonakładowej prasie oficjalnej i polskojęzycznej wręcz przeciwnie.

A jednak z pewną satysfakcją zauważam, że zdania moich rozmówców są coraz mniej podzielone. Bo też coraz więcej osób uważa, że coś było w tym Smoleńsku nie tak, dalej zaś, że bzdurne śledztwo w żadnym wypadku nie zmierza do wyjaśnienia co naprawdę stało się 10 kwietnia. Jest i ten jeszcze element, który w tym miejscu muszę wybić na plan pierwszy.

To kilkakrotnie, ale mocno postawione pytanie „Czy my aby na pewno jesteśmy u siebie?” Czy tak zwana „waadza” dba o nasz interes, czy o jakiś kompletnie inny? I co zobaczyli jej przedstawiciele tam, po ruskiej stronie i podczas pogrzebu, że wyglądali jak ktoś dosłownie widzący własną śmierć?

Po ponad 20 latach od okrągłostołowego oszustwa coraz jaśniej widać, że obszary „państwowego” i „naszego” rozjechały się tak kompletnie, że mało kto potrafi to pozbierać do kupy wyobraźnią – a w praktyce to już chyba nikt. Element, o którym pisałem w tym miejscu wielokrotnie: żaden ze mnie obywatel. Podnajemca, płatnik, podatnik, alien i łachmyta – tak. Obywatel NIE. Więc gdzie mam się odwoływać? Do kogo? Istnieje jakieś stowarzyszenie „Kopniętych w D… Przez Los i Ordynację III RP”?

I ludzie coraz częściej zaczynają sobie z tego zdawać sprawę. Jak są manipulowani, okłamywani, odzierani z dumy, poczucia bezpieczeństwa, możliwości planowania dłużej, niż do najbliższej niedzieli. Jak nie pozwala się im zabierać głosu w żadnych sprawach – przecież Pan Urzędnik wie lepiej. I działa w Majestacie Prawa. Dzisiaj takiego, jutro innego, nieważne, paragraf zezwalający na podnoszenie stawek, czynszów, stosowania ekonomicznych klapsów w tyłek zawsze się znajdzie. Dolar w dół – benzyna w górę, choć jeszcze wczoraj podwyżki tłumaczono rozliczeniami dolarowymi. Gaz od ruskich na następne 37 lat, choć podobno pełno go u nas, trzeba tylko głębiej powiercić. Z ropą tak samo: nam się nie opłaca, ale amerykańcom, wykupującym koncesje na kopaliny łupkowe jak najbardziej. Ktoś nas robi w konia, prawda?

No więc trzeba film pokazujący budzenie się obywatelskiego ducha zjechać jak najstaranniej. Starymi, komuchowatymi metodami: jaki ze mnie obywatel, skorom NIE TYLKO WYŻEJ WYMIENIONY NAWÓZ HiSTORII, ALE TEŻ moher, ciemnogród, katol i szkodliwy mistyk. No chyba że tam też się nie kwalifikuję, siedzę w jakiejś ciemnej dziurze, mówię po murzyńsku i w ogóle mnie nie ma...

M.Z.

Dlaczego

Wyszedłem z Salonu24, wyszedłem z Ekranu, tu jednak zostawiając sobie miejsce na komentarze. Przeszedłem „na swoje”, z pełną świadomością, że zajrzą tu tylko niektórzy. Dlaczego?

Po pierwsze dlatego, że nie znoszę zamordyzmu jak w Salonie24. Zwłaszcza takiego, który toleruje lewaków, ale nie znosi niczego, co sytuuje się nieco bardziej na prawo sceny. Z Ekranu ponieważ adminami zostali dla mnie dyletanci, dla których robienie leadów w tekstach jest odkryciem epoki (leadów NIE POWTARZA SIĘ w następnym akapicie - a robią tak dalej!), a tematyczne łączenie wpisów rzeczą nie do pojęcia. Może kiedyś się poprawią, widać już pewnie zmiany na lepsze. Ale ja na razie nie mam cierpliwości. Nie muszę mieć.

Po drugie dlatego, że nie toleruję mechanicznego traktowania mnie jedynie jako maszynki do głosowania na cudzą chwałę – ale już gościa niewartego komentowania.

Po trzecie to „moje” działa już dostatecznie długo i zawiera dostatecznie dużo przemyśleń, których będę bronił zawsze – by wszystko porzucać na rzecz absolutnie jałowych sporów, najczęściej z ludźmi, którzy tak naprawdę albo nie stoją nigdzie, albo bardziej po mojej stronie wspomnianej już sceny politycznej, niż po drugiej stronie okopów. Niestety są niesamowicie kłótliwi, niekiedy aroganccy i pamiętliwi. A ja po przekroczeniu sześćdziesiątki postanowiłem traktować się poważnie.

I po czwarte wreszcie – nie znam się na wszystkim, nie połknąłem kompletu mądrości tego świata. Stąd całymi dniami musiałbym atakować ludzi, którzy na przykład biorą się za rozważania teoretyczno-literackie nie mając bladego o tym pojęcia. Albo rezonować w kwestiach, o których ja z kolei pojęcia nie miałem i nie mam dalej. O, na przykład papieskie encykliki. Nie podejmę żadnego w tej materii sporu, przegrał bym z kretesem, a wierzyć na słowo nie zamierzam, taka natura. To jest bardzo męczące. Produkuje niesamowitą ilość wrogów. A ja mam już komplet tych potworów. Po co mi nowi?

Więc jestem gdzie jestem. Wchodzi wąska grupa, ale ja tę grupę bardzo cenię. Reszta rzekomo utraconej popularności nie boli wcale. Nie chciałem tworzyć żadnej partii, żadnego społecznego ruchu, nie chciałem dyskontować wpisów w postaci gotówki, jaka mogła by teoretycznie napłynąć jak nie od rozbawionych czytelników, to na przykład od reklamodawców.

M.Z.

niedziela, 27 marca 2011

Przeglądając…

Przeglądając internetowe strony można nie tylko uzyskać wszystkie niezbędne do życia informacje polityczne, ale też nie zdenerwować się, jak na przykład podczas czytania Wybiórczej, Polityki czy nie daj Boże Wprost. Powiem więcej: niektóre ważne informacje NAJPIERW ukazują się w sieci, dopiero później zajmuje się nimi mainstream. I dobrze, tak ma być, tak być powinno już od dawna, Internet udowodnił ponad wszelką wątpliwość, że dysponuje piórami zdecydowanie lepszymi od wysoko opłacanych żurnalistów papierowych czy telewizyjnych. Wiem co mówię – po ponad trzydziestu latach obrabiania cudzych tekstów względem ich poprawności merytorycznej i językowej, nie wspominam o błędach ortograficznych, sieć jawi mi się jako cudo, przy którym wielkość koniecznej do włożenia w obróbkę testów pracy spadła by co najmniej o połowę. Gdyby oczywiście ktoś mnie o to poprosił, albo najął do takiego zajęcia…

Sieć ma też inną nad pseudo-zawodowcami przewagę: oglądając rzeczy i zdarzenia bez czujnego oka jakiegoś głęboko partyjnego szefa wpada na wątki, o których może i coś tam zawodowcom się śniło, ale nie mieli odwagi powiedzieć tego wprost. Tak jest na przykład z ostatnią kradzieżą dokonaną w katedrze gnieźnieńskiej.

Powie ktoś „A cóż takiego niezwykłego tam się stało?” Skradziono pierścień kardynała Wyszyńskiego, połamano go na kawałki, przetopiono, a brylanciki ożeniono osobno. Znaczy się: fachowy złodziej, prawda? No więc chyba nie do końca fachowy, bo przecież dał się złapać. A jadąc dalej trzeba też zauważyć, ze prawdziwy fachowiec, taki, jakich opisują kryminały wszystkich zakątków świata, nie łamał by rzeczy cennej w całości, raczej starał dogadać z firmą ubezpieczeniową, właścicielem nominalnym czy wręcz wiernymi, którzy na pewno złożyli by się na odzyskanie tej cennej, historycznej już pamiątki. A tu nic, dewastacja i amatorszczyzna. Gdy złapany dureń pójdzie już siedzieć zapewne opowie kolegom, iż siedzi za niewinność, jak wiadomo najwierniejszy wyborczy elektorat PO (udowodnione statystycznie!) tak właśnie gada. Prawda jest inna – durnota za kratami to właściwy porządek rzeczy.

Pozostaje teraz zapytać tylko kto i w jaki sposób odpowiada za doprowadzenie do sytuacji, w której prosty dureń włazi do miejsca szczególnego, bierze co chce i wychodzi przez nikogo nie zaczepiany. Nie było alarmu? Nie było strażnika skarbów narodowych? Czy zatem uprawnione jest twierdzenie, że durnowaty złodziej przyszedł po cudze do durnowatych zarządców katedry?

A w ogóle gdyby kto chciał poczytać o tym jeszcze co nieco odsyłam do:
http://coryllus.nowyekran.pl/post/8191,kilka-uwag-o-kradziezy-w-gnieznie

M.Z.

sobota, 26 marca 2011

Trudności komunikacyjne

Odczuwam je właściwie od zawsze: jak skomunikować się z ludźmi używając powszechnie w Polsce dostępnego języka polskiego? Teoretycznie jest to, ten akt komunikacyjny, możliwe. W praktyce inaczej – w wielu przypadkach po prostu się nie da! I kiedy mówię coś do kogoś wiem, że ten drugi kompletnie nie rozumie o czym tu gadamy. Ma swoją wizję świata, ja mu w realizacji tej wizji najzwyczajniej przeszkadzam – więc nawet nie stara się pojąć jakie to słowa w jego kierunku płyną. Wyrzuca mnie z bloga, ze swojej strony, rżnie durnia, awanturuje się, zamilcza na śmierć… Wszystko jedno.

I teraz powinienem pewnie powiedzieć, że ludzie to idioci. Nic takiego jednak z siebie nie wywalę – bo byłaby to kompletna bzdura. Przed wieloma laty, kiedy zacząłem pisać dla dzieci w pewnej dziecięcej gazecie nauczono mnie bowiem, że dla tej grupy wiekowej pisze się tak samo jak dla dorosłych. Tylko lepiej i prościej. Zatem jeśli to ja zaczynam rozmowę, a mój rozmówca nie wie o czym mowa – to jest to tylko i wyłącznie moja wina. Oczywiście do pewnego stopnia. Istnieje naturalna granica tej mojej winy. Oto bowiem spotkałem się ostatnio z sytuacją, w której prosty dość opis zdjęcia dziewczynki i psa nosił ironiczny podpis „Ola i pies, Ola pierwsza z lewej”. A gość powiada, że nie rozumie. I co mam zrobić? Tłumaczyć prościej? Nie da się, nie istnieje nic prostszego. Powiedziałem facetowi, że powinien udać się do punktu skupu płodów rolnych. Do sekcji buraków. I tam oddać się w ręce wagowego, który prawidłowo oszacuje ile też taki burak może być wart. Przy czym jeśli powie, że nic – to nie wolno się dziwić. Bo może i nic – naprawdę…

Tak, już słyszę: przykład jest tendencyjny, bo zawiera w sobie tę wspomnianą ironię. Teraz ja zapytam: czy istnieją dorośli ludzie nie wyposażeni w czujnik ironii? No to współczuję! Doprawdy trudno być durniem…

Niestety jest też drugi biegun niezrozumienia. Badacze, naukowcy, utytułowani opisywacze rzeczywistości na zamówienie, całe stada pseudo-mądrych publicystów, z którymi właściwie nie ma jak porozumiewać się, ponieważ z góry usiłują narzucić rozmowie standardy swoich śmiesznych uczelni i jeszcze żałośniejszych tytułów. Spotkałem się już z takim w zwarciu. Oznajmił mi, że jest profesorem i w związku z tym jeśli nie widzę w jego wypocinach podziękowań dla innych autorów to oznacza, iż tekst jest całkowicie nowy, oryginalny i w ogóle od-autorski. Hola, hola – ja na to – mówię, że cytuje pan sam siebie, tego siebie sprzed kilku tygodni. I że jest to słaby kawałek, nieprawidłowo opisujący rzecz. A on mi: ty chamie, won stąd!

I co rzec? Nie będzie profesor pluł mi w twarz i dzieci mi tumanił? Można. Ale czy utytułowany dureń pojmie ironię w tej postaci?

M.Z.

piątek, 25 marca 2011

Liryka, liryka, tkliwa usług dynamika

W pewnym sensie to ciąg dalszy wczorajszego felietonu o Lidlu i Biedronce. Jako się rzekło – w mojej okolicy takich świątyń nie ma. Trzeba jechać dość daleko. W mojej okolicy są za to sklepiki miejscowe. O przedziwnym nieco asortymencie. Pierwszy ogólnospożywczy. Załoga wymienia się raz na trzy lata, podobno z powodu wysokich czynszów. Myślę, że też z powodu wysokich cen, ludzie jakoś nie chcą płacić, w końcu nawet bogaci nie dlatego są bogaci, że głupi. Drugi sklep sprzedaje cudowności hinduskie. Na bóle brzucha, chudnięcie, a nawet porost biustu. Jest cichutki, prawie nikt doń nie przychodzi, ale za to przyjeżdżają spore samochody dostawcze, więc pewnie interes się kręci. I dobrze, właściciele sympatyczni, niech mają. Trzeci to Tajemnicza Jama. Wchodzą do niej ludzie wyposażeni w podłużne pokrowce, które równie dobrze mogą kryć kije bilardowe, co karabiny maszynowe. Potem niektórzy wychodzą nadmiernie smutni, inni nadmiernie weseli. Ale zezwolenia na alkohol oczywiście nie ma… Nie lubimy tej Jamy z powodu mnogości obcych samochodów, które zajmują nasze miejsca parkingowe przed domem.

No i jest jeszcze kilku fryzjerów, nie wiem z czego żyją, ale jakoś żyją. Punkt szycia sukienek, których też nikt nie kupuje, widać sukience wystarczy jak jest modna. Oj, zapomniał bym o cymesie międzynarodowym: sklepiku, który najpierw sprzedawał przysmaki hinduskie, a teraz służy jako punkt zborny dziwnym ludziom o pochodzeniu hindusko-murzyńsko-wietnamsko-eskimoskim. Oni się tam zbierają niby pokojowo, ale ja wyraźnie czuję, że spiskują w celu założenia Chinatown.

Długo by tak można wymieniać. Ale jaki kolor skóry by nie miał sprzedawca dowolnego sklepiku wyraźnie widać, że żyjemy w Polsce socjalistycznej. Czyli takiej, w której nic, co wygląda na szalet publiczny oczywiście tym szaletem nie jest. Ja tam jestem przyzwyczajony, w końcu nie raz kupowałem dolarowe bony do Pewexu w bramie naprzeciwko, a prawdziwe dolary sprzedawałem na straganie Różyca, teoretycznie handlowano tam biusthalterami. Ale jak się z tym upora coraz wyższa i bardziej cycata miejscowa młodzież płci obojga?

M.Z.

czwartek, 24 marca 2011

Lidl, Biedrona i kajdany

Pewien mój znajomy popełnił był na Nowym Ekranie tekst o tym (także o tym) gdzie sensowniej kupować: w Lidlu czy w Biedronce. I kogo tam można spotkać. To od razu przyznam się, że w Biedronce nie byłem w życiu, po prostu nie wiem gdzie jest. W Lidlu dwa razy, pierwszy i ostatni, mojej żonie poradziła to jej znajoma. Może lubi. Ja nie bardzo. Czułem się jakbym wpadł do magazynu wojskowego, w którym tajemniczy wybuch oderwał jedną ze ścian, a dobrzy ludzie z sąsiedztwa przyszli na chwilę z potężnymi wózkami (koszyków nie ma!), by ulżyć roli taksatorów szkód. Każdy pakował w czeluść wózka ile wlezie – a wlezie sporo. Czy mnie na przykład niezbędne jest dwanaście półtoralitrowych opakowań wody Żywiec? Stanowczo nie! A w każdym razie nie zaraz i naraz. Snułem się więc pomiędzy ściśle ustawionymi ladami, na które ktoś powrzucał towar byle jak i w pędzie. I powiem, że nie chcę więcej brać udziału w spektaklu, który bardziej przypomina rabunek, niż zakupy. Nawet jeśli ten pełen wózek wyjdzie mi dziesięć złotych taniej.

Jeżdżę więc w miejsca, które oczywiście znam, bo jestem zmuszany raz na jakiś czas je znać. Pani Przewodniczka mi każe. Parkuję w dziurach obliczonych w sam raz na Malucha, czyli Fiata 126, ze zgrozą obserwuję, jak wytworne damesy otwierają drzwi swych terenowych potworów na słuch – to jest do pierwszego bum o sąsiada – i obserwuję podejrzanych osobników, którzy zawsze stoją u wejścia i pewnie zastanawiają się do której kieszeni włożyłem kluczyki od samochodu. Wiem, to zbyteczna troska, auto ma lat dokładnie dwadzieścia i powinienem dać sobie spokój. No ale jest ładne, ja je lubię i jakoś tę troskę muszę wyrazić…

Mój znajomy pisze, że spotkał w jednym ze sklepów ludzi znanych, poczynił pewne obserwacje i może wywieść określone wnioski. Co też czyni. Ja ludzi znanych nie lubię w miejscach publicznych spotykać, zwłaszcza znienacka, ponieważ mam w sobie taki mechanizm, że kłaniam się znanej twarzy zanim jeszcze ustalę skąd ją znam. I wyszło by głupio. Dalej powiem, że w każdym wielkim sklepie lubię oglądać towary, których właściwie nie powinno się tam kupować: chińskie skutery i japońskie telewizory, też zresztą wyprodukowane w Chinach. Gapię się na nie. Skutery bywają śliczne. Telewizory tanieją szybciej, niż zdążą to ogłaszać w prospektach „nie dla idiotów”. Nie jeżdżę skuterem i nie oglądam telewizji więc mogę te moje marketowe pasje włożyć spokojnie na półkę "satysfakcji intelektualnych". I to są przyjemności, które dobrze wpływają na moją psychikę. Podobnie jak kajdany, pałki składane, gazy bojowe i piękne spodenki w plamy pustynne, które mogę nabyć w sklepiku wielkości budki z gazetami, mieści się ten sklepik u wyjścia z jednego z supermarketów. Uważam, że skoro w tym państwie wolności jest coraz mniej, to przynajmniej te gadżety winni sprzedawać po umiarkowanych cenach. I później nie łapać obywateli tak przystrojonych i uzbrojonych, niech sobie choć z godzinę polatają luzem po polach, wszyscy być może będziemy bardziej szczęśliwi. (W tym miejscu od razu inwokacja do pewnej pani od objawień: jeśli powiesz mi babo bym sobie przed zakupami w głowie poukładał to ci odpalę, że jesteś stara pudernica bez poczucia humoru. No!)

M.Z.

Miejsce na górze

„Miejsce na górze” to tytuł jednego z najgłośniejszych filmów brytyjskich końca lat 50-tych ubiegłego wieku. Oczywiście nakręcono go na podstawie wydanej wcześniej książki o tym samym tytule. Uważa się, że taki był początek kina młodych gniewnych. Film bardzo dosadnie opowiadał o sposobach robienia kariery życiowej i zawodowej, w konwencji, jakiej przedtem nie znano – ale nie w tym rzecz, by teraz o szczegółach opowiadać. „Miejsce na górze” to od tamtej pory symbol bezwzględnego myślenia i działania. Każdy chce mieć swoje miejsce na górze. Ale czy na pewno tak, jak to czynił główny bohater filmowej opowieści z ubiegłego wieku? Jakie tego koszta?

Współczesne polskie stołeczne mieszczuchy najnowszego chowu i importu, pełno rano jedzie takich po pobliskiej ulicy, nawet nie mają świadomości, że uczestniczą w zabawie opisanej przez zbuntowanych Anglików pół wieku temu. Mocna wola utrzymania się na nieźle płatnej posadce za wszelką cenę, może i pięcia się w górę dokąd można, czasem nienajgorsze kwalifikacje w manipulowaniu statystykami i klientelą, dbałość o formę i wydajność – ciężko nawet im zarzucić, że nie podlegają emocjom. Podlegają, jak najbardziej: jak wyprzedzić kolegę, jak sprzedać szefowi najlepszy pomysł bez względu na jego oryginalne autorstwo, jak zadziwić nowym samochodem z górnej półki cenowej, jak najeść się sushi i nie dostać drgawek, jak tolerować, jak darowywać, jak szybko zdejmować majtki lub spodnie i… Emocji do diabła i ciut-ciut. Mnóstwo tego, co muszą i powinni. Pocą się jak myszy każdego dnia, by sprostać choć połowie wyzwań. Ale nic z tego, króliczek stale dwie długości z przodu – już rówieśnicy tworzą nowe, modne gazety wskazują obowiązujące tendencje, więc tylko kasa i kasa… Mówią o ich mozole: wyścig szczurów. Biegają w jakimś labiryncie? Tak, to też. Najważniejsze jednak, że wyżej własnych nerek nie podskoczą. Są kim są, tym zostaną, byle tylko w porę połapali się co jest grane, czterdziestoletnich panien coraz więcej pośród nich i to jest smutne.

Byłem na jednym z tak modnych ostatnio „spotkań biznesowych”. Na warszawskiej Pradze, ulica Okrzei. Czyli tam, gdzie o zmierzchu jeszcze kilka lat temu nikogo rozsądnego spotkać by się nie dało. Zmieniło się o tyle, że nowy dom, w nim nowa knajpa w zupełnie współczesnym stylu, ultraszybka i takoż uprzejma obsługa. Pewna firma chciała przedstawić się ze swymi sprzedawanymi produktami, nie powiem, zrobili to zgrabnie, a mowa szefa była prawdziwie smaczna. Potem jakieś drinki, coś na gorąco – i gwóźdź programu, czyli występ Czesława Mozila. Tak, to ten od „Czesław śpiewa”, nazwa głupia, bo jednoznacznie kojarząca się z nieszczęsnym Niemenem, też Czesławem (nie cierpiałem jak zarazy!), ale przedstawienie poetycko znakomite jak pierwsza płyta. Powiem nawet że na żywo Mozil lepszy od studyjnego – no ale to już gusta, nie cyzelowana opinia fachowca, nie jestem nim przecież. Twarze młodej publiki w znacznym stopniu zdumione. Sądziłem, że z zachwytu. Ale nie, rozmowy dowiodły, że ci nieszczęśnicy nie pojęli ni w ząb czemu aktor-mężczyzna śpiewa jako kobieta, o co chodzi z tą maszynką do świerkania, z jakiego to niby powodu żabka tonie w betonie, przecież mogła uciec…

Szczury nigdy nie zajmą miejsca na górze. To zakazane dla nich rewiry. A nawet gdyby przypadkiem wpadli w to górne miejsce – nie pojmą gdzie są i dlaczego. Współczesność ich odmóżdża. Tylko jeszcze o tym nie wiedzą…

M.Z.

środa, 23 marca 2011

WSTYD KLARYSSY

Czasem zajmuję się opisywaniem różnych motoryzacyjnych dzilawągów (dzilawąg brzmi ładniej niż dziwoląg...). Mają w sobie wiele uroku, mają ciekawe historie, to nic, że niektóre lekko zmyślone. Może tak i nie było - ale przecież być mogło. Posłuchajcie.



To było na początku lat 70-tych, mówią że w maju, ale miesiąc nie ma tu zbyt wielkiego znaczenia. Było już na tyle ciepło, że kierowcy poruszający się pomiędzy Saint Tropez a Marsylią otwierali wszystkie szyby swych samochodów i zastanawiali się jak też przyjdzie im wytrzymać konieczne podróże w pełni nadchodzącego właśnie sezonu turystycznego na Lazurowym Wybrzeżu. Droga najbliżej morza nie należała do najszerszych – za to jej pełna zakrętów konfiguracja i widoki ze szczytów wzniesień nagradzały wszelkie niedogodności komunikacyjne. Piekarz Marcel, wiozący swój codzienny ładunek do klasztoru kamedułek w La Seyne sur Mer tego akurat dnia miał nienajlepszy humor. Interes w niewielkim Hyeres kręcił się podle, przyjezdni woleli kupować wszystko w rosnących jak na drożdżach wielkich sklepach, a silnik jego Citroena o kształcie przewróconej budki telefonicznej i mordzie wściekłego mopsa właśnie dożywał swoich dni. A tu masz, diabli nadali jeszcze jakiegoś szaleńca, który prosto z dróżki do klasztoru trąbiąc ile wlezie rwał ostro w dół. Szaleniec? Nie, to przecież auto klasztorne, niebieski niewielki Daf 55, zwykle prowadzony przez siostrę Klaryssę. Co też jej się stało, że tak się spieszy?

Kamedułki tego właśnie Dafa 55 kupiły dla prostoty prowadzenia i niewielkich rozmiarów, ułatwiających poruszanie się po tutejszych drogach. Miał prawdziwy, francuski silnik od Renault, każdy kowal z okolicy potrafił go naprawić w razie potrzeby i kosztował niewiele. A co najważniejsze – nie wymagał myślenia o doborze odpowiedniego biegu. Rano osoba zasiadająca za kierownica przesuwała dźwignię miedzy fotelikami w jedną z trzech pozycji „do przodu – luz – do tyłu” i skupiała się już tylko na utrzymaniu prędkości i kierunku. Na tutejszych krętych, często prowadzących ostro pod górę lub w dół drogach miało to pierwszorzędne znaczenie.

Marcel rozładował kilka koszy pełnych chrupiących cudów – i właśnie chciał zapytać milczącą siostrę co się stało Klaryssie, kiedy wzrok spod kornetu spiorunował go tak, że porzucił myśl o jakimkolwiek dialogu. Surowa tutejsza reguła zakonna najwyżej ceniła niemą kontemplację, a iskry, sypiące się z oczu zakonnicy powstrzymały go przed zbędnym gadulstwem. „Nic to, i tak w miasteczku wszystko okaże się w pełnej krasie, tu tajemnice żyją krótko i kończą marnie…” Siostra podpisała kwit odbioru i fukając gniewnie zniknęła za klasztorną furtą.

Rybacy pływający w akwenie pomiędzy Hyeres a Bormes-les-Mimosas twierdzili później, że niebieski Daf 55 stał w okolicach plaży dobrych kilka godzin, na pewno na początku siedziała w nim zakonnica, ale później obok auta kręciła się już nieznana płomiennoruda, zgrabna dziewczyna w wyciągniętej bawełnianej koszulce i krótkich szortach. Chyba pływała jakiś czas, potem samochodzik odjechał. Czy to była Klaryssa nikt na pokładzie tych łódek nie wiedział, za daleko, kołysze ostro, a poza tym nikt Klarysy inaczej, jak w habicie nie widział. Nie było punktu odniesienia.

Za to właściciel małego hoteliku nieopodal Cuers miał dla swych sąsiadów prawdziwą bombę już następnego dnia. Tak, zameldowała się u niego absolutnie zgrabna, ruda i zielonooka pannica, no, może trochę więcej jak pannica, która prosiła o odwiezienie Dafa do klasztoru i oferowała za to nawet sporą sumkę. Odwiózł – i wtedy siostra przełożona powiedziała, by zabierał sobie to narzędzie szatana i oddał temu lub tej, którzy mu odwiezienia autka zlecili. „Słuchajcie – trąbił w swym hotelowym barku – ona uciekła, już nie ma Klaryssy, a tego samochodu niechaj nikt nie tyka, jest przeklęty!”

Nikt nie wie jak dawna Klaryssa miała na imię, czemu postanowiła opuścić klasztor i gdzie się udała. Po kilku miesiącach okazało się, że jeden z miejscowych mechaników zamawiał w Eindhoven w Holandii zestaw pasów gumowych do przekładni Dafa. I że pasy te przyszły zadziwiająco szybko, a właścicielka była bardzo zadowolona ze sprawności naprawionego pojazdu, jechała „gdzieś daleko”, choć skromny bagaż wskazywał raczej, że jest miejscowa.

Dafy, ten „wstyd Klaryssy”, wytwórnia w Eindhoven produkowała jeszcze kilka lat, potem już pod nazwą Volvo – albowiem Szwedzi przejęli fabrykę tego roku, w którym Klaryssa opuściła klasztor. Ostatnia bezstopniowa przekładnia typu Variomatic zamontowana została do samochodu w roku 1991. Związki z częścią silnikową zakładów Renault przetrwały znacznie dłużej. Żaden z pojazdów wytwarzanych w Holandii po 1975 roku nie cieszył się jednak taką sympatią, jak Daf z bezstopniową automatyczną skrzynią biegów na gumowych paskach. Nikt dzisiaj nie potrafi dowieść na ile prawdziwa jest historia z Klaryssą. Ważne, że w świadomości fanów marki Daf 55 i 66 to „Samochód zakonnicy”.

wtorek, 22 marca 2011

Z krainy łagodności

Prawdę mówiąc osłabłem w woli pisania. Jeszcze kilka dni temu pewne teksty w Nowym Ekranie albo innych politycznie nastrojonych witrynach wzbudzały moje emocje – a dzisiaj nic. Kompletnie nic. Otwieram rano stronę, patrzę na te wszystkie wpisy, oczywiście pełne zapału i żywego ognia i nie chce mi się większości z nich nawet doczytać do końca. Bo tak: o Libii nie mam bladego pojęcia, nie liczę oczywiście tej propagandy, którą częstują mnie w telewizorze. Nie wiem kto tam się naparza z tym całym Muchomorem Kadafim, skąd mają te wszystkie karabiny i wyrzutnie rakiet, czemu raptem ten mały francuski żydek udający prezydenta słodkiej ojczyzny Beaudelaira stał się tak okrutnie w Europie ważny i jaki ma związek libijska ropa z drożeniem paliw w Polsce, skoro jedziemy jak wiadomo na ruskiej ropie. Potem trafiam na dywagacje dotyczące spotkania blogerów zarządzonego przez Łażącego Łazarza. Niektórzy twierdzą, że nie powinno się odbyć z powodu postu. Tyle że przecież nikt nikogo nie zaprasza do burdelu, ale do knajpy, gdzie postni pątnicy mogą wypić niesłodzoną kawę i iść wcześniej spać, solennie obiecując, iż będą trzymać ręce na kołdrze. Żarliwy katolicyzm jednak w tym kraju nie wybuchł na nowo z taką siłą, by w tym czasie zawieszać wszelkie towarzyskie koneksje i spotkania… Ale może się mylę, czegoś nie widzę i dlatego jestem ciemny jak tabaka w rogu.

Drugi wątek, który liznąłem jedynie, a już przestał mi się podobać to wizyta Kaczyńskiego w sklepie. Nie wiem dlaczego, ale natychmiast przypomniały mi się gierkowskie manewry, nazywały się bodaj „z gospodarską wizytą”. I tam ostrzyżony na jeża gensek (kto nie strzyże się na jeża temu partia nie dowierza!) udawał, że zna się na wyrobie twarożków, filtrów powietrza do traktorów, kineskopów i licho wie czego jeszcze. Zupełnie jak Kaczyński, który „zna się na zakupach”. Nadto obu panów niezwykle jakoby poruszały okrutnie wysokie ceny wszystkich wymienionych rzeczy. I oczywiście ich zbyt mała produkcja. Jeżeli szef PiS-u zamierza dalej wyprawiać takie numery to pocznę rozumieć czemu jego ostatni przekaz skierowany jest głównie do ludzi młodych. Czyli tych, którzy Gierka i jego manewrów nie pamiętają. Oczywiście w tym świetle tacy jak ja, w moim wieku stają się zarzewiem wątpliwości. I do podobnych dywersantów niczego się już nie adresuje, w ogóle się do nich nie przemawia, po co, wyzdychają z bezrobocia i będzie gites tenteges.

I jest jeszcze wątek rozmowy dwóch „tuzów” ekonomicznych, czyli Balcerowicza i Rostowskiego. Podejrzałem jedynie fragmenty ich sporu, żałosne było to bardzo, niemal spaliłem się ze wstydu. Zwłaszcza gdy wyłoniły się z pamięci słynne wołania „Balcerowicz musi odejść”, przecież artykułowane nie przez kogo innego, jak „mistrza” Leppera. Okazuje się, że miał więcej racji, niż ktokolwiek mógł przypuszczać. I że ta racja jest jak Lenin – wiecznie żywa.

W ten sposób niezawodna okazała się tylko jedna Ekranowa blogerka. Jak zwykle poinformowała zgromadzonych kto, kiedy i komu się ukazał oraz co powiedział. Gdyby nie bardzo trzeźwe jej wypowiedzi dotyczące marności naszego doczesnego świata – pewnie znowu bym się wkurzył i ruszył do ataku. Ale dzisiaj jest jak we wstępie – osłabłem i po prostu mi się nie chce.

M.Z.

niedziela, 20 marca 2011

Znowu na marginesie

A może powinienem rzecz całą zatytułować „Pora umierać”? Nie wiem. Po kolei jednak: chodzi o ostatnie, tak chwalone przemówienie Jarosława Kaczyńskiego. Nie no, dobra, były i pewne zastrzeżenia – ale dotyczyły spraw, na które wzruszam ramionami i tyle. Mnie bardziej chodzi o odbiorców, adresatów tego przekazu. Po raz kolejny to nie ja! Po raz kolejny to ludzie młodzi. Młodość – piękna rzecz, prawda? Zwłaszcza gdy minęła bezpowrotnie… Rozumiem, że specjaliści od propagandy podpowiedzieli Wielkiemu, iż bardziej kalkuluje się uwodzić młodych, niż starych, rysować przed młodymi jakieś iluzje czy zwidy nadziei. Pewnie tak. Ale nawet jeśli to prawda: to czym różni się adresowanie przekazu przez Jarosława od przekazu Donalda? Niczym. Z tym, że na pewno tych drugich oszukano. Więc od razu pojawia się pytanie: czy dadzą się zagłaskiwać jeszcze raz?

W polityce coraz częściej naturalne opozycje mądry – głupi, skuteczny – niezdarny, znający przedmiot – durnowaty w przedmiocie zastępuje się czymś, co poznałem przed laty jako syndrom taksówkarza. Za socjalizmu taksówek jak wiadomo było mało. Kupa ludzi na postoju, podjeżdża pusta gablota, wychyla się z niej jakiś łeb kudłaty, a jego właściciel krzyczy do stojących: tylko na Wolę! I oczywiście ani jednego chętnego. Nikt nie chce tej Woli. Nie inaczej dzisiaj z politykami: tylko do młodych! A młodzi mają przekaz w dupie, właśnie poszli na dyskotekę, albo uwodzą sąsiadkę, albo ćpają coś w podziemiach, albo piją wódkę z kolegami. W każdym razie w tej kolejce ich nie ma. No więc syndrom taksówkarza, panie Jarosławie… Tylko ja zostałem na posterunku, a lat mam jak widać zbyt wiele.

Krótko: doradzam zmienić doradców. Nie pierwszy raz to mówię – ale będę nadal mówił. Nadzieję, która Kaczyńskiego może ponieść do zwycięstwa należy DAĆ WSZYSTKIM. Starszym też. W końcu jak rozumiem, to nie obietnica gwałtu, podczas którego babcie też chcą się wpisać na listę. To raczej iluzja, szkic, rysunek normalnego życia. Czyżby obietnice dlatego dotyczyły młodych, że nawet niespełnione za dziesięć lat ulegną przedawnieniu i zapomnieniu?

piątek, 18 marca 2011

Kurduple! Bagnet na broń!

Mój kolega Coryllus napisał na Nowym Ekranie notkę o złej akcji promującej wstępowanie do polskiego wojska. Zainteresowanych odsyłam pod adres
http://coryllus.nowyekran.pl/post/7083,czy-armia-umie-sie-promowac
I w gruncie rzeczy wyraża tam autor niezadowolenie z faktu, iż polska kampania reklamowa w stosunku do takiej na przykład brytyjskiej okazała się jednym wielkim niewypałem. Jeżeli nawet kogoś przyciągnęła – to raczej niewyrośniętych kurdupli z kompleksami damsko-męskimi i niskim poziomem inteligencji. Zapewne ma rację, tak jest, jak opisuje. Tyle ze przyczyn nie należy moim zdaniem szukać w słabej jakości pracy agencji reklamowej. Zrobili czego od nich oczekiwano i co zaakceptowano. Kto akceptował? Wojsko. A pewnie nie tyle ono samo, co „wyspecjalizowani” towarzysze ze służb. Tak im gra w głowie, tak widzą swoją firmę i takich chcą mieć nowych podwładnych. Więc wyszło w świat co wyszło. Armii nie mamy, ale za to koledzy królika zarobili na pośrednictwie i naradach akceptujących. Po tośmy socjalizm budowali, nie?

Zatem ja też jestem zdania, iż wszechwładza służb okazuje się szkodliwa, w efekcie również dla nich samych. No bo co to za radocha dowodzić mało inteligentnymi kurduplami bojącymi się kobiet i ze skłonnością do kłopotów alkoholowych? Jeśli do tego dodamy kilku kompletnych dyletantów w dowództwach, nie kryję, że za takiego uważam na przykład ministra od spraw wojskowych, to rozkład sił obronnych mojego państwa jest całkowity i zdaje się na razie nieodwracalny. Prawdopodobnie w najbliższym czasie doczekamy się z tej przyczyny jakiegoś filmowego serialu o tym, jak to agent wojskowy Carramba za pomocą krótkiego skórzanego pasa bojowego rozwalił osobiście dwie dywizje Talibów afgańskich. Przez co zaoszczędziliśmy co najmniej dwie stówy na paliwie do tych ośmiu posiadanych helikopterów, które jako jedyny majątek latający wywiezione zostały właśnie do Afganistanu – nie będą musiały startować nadaremno. Skąd pomysł filmu lub serialu? Ano stąd, że jeśli czegoś wojsko nie może to inspiruje batalistyczny obraz o tym, co by było gdyby było… Pięknie by było!

M.Z.

czwartek, 17 marca 2011

Kronika upadku

Dzisiaj pan Bazyliszek opowiada jak za socjalizmu robili plan. Rozgadał się i nie chciał przestać. Szczęśliwe lata pięćdziesiąte… Więc poleciały rzewne wspomnienia o konieczności, dyscyplinie, planach i wskaźnikach. Że trzeba było tego przestrzegać, inaczej sekretarz w ministerstwie takiego nierozważnego dyrektora zmiatał jednym gestem ręki – i było po zawodach i po służbowym mieszkaniu. Bazyliszek jest głuchy jak pień, natura podpowiada mu, że reszta świata też, więc ryczy na pełen regulator starczym dyszkancikiem: „tośmy poszli do kopania dziury. Niby pod wodociąg dla sąsiedniego osiedla, ale w ramach zobowiązań zakładowych. No i wyszło sto dziesięć procent planu, była premia i awanse, miałem też telefon z komitetu. To są panie prawdziwe sukcesy! Nie to co teraz…”

Jesteśmy zespołem od produkcji gazety. Gazeta jest branżowa, kolorowa i teoretycznie ja nią dowodzę. Bazyliszek produkuje gazetę na piechotę. Skądś zdobywa jakieś teksty, rżnie je niemiłosiernie, dopisuje własne fragmenty, kłóci się z autorami o poprawność wyliczeń technicznych. Tekstów jest zawsze za dużo, każdy najważniejszy. Chodzi o to, bym ja nie mógł zamieścić w numerze ni słowa ponad zwyczajowym wstępniakiem, który jest niepłatny. Mój teoretyczny podwładny to tytan pracy. Główny szef go akceptuje i „poważa”. Bazyliszek mógłby całość materiałów przesłać mailem do studia graficznego, które już zaopiekuje się resztą, wstępnie złamie kolumny i przyśle mi wieczorem do akceptacji. No bo wieczorem u mnie na biurku rusza druga redakcja, ta prawdziwa. Niestety Bazyliszek nie potrafi obsługiwać komputera. Ba, on nawet nie umie czytać tego, co ukazuje się na ekranie, zamorska przypadłość, ale on ją ma. Trzeba mu wydrukować. Dlatego równo pół godziny przed południem patrzy na zegarek, wzdycha i powiada: „No to panie – do prawdziwej roboty!” Znaczy tyle, że najpierw kawka w domu z żoną, potem biblioteka, a dopiero gdzieś po trzeciej studio. Wszelki pośpiech od diabła pochodzi! Tyle że słowo diabeł Bazyliszkowi przez usta nie przejdzie. Co to to nie – w końcu kiedyś uwierzył w materializm i jak sam powiada nieźle na tym wyszedł.

Mógłbym iść do domu – ale pozostaje problem jak wynieść na dół, gdzie mieści się centrala, płaszcz i teczkę. W centrali należy opowiedzieć, że idzie się… na przykład do jakiegoś odległego ministerstwa. Mój pokój wielkości standardowego kibla jest przechodni, ale drugi w rzędzie. I muszę przejść obok Babiszona. Babiszon widząc płaszcz i teczkę nic nie powie, ale zanotuje: uciekł dwunasta pięć. I złoży parafkę, która uwiarygodnia zeznanie. Tej damie nie ma sensu tłumaczyć jak wygląda praca przy gazecie, ona wie lepiej i jej wychodzi, że ta praca polega przede wszystkim na męczeniu dupą krzesła. I ewentualnie gadaniu o jej córkach. Wdzięczne kobitki, gabaryty wieloryba, czasem starsza wpada do babci z wnuczką. Problemów mają co niemiara i wszystkie zlokalizowane są gdzieś pod Warszawą. Nie mam pojęcia co to za miasteczko, ale wiem na pewno, że guzik mnie obchodzi. Babiszon to wyczuwa. I nawet jeśli siadam na zwolnionym przez jeszcze jedną gwiazdę fotelu i bajdurzę o rewolucji na Marsie – wie, że to bzdura i kłamstwo w żywe oczy. A słucha tylko dlatego, by złapać mnie na jakimś mimowolnym potknięciu. Na przykład o tym, że dzisiaj nie przyjechałem samochodem. Czyli oszukuję: zwierzchność dała ryczałt na samochód i ma być wykonany plan. Skoro nie jest – to znaczy, że mam niecny zamysł oszczędzenia na krwawicy robotników i upicia się za skradzione im pieniądze. To jest tak dobra wykładnia, że aż prawie oficjalna. Zastanawiam się bez końca gdzie ona pracowała. I wychodzi mi, że równo dla WSI, jak SB była zbyt głupia. Ale może nie… Może była na tyle cwana, by choć puścić się z kimś ważnym?

Wieczorem czeka na ekranie kilkadziesiąt stron do czytania i kolejnego poprawiania. Przyjdą pocztą ze studia graficznego jako projekty kolumn. W pierwszej wersji zarządzonej przez Bazyliszka nic się kupy nie będzie trzymać. Trzeba zrobić nowe tytuły, śródtytuły, inne wytłuszczenia, ten fragment wyjmiemy do leadu, kto do cholery jest autorem zdjęć? Bazyliszek nie umie pisać, nie umie poprawiać, w ogóle nic z dziennikarskiego rzemiosła nie umie – ale lubi i będzie to robił aż do śmierci. I tak sobie kombinując idę przed budynek na papierosa. Tam już grupka zaprzyjaźnionych pań, omawiają swoje wojny. Nie dowieźli prasy kolorowej dla któregoś prezesa. Źle idzie badanie rynku w zakresie materiałów biurowych, a ta nowa zołza szkodzi wszystkim. Co u pana? Opowiadam. Ale to tylko taka konwencja. Pani Marysia dzisiaj bardziej smutna. Co się pan tak gapi? Bo śliczna pani taka… Dostaję przyjaznego kuksańca. Mogę zapalić przy pani jeszcze jednego?

No i wpatrzony w tę Marysię nie zauważyłem! Sam główny szef wraca z dworca! Okazało się, że ma zaproszenie do kogoś ważnego na Krakowskie. Pan dzisiaj, panie tego, samochodem, nie? No tak, oczywiście. No to leć pan na górę po graty, musimy jechać. Podróż trwa krótko, oczywiście jak zwykle jadę złą trasą, pryncypał pojechał by inaczej. Po kilkunastu minutach jestem wolny, mogę wziąć kurs na dom. Papierosek z sąsiadem, wpada zaprzyjaźniony ochroniarz. Mówią, że podobno mam szczęście – tu nikt tak krótko nie pracuje w pracy. Nie wyjaśniam, co by to dało. Moi rozmówcy mocno wierzą, że jak ktoś siedzi po południu i wieczorem przed komputerem to pewnie ogląda gołe baby… Erotoman i zboczeniec, a jeszcze mu za to płacą!

Nie wytrzymałem i rzuciłem to wszystko. Jeszcze przed nadejściem wiosny. I nikt nie rozumie dlaczego. Jeśli dalej tak wszystko pójdzie sam przestanę rozumieć.

M.Z.

Inercja – dodatek

Zapytano mnie poprzez prywatnego maila czemu z uporem maniaka wracam do rzeczy i spraw tak incydentalnych, jak opisana w poprzedniej notatce. I czy może mieć to jakiekolwiek ogólniejsze znaczenie. Odpowiadam: te sprawy i te środowiska wcale nie są incydentalne, zaś ich ogólniejsze znaczenie polega na tym, że opór materii, jaki zauważa się przy rozmawianiu o normalności czy zmianach w tym kierunku pochodzi właśnie z opisanych źródeł. Powiedzmy: TAKŻE z tych źródeł, wszechświat to przeciez nie jest. Ci panowie (panie też) zrobią wszystko, by w Polsce nie zmieniło się nic, a może jeszcze mniej. Powiem więcej: ci ludzie naprodukowali już całą bandę swych następców, biologicznych i nie tylko, którzy w tym gównianym bajorku czują się wyśmienicie, ba, bez tego bajorka zginą marnie, nieprawdą jest bowiem, że posiadają jakieś umiejętności w stopniu większym od reszty świata.

A skąd się wzięła ich władza? Otóż wcale nie z posiadania wiedzy tajemnej, nie z wieloletnich praktyk w tajemniczych jaskiniach Mędrców i nie z super-porządnego wykonywania prac zleconych. Po kolei: inżynierowie budowlani powołali swą organizację z nazwy samorządową na bazie przejęcia określonych uprawnień od administracji rządowej. Działają znakomicie finansowo, ponieważ od każdego absolwenta wyższej uczelni chcącego być zawodowym budowlańcem pobierają określone roczne myto, bez opłacenia którego klient nie może pojawić się na budowie inaczej, niż w roli ciecia. Wprowadziło ich to w tak znakomite samopoczucie, że swą własną strukturę, pozornie samorządową, luźną, przekształcili w zwykłą zamordystyczną piramidkę, na czele której stoi kilku wybrańców, brylujących zresztą w środowisku od lat. Gdyby kto nie wierzył niechaj porozmawia z dowolnym budowlańcem. Niezawodnie najpóźniej w piętnastej minucie będzie już wiedział, że jest osobnikiem niższej kategorii, bredzącym niezrozumiałe rzeczy, które tenże budowlaniec odrzuca jako przeczące zdrowemu rozsądkowi. Struktura tego bractwa jest dalej taka, że wszyscy, którzy w minionych latach zgodnie budowali potęgi takich światłych władców, jak Kadafi, Castro czy Saddam Hussein dzisiaj kreują się na szczerych demokratów i iluminatów, cokolwiek by to nie znaczyło. Jako takim przysługują im oczywiście apanaże znacznie wyższe, niż średnia krajowa. W końcu zbudowali tę Polskę, nie? Gdybyście nie wiedzieli jak rezonować na tę bzdurę sugeruję mówić co ja im mówiłem: gdyby nie wy to szejkowie arabscy stali by dzisiaj do mnie w kolejce po pożyczki na szyby naftowe. Bzdura? Pewnie! Ale gasi ich arogancję skutecznie…

A czy wykonywali swe prace na najwyższym światowym poziomie? Proszę o to spytać rodziny ofiar zawalonej hali targowej w Katowicach. Albo jeśli kto woli delikatniejsze rozmowy - to proszę wpaść do mnie, pokażę takie techniczne rozwiązania domu, od których albo pusty śmiech was ogarnie, albo przerażenie.

INERCJA FUNDAMENTEM POSTĘPU!

Nie tak dawno pracowałem w pewnej organizacji pozarządowej, która miała ten zwyczaj, że raz do roku, na początku czerwca, organizowała wieloosobowe spotkania szumnie zwane Konferencjami. W założeniu miały owe Konferencje artykułować bieżące problemy środowiska, formułować jakieś stanowisko „wobec”, ewentualnie doprowadzać do określonych działań. Oczywiście nic takiego nie następowało. Po pierwsze dlatego, że dowódca organizacji był mocno podstarzałym, zakochanym w sobie z wzajemnością osobnikiem i bardziej dbał o to, na jakim tle, jakich ważnych osób, nastąpi jego autoprezentacja. Po drugie skoro już udało się wstępnie zabukować na konferencji obecność kilku celebrytów trzeciej lub czwartej kategorii – to przecież nie można było ich szlachetnych posiwiałych głów obciążać jakimiś problemami, a już nie daj Boże postulatami do natychmiastowego spełnienia. Zakazane było również zadawanie celebrytom kłopotliwych pytań – zresztą i tak nie bardzo było kiedy, Ważny wpadał, pouśmiechał się do zgromadzonych i tłumacząc ministerialnymi obowiązkami znikał jak niepyszny. Czasem jeszcze wydał z paszczy jakiś dźwięk, ale bez większego znaczenia i bez żadnych zobowiązań. Pewnego razu przywiesił wybrańcom kilka Orderów. Nikt nie pamięta jakiej nazwy – ale przecież nie o to chodzi. Ordery były oczywiście płatne, choć nie każdy mógł dostąpić zaszczytu "uiszczenia" tej opłaty. Na pierwszej stronie miejscowego wydawnictwa rzecz cała ogłoszona została jako NAJWIĘKSZY SUKCES. Pewnie tak było - rekordzista zebrał tego roku ostatni brakujący mu medal i właśnie zaczynał się martwić co dalej. Jakaś statuetka? Już miał kilka. Oskar? Może być - ale przecież on nie w tej branży kręci...

Dalej wygłaszano referaty i płomienne przemówienia. Wygłaszali ci, co mieli wygłosić, znani od lat i przewidywalni jak śmierć. Powoli, memląc słowa, albo tocząc marsowym wzrokiem po Sali, niekiedy tak pięknym slangiem praskiego menela, że nawet ja, urodzony i wychowany na Starej Pradze nie mogłem wyjść ze zdumienia. Ale oryginał! W formalinę typka i do Sevres pod Paryżem, obok wzorca metra! Zawsze przypominała mi się wtedy bajka o herbacie: gdzieś ty się dźbąglu tak durnowaty ULUNG. No ale najważniejsze, że dowódca organizacji był jak zwykle zachwycony… Nie, nie treścią referatów, tę znał od kilku tygodni. Raczej tym, że nic nieprzewidywalnego się nie zdarzyło i coś szczęśliwie dobiegło końca. A kwota kilkuset złotych od każdego uczestnika właśnie wpłynęła na konto firmy.

Gdzie to się wszystko odbywało? A w takim podwarszawskim ośrodku, bardziej drogim, niż tanim, znanym wszystkim od lat, z marnym jedzeniem – co i tak nie miało znaczenia, ponieważ przeładowany program przewidywał na obiad piętnaście minut na dwie tury, więcej na raz do stołówki się nie mieściło. Któregoś razu miałem okazje podejrzeć rachunek za wynajęcie tej dziury. Astronomiczny! I jako świeży jeszcze pracownik poczyniłem wieczorem kilka obliczeń, z których wynikało, że za te same pieniądze można wynająć na Mazurach luksusowy, zamknięty ośrodek, dwa pełnowymiarowe i klimatyzowane autokary, które gości przywiozą tam z Warszawy i odwiozą do niej, wieczorne ognisko z pieczonym prosiakiem – i wiele innych atrakcji. Oczywiście jak marny naiwniak opowiedziałem o tym tłustemu i durnowatemu organizatorowi (socjalistyczny wzór „spieprzyliście nam przemysł chemiczny – idziecie za karę do turystyki. I tylko uważajcie, bo jak tam wam się nie uda, to już tylko placówka w Mongolii!”), roztaczając przed nim wizję jaki to splendor nań spłynie po zakończeniu tego mazurskiego spotkania. „Pal sześć referaty, wiadomo, że będą jakie będą, pal sześć celebrytów, którzy i tak będą grymasić, że daleko – ale wiara płacąca i słuchająca będzie zachwycona!”…

Tak, łatwo się domyślić co się stało po tej mojej prezentacji pomysłu. Klient dostał po prostu furii! Pluł, charczał, umierał na zawał serca i wyrzucał z siebie oskarżenia: pan mi tu nie będzie, ja już wszystko załatwiłem, syn wiezie plakat, znajomy dźwiękowiec nagłaśnia salę, wnuczek będzie wszystko nagrywał… I już było wiadomo o co chodzi. O pieniądze dla znajomych królika. Po co niby mieli by jechać 250 kilometrów, jeśli mogli zarobić na miejscu? Po co odpuszczać władzę tatki, kuzyna i dziadziusia – jeśli nie wiadomo jak to się może skończyć? A nawiasem mówiąc skończyło by się dla pieczeniarzy jak najgorzej. W proponowanym ośrodku wszystkie te czynności wliczone zostały już w cenę ogólną usługi. I plakat, i sala konferencyjna, i nagranie, i film z całości spotkania… Zatem byli niepotrzebni.

Jak widać i mnie przyszło pracować z ludźmi wtłoczonymi w pewien rygor myślenia i działania, oczywiście nie mam na to dowodów, ale dziwnie jestem pewien, że pochodził one gdzieś z przełomu lat 50-tych i 60-tych. To myślenie - tym ludziom i wtedy - sprawdzało się. Zagwarantowało miękkie lądowanie po 1989 roku, przyniosło określone splendory później. Więc niby czemu mieli by tu cokolwiek zmieniać? No a że trzeba krzyczeć „Rozwijamy się!”? No to krzyczmy. Inercja fundamentem rozwoju… A czemu nie?

M.Z.

środa, 16 marca 2011

Z pamiętnika zesłańca

W obu przypadkach instrukcja dojazdu liczyła bite dwie kartki maszynopisu. Wysoki maszt, w lewo za krzaczkiem, długo prosto, druga w prawo, ale ta leśna, omiń duży dół i kałużę, nie wjeżdżaj, bo głęboka, zatrąb trzy razy. Raz za Piasecznem, drugi raz za Serockiem. Na miejscu ładne domki, takie ze stylem, spory ogród-plac, leśny, albo całkiem płaski. I oczywiście garaże. Jak ci się tu żyje? Wspaniale, wspaniale, cudownie, to inne życie, zobacz jak tu się oddycha! A jak dojeżdżasz do pracy w mieście? No wiesz, jest trochę kłopotu z tym podróżowaniem, ale łatwo nauczyłem się wstawać przed szóstą i szybko golić… Ejże, bracie, przecież nie musisz na ósmą! Nie, jasne, że nie, zaczynam o dziewiątej, ale wiesz, to wszystko zależy od korków, czasem spóźniam się paskudnie, bywa, że i o godzinę…

Niedawno rozmawialiśmy o syfie w Warszawie. Długa rozmowa, może nawet niepotrzebna, syf jaki jest każdy widzi i grzmi – z czego rzecz jasna nic nie wynika. Był, jest i będzie. Podobno nie można inaczej. Mnóstwo osób chce się wyprowadzić. Może gdzieś na obrzeża miasta, może jeszcze dalej. Zieleń, spokój, miejsce do spacerów, w nocy cisza. Podoba mi się wizja Raju. Też chciałbym. Ale jak to się mówi: grzechy nie puszczają. Jak zmienić dobrą pracę w centrum na dobrą poza centrum? Jak to wszystko skalkulować, żeby i dzieci do przedszkoli czy szkół, rodzice do swoich intratnych zajęć? Wizja idealna: wie pan, pracował pan dla tej centralnej firmy, ale oni u nas mają swój oddział, proponujemy przeniesienia, nic pan nie straci… No to hulaj dusza piekła nie ma! Niestety – w ofertach głucha cisza. Zaczynamy liczyć przeprowadzkę, ale z dojazdami do poprzedniego miejsca pracy. Moje auto, auto dla rodziny, znaczy się już dwa. Dwa ubezpieczenia, dwa razy paliwo. I trasa. W korkach, więc powolna, innego dojazdu brak. A drogi jakie są każdy widzi.

Specjaliści i ekolodzy zamiast dobrych dróg polecają rowery. Bo rowery są, a dobrych dróg nie ma. Oczywista oczywistość. Jak facet w garniturze ma dojechać rowerem z Serocka albo Zalesia do centrum, nie daj Boże na przeciwległy koniec miasta? Wstając o trzeciej nad ranem? Można, kto bogatemu zabroni. Nogawka spięta nad wytwornym butem, szalik na łeb i dalej jazda. Za rok będzie klient zdrowy jak rydz. A może nie? Może przeziębi się? Może trafi go, lekko, tylko wystającym światłem obrysowym, jakiś TIR? Likwidują tablice z tzw. czarnymi punktami, ale na razie jeszcze można przeczytać: siedmiu pieszych, dwunastu rowerzystów. No i jest wspaniale!

No dobrze, ale podobno taka na przykład Ameryka działa na tej zasadzie, że gdy masz pracę w Chicago, to przeprowadzasz się Nowego Jorku do Chicago. A nawet dalej, choćby to było cztery tysiące kilometrów. Albo do jakiej mniejszej dziury. Bez znaczenie, i tu można żyć i tam. W Polsce niestety tak się nie da. Nie ma tej opcji – i nikt nie wie dlaczego. Przyzwyczajenie? Sentyment? Korzenie? A może wszystko na raz plus strata finansowa na etacie i większe obciążenie budżetu miesięcznego…

Więc rosną nam suburbia. Tym różne od zachodnich, że bez szans na normalny dojazd do centrum. Tak, Bufetowa obiecała poprawić komunikację z Białołęką. Ale właśnie odwołała obietnice. Kasa potrzebna gdzie indziej. Nie mamy pana płaszcza – i co nam pan zrobi? Za kilka dni ukażą się pewnie nowe ogłoszenia: „Rajski Ogród, cena metra kwadratowego okazyjnie obniżona, bierzcie, bo się rozmyślimy!” Ale o dojazdach nie będzie ni słowa. I o tym, że pomiędzy Rajem i ziemią może być czyściec, albo i piekiełko – też milczenie.

M.Z.

wtorek, 15 marca 2011

Małe ojczyzny

Z pojęciem „heimat” zetknąłem się dawno, pewnie w połowie lat 70-tych, nadto na Mazurach, które naonczas były jakoś tak „poza”. Poza obszarem oficjalnego zainteresowania, poza znaną z wielkich miast polityką ludnościową z grubsza polegającą na tym, że meldunek w danym miejscu nie był oczywisty, zależał wszak od woli urzędnika. No więc na Mazurach wtedy mieszkali albo rolnicy coś tam grzebiący w ziemi, albo właśnie urzędnicy z rodzinami. I oczywiście paru dyrektorów ogromnych PGR-ów. Latem pomiędzy nimi wszystkimi snuli się turyści. Trochę trzymani za mordę, w każdej chwili ktoś mógł sobie przypomnieć, że to „strefa nadgraniczna” i tu obowiązują w razie czego inne prawa.

Później okazało się, że Mazury to także miejsce zsyłki nieposłusznych socjalistycznych twórców. Tak, tak, zaczęło się przed laty od Gałczyńskiego właśnie. I że to jest też miejsce wypoczynku ich rzekomych prześladowców, każdy, kto był w Krzyżach czy Niedźwiedzim Rogu doskonale wiedział, że oba te światy w niewidoczny sposób przenikają się i nie ma pomiędzy nimi żadnej wojny czy dozgonnej nienawiści. Jeśli zaś któremuś czerwonemu książątku brakowało pomysłu na wybudowanie letniej daczy, bo a to teren nie pasował, a to zbyt daleko od jeziora – to wysiedlano tak zwanego autochtona, w języku partyjnym nazywało się to zgodą na połączenie go z rodziną pod Hamburgiem, czy gdzie tam w Reichu. Autochtoni wcale z tego łączenia nie byli zadowoleni, przynajmniej nie wszyscy, rozmawiając z jednym z nich pod Giżyckiem usłyszałem, że to przecież ich ziemia, ich Heimat. Więc będzie strasznie tęsknił… Wtedy nie bardzo wiedziałem o czym gada. Bo też i zrozumienie całości nie było takie proste. To przyszło z czasem i ze zlepku wielu rozmów. Wynikało z nich to mniej więcej, że kocha się ziemię i miejsce tym mocniej, im trudniej tam się żyje. I że ta miłość to coś zupełnie innego od miłości wobec ojczyzny dużej, czyli Vaterlandu.

Nie chcę w tym miejscu opisywać jak to się dzieje na Dolnym Śląsku, czy pod Szczecinem, powstała na ten temat niejedna książka i nadal jest miejsce na następne – na Mazurach okolica po lecie zamykała się szczelnie. Wytwarzała rodzaje kokonów, w których dało się przeżyć ostrą zimę, nie zginąć z głodu czy wychłodzenia, wewnętrznymi kolejkami wąskotorowymi dojechać gdzie trzeba i doskonale skomunikować się z sąsiednią wsią leśną drogą, po której dzisiaj ślad już nie został. Po wąskich torach też nie – komuś przydała się stal z szyn i podkłady. Zostały nasypy. Obserwuję je czasem i słucham pytań moich dzieci w czyjej głowie narodził się pomysł zbudowania kolejki w szczerym polu, przecież to do nikąd nie prowadzi. Dzisiaj nie. Ale kiedyś…

Ci, których los rzucił w opisywane okolice, którzy tam przyjechali z chęci wejścia w posiadanie większego gospodarstwa, albo pełnili jakieś Ważne Funkcje i którzy wszystkie te zimy i okresy odosobnienia musieli przeżywać co roku – bardzo szybko sens pojęcia Heimat zaadaptowali jako swój lokalny, czasem nowy patriotyzm. Praktycznie wyglądało to tak, że niby nadal byli na przykład Kurpiami – ale już pod Rucianem pytani skąd są odpowiadali, że oczywiście Stąd. Nie że z Mazur. Po prostu Stąd. Zasada Heimatu działała bez pudła. Była zła? Nie sądzę. Bo była tak samo zła, jak złe jest równanie dwa plus dwa to cztery – przecież i niemieckie i polskie jednako.

Tamtą częścią Polski zarządzano żelazną ręką. I-szy sekretarz partyjny w takim województwie suwalskim to był po prostu dzielnicowy książę. Nagradzał i karał, wskazywał, pozwalał lub nie pozwalał, czasem przyjmował delegacje niezadowolonych poddanych – ale wszystko miało się kręcić jak to odgórnie centrala zadekretowała, a on na swój użytek zinterpretował w szklanym budynku dawnej suwalskiej wioski. Tak zwana samorządność polegała na tym, że każdy mógł samorządnie zaakceptować tego lokalno-gminnego władcę, którego Książę wyznaczył w demokratycznych wyborach. I szczerze mówiąc poddani przez lata przyzwyczaili się, że tak jest i pewnie długo będzie. A modły można owszem, wznosić, ale tylko o to, by nowy satrapa był bardziej ludzki od poprzedniego. Dalej nie działa ni modlitwa, ni klątwa.

Pojawiali się też nowi. W dwóch grupach: zaufanych towarzyszy, którzy postanowili tu osiąść na stałe lub zaufanych towarzyszy, którzy mieli tu tylko wpadać na lato. Innych opcji nie było.

W połowie lat 80-tych czerwoni wiedzieli już doskonale, że tyłki palą im się żywym ogniem i że ta ich tysiącletnia rzesza nie potrwa już zbyt długo. Zaczęła się ostra pogoń za miękkim materacem. Na Mazurach, tej krainie Heimatu, było wszystko, co aferzyście niepośledniego gatunku jest potrzebne: doskonały turystyczny teren, mieszana napływowa ludność i pełnia władzy, do której poddani zdawali się od lat przyzwyczajeni. Zaczęły się zrazu nieśmiałe, potem coraz odważniejsze machloje związane z własnością terenów, podjęto pierwsze próby wprowadzenia na ten teren kapitału obcego, maluczkim obiecywano za milczenie złudę jakichś bliżej nieokreślonych miejsc pracy - ni to pokojówka, ni to dama do towarzystwa – słowem rozwinięto radosną twórczość na pełen gwizdek. Mało kto wie, ale przed rokiem 1989 zadbano nawet o takie „rozwojowe” przedsięwzięcia, jak nasycenie „swoimi” niemal każdej gminy. Po co? By później liczyć już tylko głosy, bez patrzenia kto to i czemu pieprzy tak nieskładnie. Dawni gołodupcy stawał się w cudowny sposób nabywcami strategicznych terenów czy miejsc, z dnia na dzień wykładali sumy, o posiadanie których nikt ich przedtem nie podejrzewał. A niesfornym i nieposłusznym ukręcano łebki. Jakieś oskarżonko o kradzież dopiero co legalnie kupionego towaru, jazda po pijanemu po własnym polu własnym wozem konnym, za mały areał zasiewu zadeklarowanego jakoby w gminie, niedopatrzenie wodno-prawne albo weterynaryjne. Byle psa uderzyć, byle posnuł się trochę po sądach, albo zaczął kombinować jak spłacić nałożoną nań administracyjną karę…

A Małe Ojczyzny jako pojęcie oficjalne pojawiły się zaraz po roku 1989 – i nawet ci, którym były znane z dawniejszych czasów nie mogli wyjść ze zdumienia co znaczą i jak na nowo do nich podchodzić. Coś się bowiem odwróciło do góry nogami. Jednego dnia okazało się, że te lokalne heimaty doskonale urządzą wyłącznie specjaliści z Unii Wolności, że kochać małą ojczyznę to i owszem, można, ale pod warunkiem, że w sposób wskazany i dopuszczony. A politykować się po prostu nie godzi, są starsi i mądrzejsi, dupa zawsze z tyłu, a każda chata z kraja. No i spadochroniarze… Poczęli zwyciężać niemal wszędzie, mieli dobra i poważny głos, obejmowali więc eksponowane gminne stanowiska, przemawiali i tworzyli Nowe. Ktoś pokazał mi kiedyś w pewnej gminie za Giżyckiem jak to Nowe wygląda: najgorszego komendanta milicji znałem z lat poprzednich, resztą lumpenproletariatu nigdy nie chciałem zawracać sobie głowy. Mylili się już przy wymawianiu własnego nazwiska. No ale to już była nowa Elita. Jak mocno poczęła się liczyć w kolejnych latach niektórzy boleśnie przekonali się na własnym tyłku. Sam wróciłem do mojego dużego miasta – gdzie oczywiście czekali z rozłożonymi ramionami moi współcześni święci. I wkrótce dowiedziałem się, że ich rządy będą mnie kosztować parę razy tyle co przedtem. No ale jest wolność…

Kiedy dzisiaj ktoś cytuje Herberta wypowiadającego się o Michniku jako intelektualnym oszuście uśmiecham się gdzieś w kąciku ust: tam najpierw była podstaw takich działań. Tam najpierw ktoś obmyślił kompletny plan – a potem odwracając pojęcia wmówił nam, że jesteśmy w raju. A on nie jest diabłem – ponieważ diabły jako takie w ogóle nie istnieją…

Syf w mieście Warszawa

W portalu Nowy Ekran pod tym tytułem ukazał się spory tekst Coryllusa traktujący o… o czym? O bolączkach miasta stołecznego? Nie, „bolączki” to w tym wypadku eufemizm. Syf dosadnym, ale właściwym słowem. Wyszedłem z Ekranu, nie mam zgody na powielanie tekstu Coryllusa, ograniczę się zatem do pewnych wątków, które znalazły się w dyskusji pod materiałem. To zupełnie inne ujęcie tego, o czym dość sentymentalnie wspominałem w swoich poprzednich tekstach na tym blogu. Inne – ale też właściwe. Coryllus pokusił się o pewien opis, ja zareagowałem nań w komentarzu tak:


Panie i Panowie!
Wszystko co opisujecie to racja. Wynika z prostej konstrukcji, którą od kilku lat stosują tzw. "władze Warszawy". Otóż wszystko co się znajduje na tym terenie, terenie miejskim, nie jest własnością mieszkańców miasta, ale samego Miasta. Ja wiem, ze to brzmi idiotycznie - ale dokładnie tak właśnie jest. Ludzie to tylko przypadkowa zbieranina, której można coś zakazać, nakazać, od której da się wyegzekwować, ściągnąć, zwindykować. A Miasto to Matrix, matka matek, prapoczątek wszystkiego i koniec. Ludzi niesfornych, mało spolegliwych można usunąć. Tak, tak, ja tu wcale nie żartuję, już nieraz słyszałem od urzędowych osób, ze jeśli coś mi nie pasuje z opłatami to mogę się usunąć, jest sporo polskich obywateli, którzy co przeze mnie zasiedlone chętnie wezmą. Spytałem wówczas, czy ów ktoś ma na myśli tych z polskimi paszportami w Hajfie i Jerozolimie, magister Goleń narozdawał przecież tych dokumentów naprawdę sporo. Nie było odpowiedzi, ale czuję przez skórę, że wciągnięto mnie na odpowiednią listę... Antysemitnik, buntowszczyk, padalec, gnida społeczna, w razie potrzeby dyliżans dalekobieżny na Syberię, czyli kibitka i oswajanie białych misiów. Jeśli Miasto chce wszystkie tereny zielone przeznaczyć na rabunkową deweloperkę - to przeznacza i już, należy przez to rozumieć, że i przyjaciele królika mają z tego podstołową korzyść. Nikt nie martwi się takimi drobiazgami, jak ten, że w budynku na pięćdziesiąt rodzin pojawi się co najmniej pięćdziesiąt samochodów, które jakoś do domu muszą wrócić. Którędy? Ulice już zapchane do granic wytrzymałości. A kogo to obchodzi, kierowcy mają wielkie łby niechaj się martwią. A jeśli niczego nie wymyślą - jazda poza miasto, wszak to ponoć tendencja ogólnoświatowa. Czynsze na ulicy Puławskiej należą pewnie do wyższych, niż w Monte Carlo, urzędnik założył ich poziom, wstał rano lewą nogą, podrapał się po kudłatym łbie, założył, zapisał i przedstawił, dostał za to premię i ma w dupie co sądzą o kosmicznie wysokich kwotach czynszów mieszkańcy tego miasta. Nie ma sklepów spożywczych, bo tylko banki stać na horrendalne opłaty? Odpowiedź zawsze skonstruowana jest na tej samej zasadzie, co dictum pewnej francuskiej arystokratki na rok przed ścięciem: nie ma chleba, więc niech jedzą ciasteczka!
Puchowy śniegu tren... Tia, przykrył każde gówno, w sensie dosłownym też. No ale stopniał, taka kolej rzeczy. Teraz trzeba czekać na zieleń, jakieś krzaczory jeszcze zostały, zazieleni się i dla durniów z Ratusza będzie gites.

No to ja dzisiaj jak kiedyś Lepper: BUFETOWA MUSI ODEJŚĆ!! A resztę towarzystwa do urlopowania łatwo wskazać.


I wkrótce dostałem taki respons:

Ja tam jestem za tym, że by warszawiacy jeszcze się pobujali trochę z bufeciarą - w końcu sami ją sobie wybrali. Demokracja to demokracja, nie ma rady :)
A mogli mieć Bieleckiego...

tipsi

Więc reaguję:

Ależ jesteś złośliwy, Tipsi! Chrzanię taką demokrację. W razie czego powiem, że jestem monarchistą... I posłusznie meldowywuję, że nie głosowałem na tą panią. Jakoś nie gustuję w emploi przekupy. A program typu "przetrwać aby trwać" to za uszy i o kant... tej, no wiesz.

A Tipsi jakże celnie odgryza się:

Przykro mi, ale dla marksistów jednostka jest niczym. Nawet, a może zwłaszcza tak dla nich niewygodna, jak Ty i paru innych prawdziwych warszawiaków. Liczy się tłum, zhomogenizowana intelektualnie (o ile można jeszcze użyć wobec niej tego terminu) i społecznie masa. Bądź sobą, kupuj to co wszyscy! W II połowie XX wieku rządy w Europie przechwyciła wreszcie kasta kupczyków. A kupczykom najbardziej zależy, by konsumenci byli przewidywalni i sterowalni - czynią więc co trzeba, by stan taki osiągnąć. W efekcie dostajemy bezpostaciową, ciężkostrawną masę społeczną o precyzyjnie sparametryzowanych potrzebach i oczekiwaniach, przybraną z wierzchu dla niepoznaki jakimiś niedobitkami starych klas, ekscentrycznych jajogłowych itp. Tym tylko różnimy się od społeczeństwa sowieckiego, że jesteśmy nie tyle mięsem armatnim, co mięsem komercjalnym. Komunizm hodował ludzi jak świnie w wielkoprzemysłowej chlewni - na rzeź, a obecny ustrój hoduje ludzi jak krowy - dla udoju.

Ty trwasz w Warszawie, a ja traktuję ją jak obce terytorium - jadę tam wyłącznie wówczas, gdy bezwzględnie muszę. Wiem, że mój obraz jest nieco jednostronny, bo nawet pod rządami bufeciary i jej bandy geszefciarzy miasto to wciąż ma różne oblicza. Ale jak tak dalej pójdzie, dojdzie do jeszcze większej uniformizacji. Nie wiem, jak możesz tam

tipsi

Była kłótnia? Skądże! Raczej ironiczna, ale jakże celna wymiana opinii o tym, co autor pierwotnego wpisu nazwał syfem. Gdzieś w mojej pamięci zostały wspomnienia tych elementów, o których pisałem w poprzednich felietonach. Chowam je – bo właśnie moje i nikt mi tego nie zabierze. Ale też prawdą jest, że za chwilę wyjdę z domu prościuteńko w objęcia tej materii, o której uczestnicy rozmowy pod Coryllusowym wpisem wyrazili się tak barwnie. Zanurzę się w ten syf po uszy. Dbając pilnie by nie urwać zawieszenia auta sto metrów od domu, by nie dać się zabić rozkosznej pani urzędniczce międzynarodowej korporacji walącej ostro terenowym Nissanem dwieście metrów dalej. Ona jest zajęta, właśnie przez komórę ustala obroty Słońca. Jeśli nie wykażę się stosownym refleksem wjedzie mi w kufer bez zmrużenia oka… Więc już tylko czujność, bracie, czujność!

poniedziałek, 14 marca 2011

Praski przestwór – safari

Ruszył ze swojego kąta powoli i nieufnie. Ogromne kocie oczy zmrużyły się, a gdzieś z wnętrza potwora dobiegł pomruk, ni to grzmot burzowy, ni trzask rozrywanego worka z mąką. Ze szczątków siana rozłożonego na podłodze wyłoniły się kocie łapy – bezgłośne i trzy numery za duże. Uszy do tyłu i skok, a może bardziej: sus trochę nieporadny. Miał mnie! Wpychał ten swój ogromny łebek w szparę niedopiętego paletka i miękkimi poduszeczkami łap usiłował objąć rękaw, którym instynktownie się zasłoniłem. Głos z tyłu: nie broń się, nic ci nie zrobi! No i nie zrobił. A właściwie – tylko zabrał kraciasty szalik. Pamiętam, że był kraciasty i że ten najcudowniejszy z potworów wziął go do pyska uzbrojonego w rząd igiełek i przewrócił się ze szczęścia do góry małym, tłustym brzuszkiem. Więc zgarnąłem wszystko, mój szalik i to mruczące, ciepłe ciałko. Było wspaniale…

Tak, to też Praga, konkretnie ogród zoologiczny na Ratuszowej. Nie wiem czy w ten sposób przysposabiano późniejsze drapieżniki do kontaktu z ludźmi, czy była to tylko jakaś fanaberia – ale przez kilka ładnych lat małe lwy i niedźwiadki wpuszczano do dobrze wyłożonego słomą pomieszczenia. I dzieci, koniecznie dzieci. Lata, w których cienkie paletka, najczęściej przerabiane z części ubrań dla dorosłych, wydziergane własnoręcznie przez babcie i matki czapki, dorosłe szaliki krojone na pół albo i ćwierć – to wszystko. Socjalistyczna bida lat pięćdziesiątych. Ale też i to bogactwo opisanych przygód. Z mojego domu do zoologu był rzut kamieniem, później wędrowałem zoologicznymi alejkami z własnymi dziećmi. Menelstwo piło tanie wina siarkowe po sąsiedzku, obok muszli koncertowej Parku Praskiego. Podział ról i obszarów był jednak taki, że nikt nikomu nie właził w paradę. Te światy były odrębne.

Taki jest mój przyczynek do opisu mojego miasta. Nie ma „swoich” i „napływowych”, są źli i dobrzy. Latem pojedziemy na letnisko. Dworzec Wileński z drewnianymi schodami, minąć peron kolejki wąskotorowej do Radzymina, peron z ogromną lokomotywą i pociąg do Małkini, wysiadka w Urlach. Z tobołami na całe lato. Ale ile potrwa ta podróż? Kto to wie. Może dwie godziny, może do wieczora. Co i tak bez znaczenia: mam przecież komu opowiadać o oswajaniu dzikich kotów. Koledzy już tam pojechali wczoraj.

Dlaczego?

Padło kilka pytań „Dlaczego”? Dlaczego po miesiącu z ogonkiem odejście z Ekranu. Proste jak drut: niezgoda z dowództwem tej witryny w materii hierarchii tekstów. Wybrano młodych i niedoświadczonych administratorów, dano im władzę absolutną… i poczęła królować amatorszczyzna. Czy w normalnej witrynie możliwym jest by tekst na „jedynce”, ten główny, z największą ilustracją, zbierał 6-8 komentarzy, a „zapomniany” utwór, zresztą wcale nie Toyaha, 60? Nie, to jest niemożliwe, albo to zostało by natychmiast poprawione. A tu nic. Tu króluje klient o ksywie Fiatowiec, który ma tę cechę, że występuje w trzech co najmniej postaciach, każda równie pretensjonalna i pisząca trzy po trzy za każdym razem w innych obszarach tematycznych. Tu świetnie zakwita niejaki Kejow, powiem wprost, że dla mnie szczyt socjalistycznego oszustwa, które z grubsza polega na tym, iż mówi się samą prawdę, ale tak starannie wypreparowaną z kontekstu i własnej odautorskiej opinii – że właściwie nie wiadomo o co chodzi. Słucham? Klient czyli Czytelnik ma sam się uczyć? No to Panie Kejow cmoknij mnie pan… wiesz pan gdzie. I zaangażuj się pan wyłącznie do czasopisma branżowego, w którym tekścior, iż sztamajza nie ryksztosuje bo tandetnie zablindowana budzi entuzjazm i zrozumienie u wszystkich siedmiu czytelników.

Powie ktoś: wyszło szydło z worka, ujawnił niechęć z powodu deprecjonowania swej własnej słabej twórczości. Bzdura! Celowo i świadomie pisywałem kawałki niszowe, czasem trudne, kiedy indziej napastliwe – i dlatego tych gości, którzy zechcieli wejść i coś powiedzieć ceniłem w trójnasób. I tyle sławy mi wystarczy. Po 32 latach pisywania w różnych gazetach i magazynach dość napatrzyłem się na własne nazwisko po tekstem – by teraz gonić za ułudą. Tej ułudy nie da się bowiem przerobić na pieniądze. A jedyna szansa, z której wielu kolegów skorzystało, zbójecki tygodnik płacący w okolicach stówy za soczysty felieton na aktualne tematy – jest talmudycznym mirażem, tak zresztą jak jego właściciel.

