W tekście „Drobiazgi – i NIE-drobiazgi” wyraziłem się na temat przeznaczenia lokalu sklepowego na parterze naszego domu. Powiedziałem, że powinien tam znajdować się barek na potrzeby lokalnej społeczności. Komentarzy namnożyło się już co niemiara, jakby każdy, kto w ogóle chce o tym rozmawiać czuł się w obowiązku powiedzenia czemu myślę niepoprawnie. Ostatnio zanegowano moje obserwacje z Belgii i Holandii. Cóż, należy powiedzieć, że „tak jest jak się Państwu zdaje” i zostawić rzecz całą swojemu biegowi. Niestety użyty został argument, iż najwyraźniej czyniłem różne belgijskie i holenderskie obserwacje z poziomu pola namiotowego.
To nieprawda. Standardowym hotelem podczas tamtych podróży był nieistniejący już dzisiaj „Dijksterhuis” obok antwerpskiego Centraalstation, czyli przepięknie modernistycznego Dworca Głównego. Później zaś położony nieopodal portu i wesołej dzielnicy Dom Marynarza o średnim standardzie, budynek rodem z głębokiego polskiego socjalizmu (taki wygląd, takie skojarzenia, w Warszawie to „Nowa Praga” w okolicach placu Hallera). Gdzieś przemknął „Rubenshotel”, w którym tylko jadalnia o secesyjnym wystroju nadawała się do pokazania, reszta mniej. Na końcu wreszcie „Hotel Ideal” – gdzie ludzkie namiętności i chęci mają tak doskonałą oprawę, że wręcz należy tej instytucji poświęcić chwil kilka. O tym wszakże za chwilę.
Jak by nie było są to wszystko obserwacje czynione okiem średniego klienta miejscowej turystyki. To znaczy takiego, który noc chce spędzić w łóżku, ale niekoniecznie z baldachimem i za 300 euro. Po ulicy żydowskich handlarzy diamentami (Pelikanstraat) chodzi, ale nie po to, by dokonywać tam jakichś wyrafinowanych zakupów. Nie żałuje sobie obiadu w średniej klasy restauracji, choć wie, że mocniej i taniej naobżera się u Arabów, którzy wcale poza Centrum nie zostali wygnani, a przy Katedrze wprost ich zatrzęsienie. Słowem trzy dobre piwa dziennie i tyle w brzuchu, by łazić po mieście swobodnie i bez potrzeby dożywiania się batonikami. W tym świetle o polach namiotowych nie mam bladego pojęcia – bo i skąd niby...
„Ideal” objawił mi się podczas którejś podróży już na początku obecnego stulecia jako ostatnia deska ratunku w weekendowej Antwerpii, do której trafiłem przypadkiem, a więc bez wcześniejszej rezerwacji hotelowej. To błąd okrutny – wielu rodaków go popełnia, licząc na to, że w dużym mieście turystycznym zawsze coś się znajdzie. Jeśli ma się 300 – 400 euro to może i „się znajdzie”. Mając 100 – kłopoty wręcz nieszczęsnego turystę zabijają. Nie inaczej było i tym razem. Po piątej nieudanej próbie wynajęcia pokoju w dużych i znanych hotelach postawiłem samochód w miejscu jak mi się wydawało ustronnym i uciąłem sobie małą, pewnie trzygodzinną drzemkę. Brr, zimno! Spod kocyka używanego na co dzień do samochodowych napraw wystają nogi, zimny i mokry wiatr od portu stale przynosi nowa porcję paskudnych wrażeń. W połowie nocy na jednej z głównych ulic nie było żywej duszy – a mimo to postanowiłem rozejrzeć się dokładniej w poszukiwaniu czegokolwiek do spania w godziwych warunkach. „Ideal” kusił sto metrów dalej jaskrawym neonem i o dziwo wejście do recepcji było otwarte! Obite nieco wytartym dywanem schody, małe okienko w ścianie, wszystko. A jednak polecono mi podjechać pod bramę sąsiedniego domu. Okazało się, że kryje garaż wliczony w cenę pokoju. W centrum dużego miasta to rarytas jakich mało!
Potem wewnętrzne schody do budynku głównego, piętro w górę i upragniony pokój. Cicho, spokojnie, z mnóstwem zakrętów korytarza i zakamarków z fotelikami. W pokoju potężne podwójne łóżko, później okazało się, że z wbudowaną opcją małych i dużych drgań spod materaca, nie o to mi chodziło, ale niechaj już będzie, najwyżej trzeba uważać na włącznik. Uruchomienie telewizora na solidnym wysięgniku dowiodło, że nie ma też co się silić na przypominanie sobie jakichkolwiek obcojęzycznych słów, program jeden, za to prosty i stabilny: on ją, potem ona jego, potem przyszedł sąsiad... Uczciwie po pięciu minutach na ekranie ukazuje się informacja, że dalsze oglądanie „fabuły” kosztuje tyle i tyle. Całkiem sporo. Na butelkę szampana stać wyłącznie tych, którzy wpadli tu z żyrantami – jest pięć razy droższa, niż w sklepie. Na szczęście jest mi wreszcie ciepło, szampana pić nie muszę, myję się pobieżnie, zrzucam buty – i już mnie nie ma...
Najdziwniejsze było budzenie następnego ranka. Na korytarzu głośny odkurzacz, klucz przekręca się w zamku i słyszę: „Zostaw, ten jeszcze śpi...” Tak, po polsku. Więc gdzie ja w końcu jestem? Wyjaśniło się szybko, że „Ideal” od lat obsługiwany jest przez polskie imigrantki, od razu dodaję, że nie miały nic wspólnego ze specjalizacją tego hotelu. Ot, robota jak każda inna, ponoć tylko właścicielka zdecydowanie milsza od typowych antwerpskich pracodawców. Potwierdzam. Kiedy auto odmówiło posłuszeństwa woziła mnie po wcale niemałym mieście nawet nie wspominając o zapłacie. Szarpnąłem się z wdzięczności na potężną różę – i jak się okazało to był pierwszy kwiat, jaki madame dostała od kogokolwiek od dwudziestu lat. Radość była tak wielka, że uczciwie opiliśmy ją dwoma butelkami dobrego francuskiego koniaku, madame okazała się rodowitą Francuzką i miała tych flaszencjałów nieprzebraną ilość. Powiem tyle, że ta droga podróżowania do piekła (gdzie jest ponoć weselej, niż w niebie) wiąże się z potwornym bólem głowy.
Do „Idealu” można z partnerką wpaść na godzinę lub dwie, pełna dyskrecja, właśnie dzięki systemowi poruszania się bez towarzystwa pomiędzy garażem, a pokojem, dalej mnóstwo zakamarków, w których nie jest problemem zatrzymać się na chwilę nie chcąc widzieć twarzy sąsiada. Nikt o nic nie pyta, ani jednego strażnika z krótko ciętą fryzurą czy w dresie. Może i tam grzeszą, grube ściany nie przepuszczają jednak żadnych odgłosów, a śniadanie wliczone w cenę też dostarczane do pokoju, nic na wspólnej sali. Grzech belgijski ma najwyraźniej inny wymiar, jest spokojniejszy i stonowany, jakby nie wymagał natychmiastowego grzechów odpuszczenia. Słabo to sprzyja internacjonalistycznym kontaktom, mnie jednak całość odpowiadała, panie z obsługi chętnie tłumaczyły co gdzie taniej i milej, oczywiście wszystko już poza miastem. To przypadłość wielu metropolii, dochodzi także do nas – centra opanowywane są szybciej przez element napływowy, w Belgii mocno czarniawy, czy arabski i rosyjski. Gdyby ktoś miał wątpliwości co się stanie po wpuszczeniu do dowolnego domu jednego śniadego z kobietą i dwojgiem dzieci może to zobaczyć w Antwerpii – po roku w tym samym lokalu będzie ich już piętnaścioro. I wszystko rodzina, jakżeby inaczej...
O systemie wynajmowania mieszkań, bez znaczenia czy prywatnie, czy od miasta – przy okazji. Dzisiaj najważniejsze to, że ów system strzeże lokatora, a nie właściciela, oczywiście temu drugiemu żadnej krzywdy nie czyniąc. W każdym razie pomysł, że właściciel chcąc uzyskać wyższy czynsz może wejść do mieszkania i robić w nim co mu się żywnie podoba należy między bajki włożyć. Coś takiego jest po prostu niedopuszczalne, pomysłodawca musiał by chyba rozum postradać, sądy działają szybciutko, a kary dla idiotów potężne. Budynki komunalne (tak, są takie!) zadbane w sposób, o którym naszym administratorom się nie śniło, jedyna debata proceduralna, o której słyszałem dotyczyła sporu, czy na wiosnę fronton domu lepiej myć detergentem, czy piaskować, tak czy siak miał być sterylnie czysty, kropka.
A bary są, były i będą, to kultura spotykania się ze znajomymi właśnie w barach, nie mieszkaniach prywatnych – więc różnica zapotrzebowania na wysokie stołki, stół bilardowy i tarczę do rzutków jakaś jest. Czemu jednak tak wiele czasu poświęcono na ściąganie do Polski „tradycji” Halloween, a nie barowej? Czy z tej przyczyny, że dla „decydentów” bar to miejsce na dworcu w Koluszkach, lata 60-te? Albo jakaś inna mordownia na rogu Brzeskiej i Ząbkowskiej sprzed półwiecza? Więc za knajacką rozpustę należy płacić licho wie ile pieniędzy...
Marek Zarębski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz