Kilkakrotnie uczestniczyłem ostatnio w rozmowie, która miała dowieść, jakie to szkodliwe są podziały pomiędzy lokatorami. Równie to ambitne zajęcie, co dywagowanie nad problemem czemu to na świecie w tak boski sposób stworzonym nie panuje wyłącznie pora szczęścia i miłości. Ano nie panuje – i pewnie jest w tym jakiś głębszy zamiar. Szczerze mówiąc pomiędzy lokatorami nigdy nie istniało coś takiego, jak jednomyślność i wspólny kierunek działania. Ci, którzy bywali na ogólnych zebraniach tego domu wiedzieli to od początku. A jeśli nie wiedzieli to jak ułomnych przekonać o przewadze królewskiej purpury nad mdłą, choć właściwą cherubinom bielą? Dobrze, jedni lubią pomarańcze, inni spocone nogi i dresy. Dlatego z niektórymi dogadać się nie potrafię.
Nie było tedy lokatorskiej jednomyślności od początku, ponieważ – teraz chwila szczerości – jest pośród nas kilka osób, które niczym szczególnie intelektualnym wyróżnić się nie potrafią, ale postanowiły w jakiś sposób zaakcentować swa obecność pośród innych. No i sprzedawały te swoje nieszczęsne pomysły... Jak zwykle w takich wypadkach słychać było domaganie się o „szacunek dla innych poglądów”. Dalej szczerość kontynuując powiem, że inność mnie nie boli, głupota już tak. I dla inności pewien niewielki szacunek mam, dla głupoty nie. Ale wysłuchać jednej i drugiej mogę z powodzeniem. Ot, kwestia wprawy i cierpliwości... Z głupich pomysłów jednak nigdy nie skorzystałem, to należy tu podkreślić jak najmocniej. Do dzisiaj nie wierzę, że najmowanie dozorcy przez pośrednika jest dobrym pomysłem, bo gdzieś giną spore pieniądze i nikt poza pośrednikiem nie jest zadowolony. Opierać się też trzeba grupowo, to skuteczniejsze. A z urzędnikami pod żadnym pozorem nie wolno rozmawiać ich językiem, łatwo ściągają nas na swój poziom i pokonują tamże doświadczeniem. Mnóstwo osób uważa jednak inaczej. Vaia con dios...
Nasi urzędowi przeciwnicy o braku jednomyślności wiedzieli od początku. Na to liczyli, tak postępowali, choćby w targach o wysokość upustów związanych z usterkami występującymi w poszczególnych lokalach. Obniżki celowo i świadomie nie zostały ogłoszone publicznie, ale po cichu i na poły oficjalnie. Cel osiągnięto: połowa zapytanych przeze mnie czy dostali obniżkę odpowiadała, że nie lubi gdy zagląda im się do portfela. Ale do obrony i pogrubiania tego portfela nadawałem się jak najbardziej? Trzasnęło po raz pierwszy. A potem poszło już jak z płatka...
Ileż to razy nie mogliśmy spotkać się na oficjalnych zebraniach „ogółu” ponieważ znaczna część lokatorskiego zespołu miała to po prostu w nosie? To już sami Państwo wiedzą... Potem przykro było słuchać, jak jeden z drugim arogant utrzymywał, że grzyby, ryby czy koszenie trawy na działce jest pożyteczniejsze. Albo inne zajęcia, miliony razy wykonywane i możliwe do przełożenia. Cóż, zobaczymy jak „trwoga zajrzy do dupy”... Niektórym już zajrzała, wiem, ponieważ wpadli do mnie w chwili najmniej odpowiedniej by w czymś tam im pomóc. Pomogłem na ile po terminie mogłem.
Kiedy w październiku 2006 r. wziąłem się po raz drugi za prowadzenie spraw ogółu już po tygodniu wiedziałem, że wypuszczony kiedyś dym politycznej poprawności i łagodnej perswazji (w urzędniczym języku przekazywanej) zatruł dostatecznie dużo dusz i umysłów, by działania mogły być proste i skuteczne. Tak też się stało. Ci, którzy z racji znajomości procedur urzędniczych mogli być teoretycznie najlepszymi sprzymierzeńcami spraw poruszanych okazali się ich najżarliwszymi hamulcowymi. Tak to postrzegam i możecie się Państwo obrażać, nic mnie to nie wzrusza. Ten wątek podejmowałem już w innych swoich tekstach na tej stronie, niestety muszę go w tym miejscu powtórzyć – w kraju, w którym Okrągły Stół przyniósł zbiorowości niepowetowane szkody nadal obowiązuje maniera przycinania wszystkiego, co kanciaste do owalu. Złośliwie powiadając „gładko wchodzącego bez przerywania snu”... Kto chce może się temu podporządkować, to tylko kwestia wyboru. Na szczęście znalazło się parę osób, którym owa metoda nie odpowiada. Założyliśmy Stowarzyszenie „Po Drugiej Stronie”. I od początku nie zamierzamy ukrywać swego sposobu myślenia – czy to się komu podoba, czy nie podoba.
To w najprostszej wersji sprowadza się do stwierdzenia, iż kłamcom mówimy, że kłamią, a nie „mijają się z prawdą”. Urzędowych bufonów opisujemy jako osoby „nadęte”, nie zapominając dodać, iż niejednego durnia uratowała przed banicją powaga urzędu, który wykonywał – co na dłuższą metę nie działa, wszyscy to wiedzą. Nie dlatego, że my tacy mocni, ale z tej przyczyny, że każdy bufon ma swoich wrogów, którzy tylko czekają, aż mu się nóżka powinie. I tak dalej – pełna listę metod uważny Czytelnik znajdzie w innych tekstach. Dlaczego zatem w ostatnim czasie nanosimy łagodne poprawki na cudze teksty, nie mając zresztą żadnej gwarancji, że zostaną uwzględnione - miast upierać się przy swoim? Ano dlatego, by dowieść własnej elastyczności i umiejętności rozmawiania z sąsiadami. By mieć minimalny wkład w "negocjacje pokojowe" - po których naszym zdaniem i tak wybuchnie wojna, ostatnie pismo P. Freudenheim jest niczym innym, jak "rozpoznaniem bojem". Co jak pewnie przyznają najspokojniejsi jest alfabetem wojen właśnie, nie pokojowych czynności. Ale niech tam, gest można wykonać...
By przeciwnikom domu zagrać w tym miejscu na nosie powiem na koniec, że istnieje dla nich inne niebezpieczeństwo. Sprowadza się do tego, że lokatorzy mogą to wszystko, co wyżej opisuję po prostu udawać. Może zdecydowanie zwyciężyć nasza opcja. A mogą też pojawić się argumenty, o których na razie żadna z lokatorskich organizacji nie pisze – bo też i nie musi cudownej broni pokazywać od razu, na wstępnej paradzie. Niespokojnych snów naszym przeciwnikom serdecznie życzy...
...Marek Zarębski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz