czwartek, 30 czerwca 2011

Wzór chama mazowieckiego, seks wyobrażony – i deszczowe Katowice




Zamierzałem opisać moje przygody motoryzacyjne – no cóż, po raz kolejny uległem pokusie i zapragnąłem zmienić auto. Stara wierna Honda Accord dzisiaj ma nową właścicielkę, w to miejsce wszedł parę lat młodszy Mondeo. Zamierzałem wylać to wszystko na klawiaturę – i szczerze mówiąc nie wiem jak. Jak opisać chamstwo pozornie prywatnych właścicieli nie potrafiących złożyć jednego zdania po polsku, by poinformować o towarze potencjalnego nabywcę? I czy w ogóle stawiać taki pomnik chamowi, dla którego jedynym miejscem jest słoik z formaliną eksponowany w muzeum wzorców w Sevres pod Paryżem, zaraz za wzorcem metra? Burak małorolny z ambicjami i najwspanialszym sądzie o własnej męskości? Innej etykietki po prostu sobie nie wyobrażam…

Albo „idealiści”… Polacy jak jeden mąż są najwspanialszymi kochankami, kierowcami, lekarzami i znawcami motoryzacji. Więc niby jaki mieli by mieć pojazd, jeśli nie „idealny”? Pal sześć, że skorodowany jak ich mózgownice, z rzężącym silnikiem i słabą szansą na dojechanie do złomowiska. Fotografuje się w słabej rozdzielczości i wio, do sieci, „wyjeżdżam i potrzebuję gotówki…” A jedź na złamanie karku dźbąglu jeden! Gdybym wierzył w tę podróż powiedział bym: mam nadzieję, że ten zmywak w Irlandii zda ci się równie „idealny”…

Jeszcze niedawno w internetowych ogłoszeniach królowały inseraty o właścicielach reklamujących się jako „niepalące kobiety odwożące autem dzieci do przedszkola”. Wyśmiano to na tyle skutecznie, że mało już tych idiotyzmów. Dzisiaj zmieniło się, choć w pozornie prywatnych licytacjach sprzedają pojazdy też kobiety - ale to pic, pod spodem kryje się najczęściej komis samochodowy albo krótko strzyżony „sportowiec” spod Gąbina czy Płocka. Takie odniosłem wrażenie słysząc męskie głosy udające „Marzenę 123” czy „Anitę-bnl”. Proponowane miejsce spotkania: stacja benzynowa możliwie daleko od domu sprzedawcy. Elokwencja oczywiście większa od wyżej opisanego modelu buraczanego – ale też szczegółów żadnych, raczej wyniosłe milczenie lub gadki o tym, że „stare to są dobre skrzypce i wino”, a w ogóle to „trzeba se samemu obejrzeć”. Tak, najwidoczniej to był wybitny „entelegent”, w starych polskich kryminałach Zeydlera-Zborowskiego opisywano go jako gorącego i płatnego wielbiciela „Loli sto dolarów”. Dzisiaj dolar staniał. A samochody sparszywiały. Kobiety też jakby mniej uwodzicielskie. Ciekawe zjawisko, prawda?

I aż się łezka w oku kręci na wspomnienie cudotwórców, którzy na warszawskiej giełdzie samochodowej spokojnie tłumaczyli stadkom „znawców”, że znak wodny w fahrzeugbriefie, czyli niemieckiej książce wozu pozostawionej przez nieuwagę w kieszeni dżinsów wyprał się, no, to normalne, czyż inaczej nazywał by się ów znak „wodnym”? Gdzieście wy dzisiaj, o Mistrzowie Słowa Kłamanego?

W tych peregrynacjach trafiłem do Katowic. I ta przygoda wymaga właściwie osobnej opowieści. Jaki jest kupiony tam Ford? Dzisiaj już wiem, że nie taki, jaki miał być dobry i nie taki zły, jak w pewnej chwili mi się wydawało. Spędziłem tam blisko godzinę – i poznałem kilka wątków, o których wcześniej nie miałem pojęcia. Jak sprzedawca słowem, podczas krótkiej przejażdżki sprzedawanym autem, może skutecznie uwieść potencjalną klientkę? Bo może... Co wynika ze zbytniej znajomości kobiecej duszy? I czym to się może skończyć - a kłopoty to mało powiedziane… UWAGA! Nie byłem sprawcą tego zamieszania!

Ale pozwólcie: to się musi uleżeć, tu trzeba znaleźć właściwe słowa i dobrą frazę tej mikro-fabułki…

M.Z.

niedziela, 26 czerwca 2011

Wojny domowe


Ze szkoły znamy tę w Hiszpanii z roku 1936. Hemingway w „Komu bije dzwon” opowiada o jej okropnościach, ale literackie to bardzo i mało współczesne. „Guernica” Picassa szokuje jako kakofonia rysunku, nie migawka czy synteza zbrodni. To są wszystko wzorce odległe od Bejrutu, czy innych nie tak dawnych wojen bliskowschodnich, Bejrut zresztą też jest tak egzotyczny, że trudno się odwołać do wspomnień znajomych z wczasów w tym mieście. Wojny domowe są dla nas czymś mitycznym: podobno bywały, a nawet są i dzisiaj, ale kto by tam sobie tym głowę zawracał.

Nie odróżniamy stron konfliktu, nie wiemy kto zaczął i czy w słusznej, czy niesłusznej sprawie. Talmudyczne „mądrości etapów” miały swój niemały udział w mąceniu obrazu. Raz sprawozdają tak – innym razem inaczej. Co dzisiaj właściwe – jutro naganne i karalne. A ludzki umysł wyrzuca na śmietnik te informacje, których albo nie ma do czego przypiąć, albo są zbyt skomplikowane. Więc nie wiemy czym są wojny domowe.

Choć mamy je już u siebie, każdego dnia i w coraz intensywniejszym rozmiarze.

W Nowym Ekranie wczoraj czy przedwczoraj ukazała się informacja i film o likwidacji nielegalnego rzekomo punktu sprzedaży truskawek. Obejrzyjcie proszę, warto, ponieważ tak się wojny domowe zaczynają i tak przebiegają: od zanegowania prawa własności w imię jakiegoś innego urzędniczego prawa czy przepisu, od przemocy w majestacie operetkowych czapek straży miejskiej, od zniszczenia dobra, które mogło służyć komuś, przede wszystkim właścicielowi i jego klientom. Tym razem siła zdominowała jednostkę, tak, sprzedawcy truskawek są piekielnie szkodliwi i niebezpieczni, trzeba było wykręcać ręce i stosować inne pieszczoty w trzech na jednego, niechaj wie przestępca jeden! Pewnego dnia w bardzo podobnej sytuacji z tłumu padnie strzał. Najpewniej pierwszy polegnie umundurowany spaślak. I potoczy się lawina… A może kula poleci w przeciwnym kierunku? Gumowe już tak latały, ba, zdołały wybić oko pewnemu fotoreporterowi…

Dzieci osób uważanych za ważne i nietykalne w tym państwie nabrały wigoru. Potomkowie sędziów, prokuratorów, policjantów czy nawet pewnego wędrownego plemienia (Szoszonów?) organizują kilkudziesięcioosobowe prywatki z narkotykami na klatce schodowej, pijaństwem jakiego świat nie widział, rzyganiem wszędzie, na przykład na lokatorów wchodzących do domu. I nic, nie wolno uderzyć, nie wolno dać w mordę, bo ruszy Najsłuszniejsze Prawo w Europie, sprawca zostanie związany i dostarczony przed oblicze kata. Skarga do urzędu czy administracji? Proszę bez kpin – taka skarga powoduje prywatną zemstę jednego czy drugiego gnoja, jakaś wybita szyba w prywatnym samochodzie, jakieś inne małe zniszczonka… Jeśli wiadomo, że policja nie pomoże, reszta dróg formalnych też nie – to dusić, czy użyć tęgiego kija?

Wojny domowe nie znają pojęcia linii frontu. To znaczy: ona jest, a jakże, tylko dzisiaj tu, jutro tam. Wojsko po obu stronach jest bez mundurów i jakichkolwiek oznak przynależności. Dzisiaj rozmawiamy ze sprawcą zamieszania, burdy, czy przemocy, bo nie mamy pojęcia kto to – jutro będziemy musieli dać mu w łeb. Sprawcy liczą na to, że nikt jako tako bywały w polskim cholernym systemie „sprawiedliwości” nie zaatakuje intruza pierwszy, bo nie będzie się to zgadzać z polską wykładnią obrony koniecznej. A w większości wypadków atak wyprzedzający to jedyna skuteczna obrona, minimalizująca ofiary i zapewniająca bezpieczeństwo potencjalnej ofierze ataku szaleńca, czy zbyt pewnego siebie gnoja. Sprawcy liczą na bezruch ofiary – ale pewnego dnia stanie się inaczej, krew jest czerwona nawet gdy tata prokurator. I ból: złamana ręka boli jak cholera. Liczysz się z tym, wypierdku?

Kto roznieca ogień, kto go podsyca, kto tym wszystkim steruje? Pisze już o tym tyle osób, że nie ma co powtarzać argumentów. Spsili nam naród, zdegenerowali, wbili w dług i poczucie winy, zastraszyli mnogością służb, których nawet w PRL-u ze świecą by szukać. No ale wtedy jedna z najpotężniejszych mafii świata, SB, dusiła konkurencję w zarodku. Dzisiaj nieco osłabła i pozwoliła na noszenie pistoletów i kajdan nawet policji skarbowej. W zamęcie lepiej wychodzą mętne interesy. Do czasu niestety. Zgodnie z carska zasadą: ludzi można podduszać, wówczas wojują o przeżycie, o zachowanie majątku, o lepsze wegetowanie. Ale nie wolno ich dusić wprost – walka o życie bywa krwawa i agresorowi też się dostaje.

M.Z.

wtorek, 21 czerwca 2011

Gry i zabawy „elit”


Dzisiaj dzień „dyskusyjny” – spotkaliśmy się przy ławeczce i dawaj, opowieści z dawnych lat. A ten złowił taaaką rybę, tamten nazbierał pół tony grzybów, inny pędził trzysta na godzinę wiejską dróżką swym wiernym Trabantem. No bo – mówią – młodsi co prawda byliśmy, ale to były smutne czasy, niewielu potrafiło się bawić, zaś te cholerne komuchy to już w ogóle…

O nie, nie! Ja się nie zgadzam! I dla zilustrowania tej niezgody ucieszna historyjka chyba dobrze opisująca zwyczaje starych, komunistycznych „elit”.

A było tak, że trafiłem kiedyś do pewnego PGR-u znanego jako przodujący i takie tam – słowem do Osowej Sieni. Jazda kilkaset kilometrów i cały czas przekonanie, że właściwie nie warto, czym w połowie lat 70-tych mógł różnić się jeden PGR od drugiego? Na miejscu zdziwienie ogromne: zamiast rozpadających się klocków z odpadów wielkiej płyty, w jakich mieściły się biura innych znanych mi PGR-ów sympatyczny pałacyk, solidnie utrzymany i z wypielęgnowanym podjazdem. Przed wejściem wielkie jakieś chłopisko macha przyjaźnie łapą, twarz kompletnie inna od spodziewanego buraka pod krawatem do flanelowej koszulki – słowem dziwy. By nie przedłużać tego opisu, tekst w zamiarze jest bowiem o czymś zupełnie innym, powiem tyle, że poznałem osobiście dyrektora Edmunda Apolinarskiego. To była postać, o której bywali w świecie wiedzą to i owo – i to był rozmówca, jakiego chciało by się mieć w pobliżu w długie zimowe wieczory. Przede wszystkim dlatego, że nie tylko wszystko co w życiu zobaczył to i pamiętał – ale i z tej przyczyny, że potrafił o tym naprawdę ciekawie opowiedzieć.

Dyrektor Apolinarski objął swoje stanowisko natychmiast po zakończeniu działań wojennych i jako zawodnik wagi ciężkiej, to jest facet po gruntownych studiach rolniczych jeszcze w przedwojennych Niemczech, postanowił wszystko, to jest kilka scalonych, ale zrujnowanych majątków ziemskich utrzymać w pionie, ba, nawet udoskonalić i rozbudować. Późniejsze lata pokazały, że udało mu się z bydłem zarodowym, końmi i owcami, udało też z substancją materialną PGR-u, to jest choćby sześcioma zabytkowymi pałacykami, jak się okazało ten dyrekcyjny nie był wcale jedynym. Tu trzeba dodać, że w chwili, w której poznałem człowieka był on właściwie kimś w rodzaju nietykalnego – członek chyba nawet KC, odznaczony czym tylko można, krótko mówiąc gość, do którego podejście bez kija i zbroi mogło grozić śmiercią w męczarniach lub trwałym kalectwem. I ten oto ktoś dwie godziny później, już przy solidnej miejscowej „nalewce” rozpoczął opowieść o swojej wojnie z pewnym dzielnicowym, partyjnym księciem (tacy w istocie byli sekretarze wojewódzcy), który postanowił u niego właśnie, w Osowej Sieni, obchodzić jakiś swój jubileusz. Najpierw tedy zjechał ze świtą do Apolinarskiego, by ustalić co może mu on zaoferować i jak świetną zabawę przystroić. Dyrektor Edmund pamiętając jednak o poprzednich dewastacjach, do jakich partyjne zabawy doprowadziły oświadczył, iż oddaje mu niewielki pawilonik wybudowany nad miejscowym stawem czy jeziorkiem – a o resztę to już niech się sam zainteresowany martwi. Była jeszcze jakaś kłótnia, sekretarz nie ustępował, powoływał się nawet na swój świeżo zdobyty „akademicki” dyplom i kontakty w centrali – odpuścił w chwili, w której wściekły gospodarz zaproponował mu, by ten swój „dyplom” zeżarł przed kominkiem, przecież nawet nie pamięta tytułu pracy, którą mu ktoś w „komitecie” napisał. Stanęło na tym, że określonego dnia Osowa Sień ma czekać, towarzysze sami załatwią resztę.

No i załatwili. Z Poznania wyruszył konwój zabytkowych pojazdów, podobno były to jakieś stare auta ocalałe po wojennej pożodze, poniemieckie, Główna Osoba siedziała w pierwszym, stosownie rzecz jasna przystrojona. Dokładnie w myśl zasady carskich oficerów: abmyt, abryt i s liogka pjanyj. Oczywistym było to, że trzeci element wzoru zachowań, pijaństwo, wcale nie było lekkie. Za to strój wspaniały – prawdziwego rzymskiego patrycjusza. To znaczy prześcieradło z dziurą wykrojoną na łeb, laurowym wieńcem na łysinie i jakimś pasem na wzdętym brzuszysku. Doradcy kwestię „co szef ma trzymać w ręku” rozstrzygnęli czerpiąc z wzorów kościelnych: pastorał i już! Ale że nikt nie chciał wypożyczyć oryginału sporządzono kopię. Solidną, z grubego drąga i metalowego zawijasa podgwiżdżonego z jakiejś zabytkowej bryczki. Dwadzieścia kilo na dwa i pół metra długie - nic dodać. Miało być widać i było widać.

Tymczasem w Osowej Sieni czekanie na początek uroczystości nieco się przedłużało, zajadle dyskutowano który z podwładnych ma dostąpić zaszczytu powitania szefa i jak naprawdę ma to wyglądać w szczegółach. Stół nad jeziorkiem już się w każdym razie uginał pod ciężarem jadła i napitków – było więc przy czym dyskutować. Ustalono, że na miejscu najbardziej zasłużony towarzysz takoż przyodziany w prześcieradło padnie przed Jasnościa na kolana i zamelduje krótko zespół Niewolników gotów do rewolucyjnego apelu. A potem się zobaczy…

Legenda mówi, że podczas podróży Pierwszego pito ostro, choć kierowcy najmniej. Oczekujący Niewolnicy też dawali sobie w pałę ile wlazło, w końcu co na stole to odżałowane. Wyszło więc tak, że kiedy już auto z pijanym szoferem podjechało nad jeziorko i wytoczył się zeń Najważniejszy – zasłużony towarzysz co to miał meldować gotowość Niewolników dostał pijackiej czkawki, nogi mu się w całun zaplątały i nieomal wpadł na głównego gościa. Ten niewiele się namyślając machnął pseudo-pastorałem, źle obliczył, trafił referenta w ciemię, po której to czułości referent na dobre dwie godziny udał się do krainy – jak to określono – Morfiniusza. I dobrze mu tak. Przez następne kilka lat w księstwie opowiadano, że to właśnie przyjątko, aczkolwiek pełne niespodzianek było udane jak nigdy przedtem. Podobno nawet dziewic nie zabrakło…

Jak tam było tak tam było, w każdym razie opowieści dyrektora Apolinarskiego wysłuchało trzech dorosłych facetów. A następnego dnia dykteryjka znalazła potwierdzenie u kilku następnych osób, pewien ryżawy twierdził nawet, że jego to jakiś aparatczyk uparł się zaliczyć do korpusu dziewic – ale udała się ucieczka wpław przez jeziorko, w którym niestety zgubił przydzieloną mu przez dyrekcję (za pokwitowaniem!) blond perukę z warkoczami. Nie, nie mieliśmy prawa opisywać tego w macierzystej gazecie. Ukazało się w niej za to barwnie ilustrowane sprawozdanie z obory. Oraz zapowiedź przyszłego Pomnika Byka Ilona. Pomnik powstał realnie kilka lat później. W ówczesnej wojnie dyrektora PGR-u z I sekretarzem wojewódzkim wygrał ten pierwszy. Dzisiaj się to już oczywiście nie zdarza. Nie ma żadnych PGR-ów. A ówczesna „elita” twierdzi, że jest już prawdziwą ELITĄ.

O ile który dożył…

M.Z.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

Magnesy ludzkiej ciekawości


Przed wieloma laty wysłano mnie do Gorzowa Wielkopolskiego. Mieliśmy spotkać się… z miłośnikami nietoperzy. W czasach, kiedy to dziennikarz czasopisma młodzieżowego chcący „zrobić karierę” obowiązany był zajmować się jak najsprytniejszą polityczną indoktrynacją swoich czytelników – ja wybierałem nietoperze i inne cuda-niewidy. Szef chciał oczywiście posłać do nietoperzy kolegę Tomka, Tomek był „ptakolubem”, wszystko co lata teoretycznie wchodziło w zakres jego zainteresowania. No ale jakoś padło na mnie… Samochód służbowy, pogrożenie palcem i mocne polecenie, by wracać z co najmniej trzema kompletnymi materiałami. Fotoreporter dostał nawet film Kodaka, niemieckie Orwo właśnie kończyło u nas swój niezbyt chlubny żywot.

Gdzie w Gorzowie najwięcej nietoperzy? Okazało się, że w okolicach Międzyrzecza i Kaławy. Wtedy po raz pierwszy padły słowa o dawnych poniemieckich umocnieniach i o tym, że nie zawsze udaje się do nich wejść, niektórych miejsc pilnują „ruscy”. No ale jak się uda – to fotki gacków mamy takie, że mózg w poprzek. Bo ponoć jest tych zwierząt tam zatrzęsienie… Wyprawa zapowiedziana na dzień następny, wieczorem chcemy się dowiedzieć gdzie w ogóle jedziemy i czemu nic nigdzie nie da się o tych umocnieniach przeczytać. Wyjaśnienie jest krótkie i dosadne: klub „Gawra” z tymi całymi nietoperzami powstał jako usprawiedliwienie oficjalne. Tak naprawdę grono młodych ludzi kusi poznawanie tego, co ukryte i co jak się z ich opowiadania okazuje jest jakimś cudem techniki wojskowej III Rzeszy. Skąd ruscy? Ano niektórzy powiadają, że mają tu swe tajne instalacje wojskowe, być może nawet atomowe… A pod ziemią jeździły pełnowymiarowe pociągi i działały kompletne fabryki remontujące broń ciężką…

To był rok 1977. Dzisiaj system umocnień zwany Międzyrzeckim Rejonem Umocnionym opisany jest już dość dokładnie, każdy ciekaw tego świata znajdzie w sieci mnóstwo na ten temat materiałów – stąd i nie przywołuję technicznych szczegółów z moich pierwszych odwiedzin. Wtedy wchodziliśmy w krainę absolutnej tajemnicy. I wrażenia były iście piekielne! Były pancerne wieże na szczytach sztucznych wzgórz, specjalne gatunki akacji o długaśnych kolcach, tajemne przejścia i tereny, które w razie potrzeby można było jednym pociągnięciem dźwigni zalać wodą. Ruscy? Pojawił się jeden, wylazł z krzaków niespodziewanie cicho, miał długi kożuch, kałmuckie rysy twarzy i po rosyjsku potrafił tylko „Nie lzia!”. Znaleźliśmy więc drugie wejście. I wtedy okazało się, że ten cholerny fotoreporter celowo i świadomie nie wziął ze sobą aparatu fotograficznego! Torba, którą dźwigał na ramieniu była pusta! Ta świnia nie chciała po prostu robić niczego, co w jego przekonaniu mogło stać się groźne dla partyjnego pracownika frontu ideologicznego. Za takiego się uważał. Lazł – bo pewnie miał zdać relację. Lazł ze mną zresztą po raz pierwszy i ostatni…

Dolny Śląsk, Wielkopolska, Mazury – ale też południe Polski aż po Rzeszów, wszędzie ślady inżynierskiej wojennej obecności Niemców istnieją do dzisiaj. Niektóre ostały się w całości, inne, jak słynny Gierłoż, czyli kwatera Hitlera zostały przez sowiecka armię zdewastowane, zniszczone w jakimś napadzie szaleństwa i zemsty. Inaczej nie da się wytłumaczyć trudu wniesienie do głównego bunkra kilku (niektórzy przewodnicy powiadają, że kilkunastu) ton materiałów wybuchowych, które jakimś cudem rozsadziły betonowo-pancerną konstrukcję od środka. Dzisiaj walą tam tłumy turystów, w czerwcu tego roku istne szaleństwo niemieckich motocyklistów, naliczyłem ich ponad dwie setki, a sezon dopiero się rozpoczął. Na marginesie: co najmniej połowa z tych „dzielnych chłopców” wyglądała tak charakterystycznie w swych hełmach, ze można było film wojenny kręcić z ręki, bez zbędnych przygotowań. To jakaś nowa niemiecka moda? W każdym razie kiedy jeden z nich w Mamerkach, ocalałym kompleksie umocnień nad jeziorem Mamry, przy kasie wziął do ręki replikę karabinu maszynowego – dziwny mróz począł chodzić mi po grzbiecie. Hans czy Helmut miał tak szczęśliwą i morderczą razem minę…

Po co wszędzie tam włażę? Banalne – ale z ciekawości. Nie szukam skarbów, ukrytych przejść i szczątków broni. Słucham tych miejsc i uruchamiam wyobraźnię. Nie mam pojęcia czy na Dolnym Śląsku konstruowano w tajemnicy nową cudowną niemiecką broń w kształcie latających spodków, lepsze od V-2 rakiety, czy może pracowano nad inną bronią masowego rażenia. Wyobrażam sobie tylko ile też ludzkiej pracy, konstruktorskiej przemyślności, a może niekiedy i geniuszu trzeba było zużyć, by te wszystkie budowle powstały. Von Braun rozbudował w końcu po zakończeni II wojny światowej amerykańską technologię kosmiczną, połapani przez sowietów jego uczniowie i współpracownicy to samo czynili w Rosji. O ilu rzeczach nie wiemy? Lata całe o bunkrach, umocnieniach, tajnych miastach i podziemnych korytarzach nie pisało się wcale. Kto w latach 70-tych słyszał o Bornem Sulinowie? Komuś do czegoś te miejsca były potrzebne, miał na tyle mocy, by zastrzec sobie tajemnicę. Dzisiaj tak naprawdę niewiele się zmieniło. Pod Międzyrzeczem kilka lat temu ktoś zapragnął zainstalować składowisko odpadów popromiennych. Protestowano, wówczas skutecznie, ze śmietnikiem atomowym nie wyszło. Na szczęście – bo też do dzisiaj nikt nie wyjaśnił skąd bierze się żwawy strumyczek na dnie umocnień, skąd wypływa i dokąd zdąża.

Czy to wszystko trzeba zbadać? Moim zdaniem tak. Ale też moim zdaniem co ważniejsze dla militarnych interesów naszych sąsiadów – już zbadano. Tyle, że nie ogłoszono wyników.

M.Z.

niedziela, 19 czerwca 2011

Impertynencje


W obszarze rzeczy, spraw i ludzi, którymi ja się interesuję wielokrotnie wymieniałem tu pewnych blogerów. Podnosili bowiem sprawy istotne – albo o mniej istotnych mówili ciekawie, czy oryginalnie. Wiem, że tego akurat bloga czytają, jeśli zaś chwilowo jest inaczej niechaj żałują, bo wszystko, co tu powstaje jako komentarz do ich produktów umysłowych jest co najmniej równie wysokiej jakości, co komentarze pod właściwymi wpisami na właściwych portalach. Zarozumiałość mnie dopadła? Po pierwsze czemu nie. Po drugie to nie zarozumialstwo, ale sądzę normalna ocena.

No ale skończyło się babci sranie…


Skończyło, ponieważ układ przestał być symetryczny – a symetria jest wtedy, gdy ja wspominam o Iksie, Iks wspomina o mnie. Nie musi być „dobrze wspomina”, w końcu nie we wszystkim się zgadzamy i zgadzaliśmy w przeszłości. Chodzi bardziej o fakt. Faktów nie ma. No to baj-baj, wcielone geniusze…

Dzisiejszy wpis jednego z nich o gimnazjach klasycznych i realnych dowodzi, że lepiej nie brać się za rzeczy, o których autor ma niestety mocno mgliste pojęcie. Omówienie problemu zaczyna się u tego autora od przywołania wzorów rosyjskich. Dlaczego? W Polsce przedwojennej również istniały gimnazja klasyczne i realne. Tyle, że ani jedne, ani drugie nie zostały powołane dla łatwości oceny ich absolwentów, czy prostoty wywodu blogera. Zdecydowanie bardziej dlatego, by uczniowie kończący tę czy tamtą szkołę wiedzieli, że mając doskonałej jakości umysłowy podkład HUMANISTYCZNY albo MATEMATYCZNO-PRZYRODNICZY nadają się do jednych zawodów czy funkcji, a do innych mniej. Socjalizm powojenny wziął się za likwidację nurtów humanistycznych, ponieważ słusznie oceniał, że są one zdecydowanie większym zagrożeniem dla banialuk wygadywanych prze polit-oficerów, niż wszelkie nurty zajmujące się konstruowaniem, obliczanie i budowaniem, na przykład szos. Później posunięto się jeszcze dalej: walor humanistycznego myślenia przypisano tym, którzy ani historią, ani literatura czy rzymskim prawem się nie zajmowali, przecież utrudzeni pracami, w wykonaniu których kalkulatory nie pomagały, bowiem jeszcze ich nie wynaleziono. Przypisywanie „technicznym” walorów myślenia humanistycznego skończyło się jak się skończyło, czyli dramatycznie źle. Do dzisiaj niestety pozostał osad w postaci dość powszechnego przekonania, iż humanistyka jako taka jest czymś nieskończenie bardziej łajdackim od techniki czy matematyki. Ba, powstało morze dziełek, w których aroganccy idioci po fizyce udowadniają, że za pomocą jakichś wzorów na przykład o przesiewowym badaniu ewsorów można opisać Pana Boga. To jest po prostu zwykła bezczelność! Co gorsza ci ludzie twierdzą niekiedy, że zajmowanie się podobnymi banialukami jest tak czyste samo w sobie, że nawet donoszenie na kolegów, pijaństwo i skłonność do spekulacji i zamordyzmu na tle tej bieli bieleją również, przez co nie są już grzechami kardynalnymi.

Po tym, kiedy to po studiach na krótki czas zostałem nauczycielem języka polskiego w jednym z warszawskich techników - edukacja jako taka przestała mnie interesować, w tym państwie uważam ją po prostu za wyjątkowo brudny interes. Przedwojenni jeszcze nauczyciele, którzy zdążyli uczyć mnie w socjalistycznym liceum powymierali. Istnieją wyłącznie w mojej pamięci, a to nie jest dla reszty świata wystarczająco dobry wzór. Ich następcy z partyjnego klucza też mają już parę lat, niestety przed odejściem w niebyt i niepamięć wychowanków zdołali naprodukować zestaw wyjątkowo jadowitych swych następców i wykuć w ich świadomości zespół nawyków i zachowań niemożliwych do wytarcia, usunięcia ze szkoły, wszystko dzisiaj jedno, czy dobrej czy złej. Pośród kadry nauczającej zalęgło się lewactwo wszelkiej maści, niedouczone, ale żarliwe. Im większe powstawały luzy w programach nauczania i sposobach realizacji programów dobrych – tym większą musiano dawać swobodę obyczajową i wszelką inną niegrzecznym uczniom. Dzisiaj jest więc tak, że szkoła produkująca idiotów boi się własnych produktów jak ognia. Bo a to kosz od śmieci na łeb założą, a to poskarżą się prominentnemu tatusiowi, a to oskarżą o molestowanie. Lepiej więc z takimi nie zaczynać. A z kolei większej swobody już im dać nie można – bo niby jak by to wyglądało? Jak nieustająca orgia narkotyczno-seksualna na każdej trzeciej lekcji?

Socjalizm, który urzędowo przydał absolwentom kierunków inżynierskich walory należne kiedyś wyłącznie absolwentom kierunków humanistycznych poczynił w ludzkiej, zbiorowej świadomości niepowetowane szkody. Baran, który z wielkiej płyty zbudował warszawskie osiedle Za Żelazną Bramą puszy się dzisiaj i mówi, że komfortu może i nie ma tam wielkiego, ale jest własne miejsce na ziemi. Nie zgadzam się! Żadne własne miejsce na ziemi, własność już przestała istnieć. Za własność komuszki wzięły się w pierwszej kolejności, zlikwidowano ją i tak jest do dzisiaj. A dalej nawet w Bastylii, którą zdobyli przed laty protoplaści późniejszych Pierwszych Sekretarzy cele były wyższe, niż te na wspominanym osiedlu. I więźniowie nie musieli na obiad zjadać co najwyżej naleśników, schabowe nie mieściły się już pod powałą… Rewolucja francuska, to pierwsze zbiorowe szaleństwo tłuszczy, doprowadziło zresztą do zdobycia bastylijskich wież i lochów, w których siedział jeden malwersant i czterech szaleńców. To ci dopiero sukces, prawda?

Skoro już przy opozycji humaniści-technicy jesteśmy: oświadczam, że za takie wynalazki szatana, jak socjologia, psychologia społeczna, statystyka czy marketing odpowiadają wcale nie humaniści, ale ich fałszywi następcy. Inżynierowie dusz od siedmiu boleści, wypluwani masowo przez instytuty marksizmu-leninizmu i inne uczelnie wyższego gotowania na gazie. Zapewniam Czytelników, że ci ludzie nie mają pojęcia o żadnych rzymskich zasadach, co najwyżej technicystyczne brednie są w stanie podlać importowanym talmudycznym sosem i zasadą mnożenia kazuistycznych wyjątków i odstępstw. Ta nauka ma jedną charakterystyczną cechę: nie da się z nią zrobić nic innego, jak tylko wziąć za uszy i rozbić o kant dupy.

M.Z.

sobota, 18 czerwca 2011

Usprawiedliwienie


Tak, to prawda: zamieram czasem na dni kilka i niczego tu nie zamieszczam. Nie to, by mi się nie chciało, raczej myśl goni rozpaczliwie wszystko, co się wokół ważnego, czy interesującego pojawia. I bardzo trudno jest sformułować coś, co syntetycznie ogarnie całą tę szamotaninę myślową, ba, przyda jej czytelną formę. Stąd niezmierny mój podziw dla ludzi, którzy jak po wielokroć tu już wspominany mój kolega Coryllus z Nowego Ekranu (a i swojej strony też!) zajmuje się a to archetypem męskich postaci w literaturze polskiej, a to problemami bankowych przekręciarzy, problemem śmierci w Czechach i w Polsce, czy wreszcie obyczajami dworków polskich na wschodnich ziemiach utraconych.

Ja tak po prostu nie potrafię. I ilekroć Coryllus wspomina na przykład o swoim miejscu na ziemi, to miejsce ma na imię Grodzisk Mazowiecki – i mówi jak to wszystko jest tam wspaniale zorganizowane, oraz działające, to mnie się chce niemal płakać, ponieważ tenże Grodzisk kojarzy mi się nie ze wspaniałością, ale postaciami tak ciemnymi i durnowatymi, że aż wstyd mówić. Niestety dzisiaj będę musiał.

Otóż opowiadałem już, że czas jakiś temu niemal dwa lata pracowałem dla pewnej firmy grupującej inżynierów budowlanych. I że dzięki tej praktyce poznałem ludzi tak strasznych i szkodliwych, że dziw bierze, iż Polska dzięki ich niezmiennym staraniom nie wpadła w czarną dziurę lat temu dajmy na to trzydzieści czy czterdzieści. Dla sprawiedliwości dodam, że poruszali się w tej przestrzeni także ludzie porządni, pracowici i mądrzy – niestety absolutnie nie cenieni przez pierwszą grupę, usuwani przez nią w cień i pomijani w wymienianiu, nagradzaniu i tak dalej. Ci źli nie mogli dalej w ogóle zrozumieć dlaczego załogi kierowane przez „porządnych” wybierają ich na kolejne kadencje dowódcze. To się po prostu pod czerwonymi czy miedzianymi czółkami nie mieściło! Bo dla tych stalinowskich struktur myślowych demokracja demokracją – ale jak powszechnie wiadomo każdym burdelem ktoś musi rządzić i już! A chcieli oni…

Zostawmy ich wszakże i wróćmy do Grodziska. Miasteczko to przez wspomniane niepełne dwa lata w stalowy sposób kojarzyło mi się z postacią, która winna pojawiać się w każdym szanującym się kabarecie: potężnego, cycatego i dupiastego babiszona, wobec którego taki na przykład literat Robert Musil, który wymyślił człowieka bez właściwości powinien odczuwać płomienny wstyd. Baba ta bowiem nie mając żadnych właściwości miała je wszystkie! Tak, tak – miała je w tym samym stopniu, w jakim miał Zelig, inna postać z panopticum niejakiego Woody Allena. Pewnie nie każdemu to wiadomo, więc powiem: Zelig wymyślony przez Allena wchodząc na zebranie kobiet w ciąży natychmiast stwierdzał, że w jego brzuchu coś się porusza. Gdy jechał do dzielnicy chińskiej żółkła mu skóra i skośniały oczy. Pośród Indian rozglądał się za tomahawkiem czy dzidą bojową, a na zebraniu parazytologów twierdził, że właśnie kończy przełomową pracę na temat rosówki pospolitej ogrodowej. Moja bohaterka była lepsza: źle mówiąc nawet po polsku i nie znając ni w ząb włoskiego wzięła się pewnego dnia za bycie przewodnikiem podczas wycieczki do Italii. Zdaje się, że jako spasła nieco madonna pól Toskanii czy Ligurii naraziła się podróżującej zbiorowości swą głupotą i napastliwą obecnością, bo jak wiem skończyło się awanturą. Ale nic to: wróciła, siadła do telefonu i napadła byłego narzeczonego w Bieszczadach. Jaka jego wina? Portugalska. Już wyjaśniam: w Kabarecie Starszych Panów piosenkę o Portugalczyku Osculatim śpiewała Barbara Krafftówna. Winą drania było to, że wykorzystał, ale „nie uiścił”. Ten z Bieszczad też. No i skończył marnie… Kobieton kochał Grodzisk ponad życie. Podobno nawet miał chody u burmistrza.

W niczym to oczywiście nie przeszkadzało mojej negatywnej bohaterce zapisywać co który kolega którego dnia robił w pracy i ile winien jest niżej podpisany ludowej ojczyźnie za to, że danego dnia śmiał przyjechać do pracy nie samochodem, na który pobierał ryczałt, ale metrem. Wiedziałem o tych skłonnościach opisywanego Kobietona. Ktoś poradził mi, bym dla świętego spokoju choć raz odwiózł babę do tego całego Grodziska. Bo wychwalała miasteczko lepiej, niż Coryllus kiedykolwiek! A ja nie. A ja Grodzisk po prostu znienawidziłem. Jak łatwo się domyślić zemsta nie kazała czekać na siebie długo. A skorośmy przy kabaretowej poetyce to opiszę tę sytuację tak: jadą goście jadą koło mego sadu. Do mnie nie zajadą – bo ja już tam kuźwa nie pracuję…

Pytacie kim więc owa bohaterka i obywatelka dumnego miasteczka Grodziska była w mojej byłej firmie? Otóż 21-miesięczne badania nie doprowadziły mnie do żadnego ustalenia. Nie wiem kim, czym i po co tam była. Możliwe, że z rozpędu.

Coryllusie: i jak ja mam ten Twój cholerny Grodzisk pokochać na nowo? Nie mógłbyś się gdzie przeprowadzić?

M.Z.

środa, 15 czerwca 2011

Statystyki i forsa


Czytają mnie w Niemczech. Tak informuje stosowne narzędzie, opcja dla blogu. Czy z powodu kilku słów prawdy o niemieckich wydawnictwach? Może tak, może nie – w gruncie rzeczy bez znaczenia. Niczego nie cofam, więcej było by do dodania, ale rzecz jest dość stara i pewnie dla nie wciągniętych w przedmiot rozważań – nudna. Odpuszczam sobie. Mam kilku kolegów, dla których problemy wydawców i produkowanych przez nich bubli są sprawą życia i śmierci. Dla mnie nie – więc pozostawiam rozprawienie się z częścią idiotów siedzących w podobnych firmach tym znajomym zapaleńcom.

Mówią coraz głośniej, pewnie zatem ktoś usłyszy. Nie, nic się od tego nie zmieni, mentalności narodowej nie da się zmienić mówieniem, bardziej stosowny wydaje się tu raczej bat, może być finansowy. A z tym jak wiadomo to raczej u nas cieniutko… A jaki w Polsce jest procent wydawców niemieckich? Wyguglajcie sobie sami, to proste, sprawdzić łatwo. Powiem więc tylko tyle, że w materii prasowej to procent ZBYT WIELKI. Przypomina realia post-kolonialne. I co tu się dziwić, gdy ten i ów mówi, iż w nieszczęsnym tym kraju prasa owszem, rozwija się, oczywiście ta polskojęzyczna…

Znów pytano mnie co właściwie mam do tych nieszczęsnych inżynierów budowlanych, że tak zapalczywie do nich wracam. Nieodmiennie odpowiadam, że należy czytać co zawarłem w stosownych, w tym miejscu opublikowanych wpisach, tam jest już wszystko. A że oni, niby ci inżynierowie, są niewinni, reszta to tylko okoliczności? Nie chrzańcie, drodzy oponenci, bo niedługo pozostanie wam już tylko stwierdzenie, że taki był rozkaz, więc wykonaliście. Wiadomo jak się kończy takie gadanie. Dla zamknięcia sprawy zapytam tylko o drobiazg: jak to się dzieje, że kilometr polskiej autostrady, po płaskim, kosztuje więcej, niż niemieckiej betonowej czy szwajcarskiej pod dużą górą? No – a teraz proszę do kątka i nie zawracać dalej głowy… I oczywiście nie cofam stwierdzenia, że statuty niektórych waszych stowarzyszeń i izb bardziej przypominają statut bandy Alibaby czy jak kto woli Janosika, niż organizacji prawdziwego pożytku społecznego, nadto POLSKIEGO. Polska to zresztą pojęcie i słowo, które zdaje się parzyć wasze delikatne sumienia i podniebienia. Więc nie używacie. Do kąta – ale już!

Miałem opisywać wakacje i urlop. Tylko że kontekst jakoś mi nie pasuje: mieszkałem w poniemieckich zabudowaniach folwarcznych zamienionych przez Polaków w istne cudeńko turystyczne. Dwór na wzgórku „ktoś” spalił już po wojnie. Sądzę, że mając taki zapał, jaki właściciele ośrodka mieli do czworaków - z dworu uczynili by zapewne perełkę. Nic to. Tymczasem w tym rejonie komuś ważniejsze zdały się tablice pochwalne po hebrajsku w dawnej kwaterze Hitlera w Gierłożu, sławiące czyn Stauffenberga – niż pałac tej rodziny w Mieduniszkach. Więc pałac też ostatnio spłonął. Mało kto wie tymczasem, tu wyrażę się równie ogniście, że Stauffenberg był płomiennym antysemitą – ale o tym na wspomnianych tablicach po hebrajsku oczywiście ani słowa. Strasznie to pokomplikowane, niemal nie wiadomo o co chodzi, a jak nie wiadomo – to na pewno chodzi o pieniądze. I na pewno to Polakom już ktoś pisze rachunek.

M.Z.

wtorek, 14 czerwca 2011

A jednak znowu o budowlańcach …


Autostrady… Podobno wywalili Chińczyków, szukają nowych wykonawców. Echo przeleciało już nie tylko Polskę, dotarło do innych krajów europejskich. Chińczycy nie sprawdzili się! Jakiś szpital wybudowany w Afryce zawalił się, coś innego spieprzyli koncertowo, słowem kiepska jakość, jeszcze gorsze zdolności do pertraktacji, będzie wysoka kara. To zaczyna się ciekawie. Bo ja jakoś TVN-owi nie wierzę. Ten rzekomo zawalony szpital jak ma się do kilkudziesięciu kilometrów autostrady? Wwalą im 700 milionów euro kary. I co? Zapłacą karnie?

A jeśli nie – to wyprawa na Pekin? Komandosi wyposażeni w Krótkie Bojowe Pasy Wojskowe? Myśl taka: znów nam ktoś sprzedaje kit. Znów robi w konia. Gdzieś przemknęło jak błyskawica, tak, w oficjalnych przekazach: Chińczykom nie wypłacono należnych pieniędzy. Polak by ścierpiał, inżynier budowlany zwłaszcza. Chińczyk przerwał prace. Nie jestem odpowiednio skośny – ale też bym tak zrobił. Nie ma pensji, nie ma przelewów, nie ma kasy – nie ma pracy. W końcu to całe nieszczęsne Euro 2012 to w Polsce i na Ukrainie, nie pod Kantonem. To my mamy kłopot, nie oni…

Poruszył sprawę nawet Toyah na swoim blogu (http://www.toyah.pl/). Jak to Toyah, ładnie i spokojnie, niespecjalnie trafnie, ale i tak chwała mu za to, że widzi rzecz po swojemu, a nie jak suflują nam przekaziory. Inżynierowie budowlani od lat włazili w dupę wszelkiej władzy, stawiali bez przerwy na kulawe konie wyścigowe – więc w końcu mają co mieć chcieli, tu nie ma mojego żadnego zdziwienia. Jeśli jedną ręką uszlachca się tzw. wolny rynek z jego wilczymi prawami, drugą zaś ustala stawki godzinowe na prace projektantów budowlanych – to w tej schizofrenii komuś przyjdzie dać ciała. I właśnie to się stało. Macie panowie złą reprezentację, mówiłem o tym od dawna, ale wy uwielbiacie własne ciepłe bajorka, mafijne struktury, durnowatych reprezentantów, mydłkowatych prelegentów. Przypomina się francuskie „Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało!”

Pisze o początkach tego wielkiego rzekomo budowania Toyah tak: „…I zastanawiam się też dziś, jak na tę wiadomość zareagowały wszelkiego rodzaju firmy budowlane i wszelkie inne firmy związane w ten czy inny sposób z przemysłem budowlanym, a także wszelkie autoramentu biznesmeni, czy to bezpośredni powiązani z branżą, czy przeróżni lobbyści, lub wolni strzelcy, których jedynym zadaniem jest patrzeć tylko, gdzie jest coś do zarobienia…”

No więc one, te firmy, cny Toyahu, zareagowały jak dzieci na wieść o tym, że ciotka piecze nie jeden tort, a trzy, nadto dostała takiej sklerozy, iż nie wie ile śmietany dodać do tych trzech, dodaje do pięciu – i wyszła z kuchni. Poważnie! Te wszystkie firmy liczyły, że staną się krezusami, że nikt tortów ni śmietany do nich nie policzy w zamęcie ogólnonarodowego szału miłości do świńskiego pęcherza kopanego przez dwudziestu spoconych facetów z całego świata. Że nikt już nikomu nie będzie zaglądał w referencje, pamiętał jakichś tam zawalonych hal targowych, spieprzonych dróg i za niskich do nowych wagonów tuneli kolejowych. Że kolejny czerwony prachwost czasu minionego wygłosi w takim na przykład Józefowie (raz do roku tam właśnie odbywa się sabat tych czarowników) jakieś wstrząsające przemówienie o szlachetności tego zawodu… Oczywiście będzie tradycyjnie przyodziany w pasiastą marynarkę do kratkowanych spodni, krawat w gwiazdki do koszuli w rombki i obowiązkowe brązowe buty inżyniera… Tak trzymać, panowie!

Autostrady do Warszawy zatem nie będzie. OK., bez mojego zdziwienia. Mam w tym miejscu jedno pytanie: jaki dureń skierował główne drogowe połączenie Wschód – Zachód nie prostą linią Poznań-Warszawa, ale z odbiciem do Łodzi? Bo tak naprawdę wszelkie zło zaczęło się wtedy właśnie. Tylko jakoś nikt nie chce o tym pamiętać…

M.Z.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Coryllus i Murzyni


Coryllus w swoim wczorajszym tekście na Nowym Ekranie twierdzi, że Polacy powoli zmieniają się w Murzynów (http://coryllus.nowyekran.pl/post/17451,polacy-udaja-murzynow).
Moim zdaniem jest gorzej: Polacy w znacznej części, zwłaszcza tej reżyserowanej przez wszelkiej maści i proweniencji telewizje JUŻ SĄ MURZYNAMI!
Ponieważ spędzałem byłem swój urlop na Mazurach (szkoda, że tak krótko!) zdarzyło mi się oglądać pierwszy dzień Opola, kiedyś festiwalu rzeczywiście kultowego, dzisiaj szmiry jakiej mało.
Mam tylko jedno usprawiedliwienie – akurat tego dnia lało jak z cebra i po prostu nie było innych zajęć. A pozostali, skądinąd sympatyczni lokatorzy przyjechali dopiero następnego dnia, uwalniając tym samym nieprzebrane pokłady wzajemnego gadulstwa i równie przyjemnych zajęć.

Pisze mój znakomity kolega tak: „…Wrabiają nas. Ktoś lansuje tak zwaną czarną muzykę, która ma tyle wspólnego z czernią, że wokalista „madafaka” nie wyczyścił paznokci. Robią to po to właśnie, byśmy utożsamili się z tymi kolorowymi z przedmieścia, byśmy „zachłysnęli się tą wspaniałą kulturą”, jak to zwykli mawiać w takich wypadkach nasi prześwietni prezenterzy. A propos? Czy ktoś wie gdzie jest Artur Orzech? No i my się zachłystujemy i będziemy się zachłystywać dalej. Aż do chwili kiedy ktoś wpadnie na pomysł, by – skoro już i tak przypominamy czarnych – zapakować nas na statek i wywieźć w ładowniach w nieznane, wypaliwszy uprzednio na łopatce jakieś charakterystyczne znamię. Że co? Że przesadzam?...”

No więc oczywiście drogi Coryllusie nie przesadzasz! Dokładnie tak właśnie jest. Ale zapomniałeś napisać, może taki był dyplomatyczny zamiar, że najpierw pokazano Coś, co nie bardzo wiem do czego należy przypisać. Otóż wystąpiła w pojedynku z młodą, dość ładną i pełną zapału panienką Gwiazda Rodowicz. Gwiazda usiłowała oczywiście kołysać się jak opisujesz – co niezbyt się udawało, głównie z powodu parametrów fizycznych. Widok ilustrował dokładnie tezę z przypowiastki „motylem byłam - ale utyłam”, ba, spasłam się na śmierć, przyodziałam w czarną skórę, piórko w tę-tam i wychrypiałam utwór pod tytułem „Cicha woda brzegi rwie”. Odkrywcze, prawda? A może raczej prorocze: w końcu skoro woda, to w tym roku powódź także może nas dopaść, wtedy Gwiazdę ułoży się na wałach w miejscu jakiejś wyrwy i daję słowo, że żadna, ni cicha, ni rwąca ciecz jej nie weźmie. Baletnic opisywanych i w tym samym spasłym stylu było zresztą tego dnia co niemiara, pewnie to jakiś nowy „trynd”, że do tańca bierze się kulawe i spasłe łabądki, a do solówek wokalnych jąkałów. Od ładnych paru lat. Konferansjerką zajmują się oczywiście tacy właśnie panowie, jak Bałtroczyk, niegdyś specjalista od piosenek studenckich i kabaretowych, w młodości zasłużył się chyba tym, że mając wygląd klasowego kujona potrafił wyjść na estradę i głośno powiedzieć „Dupa! Dupa, dupa!”. Nie każdy tak potrafi… Brakowało mi tylko wykończenia. Jest w filmie „Kabaret” taka scena, kiedy to konferansjer zapowiadając obecność damskiej orkiestry gwarantuje, że panienki nie tylko potrafią grać, ale też wszystkie są dziewicami. A kto nie wierzy może rzecz jasna sprawdzić. Tego wicu w Opolu nie było. Ale kto wie co nas czeka za zakrętem… W końcu powoli wraca na scenę inny enfant terrible polskiej konferansjerki, niejaki Materna. On by się chyba ośmielił.

A „tę wspaniałą kulturę” świetnie kiedyś sparodiowano w polskim filmie, nie pamiętam niestety tytułu, ale to ten obraz, w którym Pazura tłumaczy swemu partnerowi, by przestał się gibać jak jakiś Murzyn, w Ameryce to obyczaj tych głupków, których przodkowie byli albo kulawi, albo na tyle durnowaci, by nie uciec przed siatką łapaczy. Albo wódz sprzedał ich handlarzom niewolników za dodatkowy sznur paciorków czy paczkę tytoniu…

I znów Coryllus: „…Jeszcze w te wakacje doczekamy się programu, w którym spasieni budowlańcy i ich tłuste żony sprzedawczynie będą na Sali pełnej stolików z alkoholem tańczyć w rytm „czarnej” muzyki i demonstrować ruchy kopulacyjne. Taka nowa, świetna, zabawa dla młodych wykształconych z wielkich miast. Ileż w tym będzie ognia, ile pozytywnej energii, jakie wspaniałe emocje. Ile banerów wywieszą sponsorzy tej imprezy i jakie super nagrody będzie można wygrać. Zobaczycie. Ilość chętnych przekroczy wasze najśmielsze wyobrażenia o rozrywce i szoł biznesie w Polszcze anno domini 2011…”

Cóż dodać? A no chyba tylko to, że TO JUŻ SIĘ DZIEJE, choć na razie rzecz nie była transmitowana. Pośród moich jak wiadomo ulubionych budowlańców ów obyczaj przetrwał z lat minionych – najpierw blaszane ordery i laurki, później taka właśnie zabawa. Co najmniej oni nie będą transmisją zdziwieni.

M.Z.

Różne takie...


O co chodzi z tymi pluszowymi misiami na półce tylnej szyby? O to, że być może bawią jadące w aucie dzieci – ale znacznie skuteczniej zasłaniają widoczność do tyłu przez wewnętrzne lusterko. To zresztą nie muszą być koniecznie misie. Równie dobrze widok likwidują liczne paczuszki, siatki i kocyki. Moi pasażerowie powiadali, że to i tak dobrze, gdyby kierowcy przewozili tym miejscu na przykład żelazko – to przy gwałtownym hamowaniu, a takich zdarza się coraz więcej, kawał metalu wbity w tył głowy załogi tego samochodu pewny.

Skoro już na drodze jesteśmy: ceny paliw. W Warszawie pod jednym z supermarketów litr „rzadszej”, 95 oktanowej benzyny w chwili wyjazdu kosztował 5,03 zł. Na rogatkach miasta już 5,13 zł. Ale pod taką na przykład Łomżą, rozumiem, że metropolia to straszna, 5,22 zł. Jadąc dalej w kierunku jezior mamy nawet 5,34 zł. Co ciekawe: im większa dziura tym wyższa cena. Oczywiście u tych drogich żadnej kawy, żadnego kompresora do pompowania opon, zmurszałe chipsy na nędznej półce i… spadaj kliencie, skoroś do nas trafił znaczy kupić musisz. Dzisiaj, to jest 13 czerwca Trójka relacjonuje najnowsze doniesienia prasowe. Podobno Rzeczypospolita twierdzi, iż mamy najtańszą w Europie benzynę. No kuźba! Jak za socjalizmu, kiedy to mieliśmy najtańsze parowozy. A gdy pojawiała się informacja o niskich cenach kiełbasy rozsądni czym prędzej ustawiali się w kolejkę, pewnym było, że od jutra „na życzenie społeczeństwa” cena ta wzrośnie znacznie. Po jaką cholerę nam takie publikatory, których redaktorzy naczelni w nosie mają czytelników, w końcu to władza rozdaje przywileje i inne frukty… Czy ten dureń, który zakwalifikował podobny tekst do publikacji wie cokolwiek o sile nabywczej obywatela?

Myślenie ekonomiczne… Któregoś urlopowego dnia jedziemy na kawę do znanego mi sprzed dwóch lat (i z ubiegłego roku też) ośrodka nad jeziorem Gołdapiwo. Zawsze o tej porze pełnego ludzi, rezerwacji trzeba było dokonywać parę tygodni wcześniej, a i tak gość nie miał zbyt wielkiego wyboru. W tym roku pustki. Zero, wielkie ZERO! Nie ma nikogo, bar zamknięty, po terenie leniwie snuje się robotnik podlewający marnowate kwiatki. Na parkingu wściekły jak i ja niedoszły gość barowy opowiada, że gdy tylko wjechał w te okolice natychmiast pożałował decyzji. Za te pieniądze, które musi wydać tutaj dwie osoby lecą na tydzień do Turcji. Przy czym tam niczego nie musi kupować w drogim pakiecie jak tutaj, chce to zje obiad, nie chce – nie zje. Polecam mu ośrodek w którym sam mieszkam, ceny przyzwoite, przymusu żadnego, a pokoje o znacznie wyższym standardzie. Obiecuje rozważyć – ale już go potem nie widzę. Może w ogóle wyjechał z krainy jezior? Tłumaczę sobie, że w końcu za akwizycję nikt mi nie płaci, choć ludzie przesympatyczni…

Pamiętacie ten fragment kultowego filmu „Rejs”, w którym jeden z bohaterów mówi, iż lubi słuchać tylko tych przebojów, które zna? I oczywiście tylko na te głosuje… Na Mazurach rejestracje warszawskie wyłącznie na południu. Ruciane, Mikołajki, Pisz, Ukta, trochę w Rynie. Im dalej na północ tym wyraźniej „władzę” przejmuje Gdańsk, Białystok, Olsztyn. Trochę Ślązaków. Widać warszawiacy jeżdżą tylko tam, gdzie modnie i gdzie spotkają innych warszawiaków. I gdzie mogą na siebie wzajemnie głosować. Ceny? Górna półka. Za wyjątkiem paliw. Ze zdziwieniem obserwuję stację w Mikołajkach – benzyna 95 kosztuje „tylko” 5,09 zł za litr. Czy za kilka dni jakiś mędrek radiowy czy telewizyjny znów puści „niusa”, że to wszystko przez podatki? Tak, wielkie jak smok wawelski, to jest akurat prawda – ale przecież pazerność właścicieli benzynowych dystrybutorów też ma tu znaczenie.

M.Z.

sobota, 11 czerwca 2011

Najmilsi!

Dwie godziny temu wróciłem z Mazur. Wjazd do Warszawy jest tym samym, co wejście do zatęchłej piwnicy. Tu się nie da oddychać! Ale też umordowała mnie ta podróż ile wlezie w zakresie prowadzenia. Im lepsze samochody tym bardziej durnowaci ich kierowcy. Właśnie na drogi wychynęły stada ślepych, kulawych i myślących z opóźnieniem. Niektórzy jadą z dziećmi, pluszowymi niedźwiadkami na półce tylnej szyby i pieskami wyrabianymi w Chinach marki york - albo jakoś tak. Na trasie około 300 km ci niedzielni, albo w ogóle nieudaczni kierowcy usiłowali zabić mnie z pięć razy. Tym razem nie udało im się. Obiecuję, że odpowiem na wszystkie pytania i komentarze - ale dajcie mi proszę chwilę czasu na dojście do siebie i przytomności. Macham jak najcieplej opaloną łapą!

M.Z.

sobota, 4 czerwca 2011

Szlachta zawodu


Sporo ostatnio było o zależnościach dziennikarzy od wydawców, właściwie odkąd pamiętam pomiędzy tymi stronami toczy się stała wojna i nic nie wskazuje na jej rychłe zakończenie. Ale ta wojna toczy się również pomiędzy dziennikarzami zatrudnionymi w różnych miejscach. Jednym z nich są agencje prasowe – i pracujący tam dziennikarze agencyjni. Zawsze twierdzili wobec innych kolegów, że jeśli Prawda to tylko oni, jeśli Fakt, to wyłącznie im się trafia. Słowem: szlachta zawodu. Jak powiadają Włosi – si non e vero e ben trovato. Jeśli nie jest prawdziwe – jest dobrze zrobione. Ja kładę akcent na ostatnie słowo „zrobione” Otóż twierdzę, że manipulacji można dopuszczać się właśnie tam, w agencjach, gdzie rzekomo wszystko jest prawdziwe, a okazuje się zrobione. PAP-owcy kłamią i manipulują! Ile wlezie! Operując faktem potrafią tak go przedstawić, że nie wiadomo czy śmiać się czy płakać. Ich pomysłowość nie zna granic, niestety najczęściej z tego trudu nic nie wynika. Stąd dalej moja niezmiernie niska ocena tego zajęcia. I jeszcze niższa uprawiających go ludzi.

Przed ostatnimi świętami Bożego Narodzenia świat prasowy PRL-u Bis obiegła wstrząsająca wiadomość, zamieszczam wyłącznie fragment wstępny.

Dziennikarz w stroju zająca siał popłoch w parlamencie
Służby prasowe parlamentu Ukrainy wpadły w popłoch na widok dziennikarza przebranego w pluszowy strój zająca - doniosła niezależna gazeta internetowa "Ukrainska Prawda". Ostatecznie dziennikarz został w budynku i nawet robił wywiady z politykami.
PAP | dodane 2010-12-21 (13:05)


Jak zdobyć tanim kosztem Lwów? Proszę bardzo – kilka bel pluszu, jakieś strusie pióra, jakieś uszy i wąsy. A potem tylko kawałek drogi do przejścia. Takie zające jak na zdjęciu mogą iść przodem. Armia wroga zgłupieje i pogubi karabiny.

Jeden z tych genialnych dziennikarzy agencyjnych jeszcze niedawno puszył się na Salonie24. Po czym dostał takiego pierdolca, że nawrzucał Jankemu i zniknął. Nie to bym Jankego bronił, nie ma kogo. Ale czy to nie jest wyjście dla reszty kolegów tego byłego pracownika agencji? Zniknąć, po prostu zniknąć...

M.Z.

piątek, 3 czerwca 2011

Gry i zabawy ludu polskiego



Piątek… Podobne myśli przychodzą mi do głowy zawsze w piątek, w którym parking pod moim domem pustoszeje, zapełniają się za to wylotówki z miasta. Oczywiście też nie od razu, dopiero wczesnym popołudniem, przedtem wizyta w jakimś supermarkecie, czyli jak mówią nasi dozorcy: w molochu. Za kilka dni rozpocznie się ogólnonarodowe narzekanie na zbyt mały pracowniczy wysiłek rodaków. Jakiś mądral napisze, że wszystko przez to, że inne narody to starają się bardziej - i tak dalej.
Ostatnio sieć wirtualną obiegła dyskusja o nowym święcie Trzech Króli. Nowe to ono nie jest z wielu powodów. Podstawowy ten, że za głębokiego socjalizmu, byłem naonczas w szkole podstawowej, zimowa przerwa edukacyjna trwała najpierw od Wigilii, potem dnia przed Wigilią - do Trzech Króli właśnie. Przez co zimowiska szkolne obejmowały szczęśliwy czas Sylwestra, rodzice tej nocy mieli lepiej bez nas, my bez rodziców. W ferworze wielokrotnie przeprowadzanych „zmian na lepsze” skasowano ten barbarzyński zwyczaj. I kasacja odbiła się taką samą czkawką, jak kasacja szkolnych mundurków czy wystandaryzowanego ubrania. Po latach stwierdzono ile to prawdy jest w starym powiedzeniu, że lepiej to „nie będzie”, ale „już kiedyś było”…

Czas wolny w Polsce wbrew obiegowym opiniom nie sytuuje nas w czołówce leniów Europy. Przeciwnie, pracujemy rocznie więcej godzin, niż niejedna zamożna nacja. Niestety generując jakby ciut mniejszy dochód od innych - co wcale nie jest wynikiem małej liczby godzin pracy, ale szeregu takich czynników, jak organizacja samej produkcji, transportu, ogólnego zarządzania, technik sprzedaży itd. Mówiąc wprost efekty pracy marnowane są w większym stopniu, niż gdzie indziej. I przykręcanie śruby w nadgorliwości pracowniczego mozołu nic tu nie da. Obrazowo rzecz ujmując durny menadżer równie pieprzy swoją pracę w dzień Trzech Króli, jak przed nim i po nim. W czasie wakacji zwłaszcza. Załoga nie ma w tym żadnego udziału.