No i wniosek jest taki, że Salon24 dał dupy, Ekran właśnie daje. Pobawią się chłopcy trochę, pobawią, pewne kwoty przejdą do prywatnych kieszeni – tylko przepraszam co mi z tego? Jaki interes ma prywatny „pisarz” w napędzaniu koniunktury kilku cwaniakom z oryginalnym, ale nigdy nie spełnionym pomysłem?

Będę siedział więc tutaj. Jeśli kogokolwiek zainteresuję tym, co mam do powiedzenia – podajcie proszę adres dalej.

M.Z.

niedziela, 13 marca 2011

Ruszam znowu

No tak: po wielu sztukach wyczynianych na Salonie24, a potem na Nowym Ekranie stwierdziłem, że nie ma to jak u siebie. Nie ma ani jednego admina głupszego od właściciela! Więc hulaj dusza piekła nie ma? Oj nie, jak najbardziej jest. Ale będę się starał ile wlezie. Dzisiaj zaczynam od włożenia tekstu, który może i zbyt szybko uciekł z Ekranu. Proszę darować: wkurzyłem się za bardzo. Ale oryginał niżej. Tak, wiem, niektórzy już go znają. Ale na jakie przeboje będziecie zdaniem bohaterów "Rejsu" głosować? Na te nieznane? Na pewno nie...

Praski przestwór

Po prostu muszę to opowiedzieć. Moi koledzy i przyjaciele powołują do życia wspomnienia dla mieszczucha egzotyczne – miasta, których nie znam, szlaki, którymi nigdy nie chadzałem. A co ja? Krowie spod ogona? Ja się urodziłem na Pradze. Cerkiew, pomnik „Śpiących”, monumentalne dla dzieciaka gmaszyska dyrekcji PKP – to są moje pierwsze krajobrazy. Był czas, kiedy uczono mnie jak się tego wstydzić. Bo niby powinienem, przecież każde dziecko wie, że na Pradze to tylko menele i złodziejaszki. Nieprawda. Inny też się tam mógł uchować.

Dzisiaj oglądam Pragę z drugiej strony rzeki - dosłownie i w przenośni. Jest coraz bardziej wbrew latu zamglona i oddalająca się, dawna miłość i dawna nienawiść. Czego było więcej? Realnych triumfów, prawdziwych młodzieńczych złudzeń - czy zwykłych rozczarowań, draństwa i zaplutych twarzy?
Tam się urodziłem i spędziłem wiele lat. Zawsze po niedługich oddaleniach wracając. Jakbym nie mógł uwolnić się od miejsca - a tyle razy jednako chciałem i nie chciałem. Więc magicznego miejsca?
Dzisiaj specjaliści praskich historii wracają do okropnie zamierzchłej historii: osiemdziesiąt, sto lat temu. Pewnie to ważne. Dla mnie ważniejsza jest własna, arbitralna pamięć. Rodzaj niekoniecznie porządnych obrazów, słów, cudzych i własnych gestów - mogły najwidoczniej zaistnieć tylko tam, skoro nigdy się nie powtórzyły. Praski przestwór okazał się po latach niepowtarzalny. Większość z tych, którzy tamte klimaty w jakimś sensie czują przemieszczali się tradycyjnie. Ze starej Pragi na nową, ledwie rzut kamieniem. Było liceum "Rudego Barbosa", licho wie dlaczego ten ponoć brazylijski bohater zastąpił poczciwą panią Rzeszotarską. Pierwsze dżinsy z ciuchów na Lubelskiej, oczywiście za bony. Wagary na tyłach ZOO. Wspinanie się na oczach zdumionych panienek na starą wieżę spadochronową…
A potem awans na drugą stronę rzeki. Studia, garnitury, praca, dzieci. Nudna klasyka.
I nagłe powroty. Zdumienie: jakże się to stare mieszkanie skurczyło!
-------------------
Przedtem było ogromne. Po widocznej z balkonu szerokiej ulicy, pomiędzy tramwajowymi szynami, maszerowała ruska armia. W kierunku "Ruskiego domu" na rogu Targowej. Taki był obyczaj początku lat pięćdziesiątych… Nikt nie pisnął, może prócz dzieci podawanych "wyzwolicielom" do podrzucania w górę. Trafiłem na słabszego wojaka, tylko przycisnął mnie do szerokiej jak lotniskowiec paradnej czapy. Tak przejechałem z dziesięć metrów, ponoć z ponurą miną. Lądowanie na wysokości krawca Łąpiesia. Kilkanaście lat później tylko raz popatrzył wprawnym okiem na chuderlawą postać i zadysponował: przyjdź pojutrze, spodnie będą gotowe. Były. Cóż za cudownie skrojone spodnie! I tanie. Bo targów uczył mistrz Duszyński, sklepik warzywny "po schodkach" na Zaokopowej.
W najstarszej części pamięci najpierw przesuwające się po suficie cienie. Potem drżenie podłogi i senne pomrukiwanie pozostałych, śpiących domowników. Sporo ich, jeden pokój na rodzinę trzypokoleniową. I chwatit, mawiano w kwaterunku. A jednak to tam było poczucie bezpieczeństwa! Zamykam oczy by widzieć dokładniej, zamiast zbliżenia pojawia się pytanie: a co stało się potem, z kolejnymi tam spędzonymi latami? Co z ludźmi? Co z moim sąsiadem z piętra niżej, z parteru, pierwszego piętra? Co z ciepłą latem bramą i wyziębioną zimą klatką schodową?
Moja Wileńska trwała lata całe. Po prostu skała, miłość i zakała. Jak się jej pozbyć, skoro nie dało się tam później mieszkać? Na co ją zamienić? Szybko, zanim przyjdzie Mokotów z całą swoją podrabianą elegancją. I konfliktowym bytem pośród aroganckich młodych komiwojażerów (doradca handlowy), weterynarzy spod Ostrołęki, czy Wyższych Urzędników Ministerstwa Śmiesznych Kroków.
-----------------
Głowa wykonuje dziwaczną pracę: miesza pojęcia i osoby z różnych pięter i epok. Cóż, takie prawo głowy… Oto przywożę na Pragę czarno-biały telewizor, najcenniejszy łup ze znajomego sklepu, tuż po odwołaniu stanu wojennego. Dumny ustawiam go na starym stoliku, coś mruga w poprzek ekranu, ale to bez znaczenia. Jest OK! Jutro, to znaczy jutro za dwa lata, sprzedam go dzień przed Wigilią, to przesądzi o nieco weselszych świętach. Pogapimy się już w kolorowy ekranik, pal sześć, że mniejszy i zamglony. Zimno, cholernie zimno, kto zamknął składzik węglowy na Małej? Potem położę się na stary tapczan, zapalenie korzonków nerwowych, pielęgniarka robi mi zastrzyk. Zaczną się po nim jakieś drgawki, chyba zapomniano sprawdzić, czy nie jestem uczulony na lek. Kto na Pradze choruje na uczulenia? Minie, pewnie że minie, nie mam czasu na pierdoły, jutro wyjeżdżam ze Sławkiem na ryby! Chociaż nie, to niemożliwe, jeszcze nie umarła cicha, pogodna staruszka mieszkająca w jego przyszłym mieszkaniu. Najpiękniejsza śmierć na Zaokopowej: w maju jak marzenie, we śnie, bez udawanej rozpaczy bliźnich. Po prostu ciach - i nie ma. Sławek, kiedy już nastanie, zasadzi przed oknem niewielką choinkę. Jeśli uważniej przyjrzeć się jej gałązkom widać pomiędzy nimi szczura Zbyszka. Takie tam laboratoryjne bydlątko… Zbyszek uwielbiał pijać w moim towarzystwie, opowiadałem mu rzeczy, o których chyba przedtem nie słyszał. Stół, jakieś napitki, dobra zakąska. Szczur schodził z szafy i drobnymi ludzkimi łapkami obrabiał kawałek wędliny z półmiska. Nawet nam powieka nie drgnęła - obgadywaliśmy pobyt jego syna w Ameryce. Prażanie właśnie podbijali świat!
Wracam na górę, tylko piętro wyżej, już pora na wystukanie kolejnego absurdalnego tekstu dla mojej gazety. Hasło stale to samo: górą nasi! I odzew znany: bo nasi to ci, co górą. Kuchnia, mechaniczna maszyna do pisania, mnóstwo hałasu aż do świtu. Wiele lat później ostry zarzut: to co, pracowało się w komunistycznej prasie? Słaba obrona: a była naonczas inna? No i przecież ja tylko z konieczności, w gazetce dla dzieci. Nie zrozumieli. Obcy kapitał, oni nie muszą rozumieć.
-------------------
Moje praskie wspomnienia pachną czasem smażonymi żeberkami. Przyrządzaliśmy je z kolejnym sąsiadem w aparacie do smażenia frytek, kiedy jego zadąsana żona wyjechała do belgijskiej siostry. W tej migawce już tam nie mieszkam, wynajmuję pokój jakimś prostakom spod Wałcza, albo Kołobrzegu. Dlatego trzeba dbać, aby z tymi żeberkami w brzuchu przez pomyłkę, czy nawyk nie pójść "do domu na górę". Jeszcze u siebie trafię na obcych.
Praskie wspomnienia to także zapach kiszonej kapusty i chemikaliów z fabryki na Szwedzkiej. Szedłem romansować - ale zapachy były tak dla okolicy naturalne, że nie przeszkadzały. A w połowie lat pięćdziesiątych struga fabrycznych ścieków płynących wzdłuż ulicy była tęczowa.
Kolory… Kiedy moje sto lat temu, zaraz po ruskich defiladach, zaciskałem mocno powieki - biegały pod nimi wywołane ciśnieniem małe, czerwone punkciki. Poruszały się po zgrabnych okręgach. Potrafiłem przenieść je na sufit pokoju na Wileńskiej. Miałem swoje planetarium. Po latach w trakcie badania wzroku na prawo jazdy pielęgniarka pokazuje mi jakieś światełko w rogu ciemnego pokoju. Jaki to kolor? Nie wiem… I raptem jak objawienie ta wileńska czerwień spod zaciśniętych powiek. Czerwone! Przedłużyli ważność dokumentu.
W materii kolorów zieleń to nie las, ale Park Praski. To kolor świeżo pomalowanej w tym parku ławki. Jaki więc kolor ma moje poczucie bezpieczeństwa wyniesione z tak długiego oglądania ciemnawego pokoju na Wileńskiej? Bo ciemny pokój bez wątpienia był zawsze w jasnym kolorze…
------------------
Ludzie: można wręcz wytarzać się w tej przewspaniałej menażerii! Lub stworzyć z niej dwa pułki wyspecjalizowanego wojska - nie ma armii, która by się im oparła! I nie dlatego, że spora część to adwokaci, aktorzy, malarze i lekarze. Ci akurat nadęli się, pękli i minęli. Ci, o których myślę świsnęli by karabiny wrogom. Albo tanio odkupili na odroczoną spłatę. Albo tak zmajstrowali, żeby strzelały do tyłu.
Odwieczny, urodzony na mojej Pradze dylemat: dlaczego żona alkoholika toleruje chorobę, ale wypomina choremu słabą wolę? Przecież słaba wola to kwintesencja alkoholizmu…
----------------
Miłość i nienawiść: pan ma przecież kompletne życie! To na co pan narzeka?
Jak wszyscy prażanie z Mokotowa, Woli, Wrocławia i spod Paryża: na zbytnią równoległość uczuć. To gorsze, panie doktorze, od czeskiej niesłychanej lekkości bytu.