Dla mnie znacznie ważniejszym problemem jest ten, że ile dni wolnych w roku by nie było – nie istnieje rozsądna, tania i powszechnie dostępna oferta ich spędzenia. Dokładniej: nadal nie istnieje, choć w minionym na przykład dwudziestoleciu poprawiło się i to znacznie. Niestety głównie w sektorze rozrywki dla zamożnych. Pola golfowe, spa (czemu nie nazwać tego „upiększalnią”?), tory dla quadów i wytworne pensjonaty dla rozrzutnych. Pozostałych pokus nie ma sensu wymieniać, każdy te listę jest w stanie uzupełnić o swoje typy. Co ma czynić reszta, średniozamożna i niezamożna?

Reszta po części jedzie do „łoćców”. Dobrze, gdy mieszkają w jakiej atrakcyjnej turystycznie okolicy, arystokraci tych wypraw udają się na Mazury, w góry i w ogóle nad dowolną wodę. Pozostali marzą o własnej działce, to dzisiaj towar zanikający, choć ten i ów ma spłachetek ziemi przy trasie szybkiego ruchu. Spotyka tam od lat tych samych wielbicieli uprawy marchewki, pietruszki i ogórków, pije z nimi wódkę, kłóci się o ogrodzenie i wypalanie trawy – po czym zasypia w metrażu, który tym tylko różni się od budy dla psa, że ma odrobinę wyższy dach. Uważam prywatnie taki los za rodzaj współczesnego zesłania, a podobnych działkowiczów za prostych idiotów (ot, kolejny powód, by znienawidziło mnie kilku kolejnych znajomych). Tym bardziej, że wracają ze swych wywczasów mocno skacowani, bez woli do życia, a cóż dopiero do pracy. A bywa, że i posiniaczeni.

Krótko bo krótko, ale mieszkałem kiedyś w Belgii. Liczba ulubionych w tej okolicy świata imprez motoryzacyjnych przyprawić by mogła fanów tej dyscypliny o zawrót głowy. Ale są też biegi, pikniki rodzinne i spotkania rowerowe co krok. Nienawistnicy z okolic belgijskiej Antwerpii jadą do „paskudnych Holenderczyków” wypić całe piwo w ich barach. Holenderczycy rewanżują się rzecz jasna podobnymi podróżami na południe, pokazać „zasmarkanym Flumakom” kto bogatszy w Europie. Ruch na autostradach, w hotelach i knajpach panuje taki, jakby za chwile miano odwołać świat - więc każdy ucieka w swoją stronę, przedtem chcąc zabawić się na pełen gwizdek przed wizytą w raju. Bez zbędnego gadania o tym, że być może spadnie przez to wydajność pracy i ktoś się na kogoś obrazi. Panowało dziwne przekonanie, że Belg wypoczęty, wybiegany, napompowany piwem i tuż po zdobyciu holenderskiego baru dnia poprzedniego już tylko z nudów weźmie się do solidnej pracy, przez co Flandria pokaże Walonom kto tu potrafi pracować, a Walonia Flandrii kto tym wszystkim rządzi. Zaczynał się nowy, zwykły tydzień pracy. Do następnego weekendu znaczy się…

U nas proporcjonalnie do zarobków najdroższa w Europie benzyna. I ten, który jeszcze wcześniej planował podróż na odległość powiedzmy 250 kilometrów przejedzie już tylko dwieście. Bez kawy w przydrożnym barze. W miejscu, do którego dotrze wzrosną ceny noclegów - zamówi zatem nie trzy, a tylko dwa. Właściciel domu z pokojami do wynajęcia, dotychczas deklarujący do odpowiedniego urzędu, iż miał podczas weekendu pięciu gości zmieni zeznania i zadeklaruje tylko trzech z tej piątki. Znajomy mój weterynarz z Albionu chcąc dobrze poprowadzić tradycyjną dyskusję, jaka zawsze odbywa się pod koniec wakacji w moim domu, gorzałę kupi w Londynie, jest tam tańsza i lepsza, niż w moim sklepiku na rogu. Zemszczę się na nim za życie w dobrobycie podając na zagrychę nie poprzednie frykasy, ale prostą kaszankę, przy której każda dyskusja o podatkach i VAT-cie zda się nam brykaniem po niebotycznych wyżynach. Tak długo, póki nie dowiem się, że brytyjska królowa znów ten VAT im obniżyła, ponieważ ktoś musi wykupić masę towarową znajdującą się już w sklepach.

Władza emanacją zdrowych sił narodu… Dobre, nie?

M.Z.

Tak to drzewiej bywało...


Pozwoliłem sobie wczoraj napisać kilka słów, które w pierwszym planie były delikatnym uzupełnieniem tego, co powiedział Coryllus w Nowym Ekranie, dalej niosły już treść, która jest w całości moim zdaniem i pomysłem. Prócz opublikowanych komentarzy (naprawdę publikuję WSZYSTKO co mogę opublikować, brzydkie wyrazy też!) otrzymałem jak zwykle kilka takich, których autorzy nie życzyli sobie przywoływania ich wprost. W porządku, Państwa wola… W każdym razie moi polemiści stwierdzili, że fragment

„…w systemie zatrudniania nie istnieje taki twór, jak samodzielny dziennikarz. Są tacy nawet, którzy twierdzą, że nigdy nie istniał, a rzekomo niezależni posiedli sztukę migania się od serwitutów w stopniu gwarantującym co najwyżej przeżycie na etacie. Niestety nie sądzę, by kiedykolwiek było to możliwe w organie Michnika…”

jest niejasny i gdzieś tam w podtekście wnosi, że za takiej na przykład komuny można było jednak to i owo niezależnie powiedzieć. W przywołanym fragmencie nie ma takiej sugestii, proszę czytać uważnie – co nie znaczy, że o problemie nie można porozmawiać. Tu pozwolę sobie odwołać się ponownie do własnego doświadczenia, przecież jest jasnym, że przy tym stażu, jaki mam i przy tym wieku, którym niestety się charakteryzuję publikowałem teksty również za ancien regime’u. Oświadczam przeto, że niezależność, sam ją sobie niekiedy przypisuję, istniała o tyle, o ile była tłem dla „słusznych”, a powstałych zaraz potem spostrzeżeń. Albo na przykład służyła do odpowiedniego rozprowadzenia narracji: najpierw wypowiadał się X o ułomnościach władzy terenowej, robił to starannie i uczciwie, potem jechał na miejsce Y i dawał „złemu wrażeniu” z pierwszego tekstu należyty odpór. Zgodnie z pryncypiami o wyższości świąt Wielkiej Nocy nad Bożym Narodzeniem… Generalnie jednak od żurnalistów a priori wymagano posłuszeństwa, wywalenie z jednej redakcji równało się wywaleniu z zawodu – nie istnieli praktycznie inni pracodawcy, niż słynna Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza. A nawet jeśli kto by na coś takiego trafił – to czy jego szef ryzykował by zatrudnienie kogoś trefnego, z wilczym biletem?

Czy więc mówienie o niewinnych z dawnych lat ma jakikolwiek sens? Moim zdaniem ma. Znam wielu niezłych rzemieślników, którzy latami migali się od złożenia partyjnego hołdu, sam nigdy czegoś takiego też nie uczyniłem. Lista tematów możliwych do podjęcia była oczywiście niezmiernie ograniczona, bodaj na jej czele znajdowało się opisywanie przyrody, niektórym nawet nieźle to wychodziło i jako miłośnicy ptaków przetrwali lata całe. Ja akurat zajmowałem się aferami, albo nowinkami technicznymi w administracji terenowej. Konsekwencjami były też mniejsze zarobki, mniejsze wyceny wierszówkowe, a na koniec brak gratyfikacji typu przydział na Poloneza czy innego grata, który opylony na wolnym rynku przynosił pokaźny zysk. Mówi się trudno i nie kocha się dalej…

„…Szefowie dążą tu do ideału – a jest nim sytuacja, w której nie muszą już wydawać żadnych poleceń i wskazówek, te bowiem rodzą się w głowach podwładnych samoistnie. Za to im się płaci, a najzdolniejszych , to jest, pardon, najgłębiej wchodzących bez przerywania snu - awansuje…”


Skąd ja to wziąłem? Mój Boże – z obserwacji i doświadczenia! Selekcja negatywna, tak dogłębnie dzisiaj ćwiczona, nie wzięła się znikąd, istniała i w minionych latach. Nieco inaczej ją pojmowano, nie weszły jeszcze do Polski wzorce zachodnie, głównie niemieckie, w tej materii mam takie zdanie, że lepiej, bym siedział cicho, inaczej za powiedzenie mojej prawdy dowolnie wymieniony szwab natychmiast wytoczył by mi proces sądowy o naruszenie. Albo jakoś tak… Czy wyobrażają obie Państwo, by na przykład dyrektorem wydawniczym, zwierzchnym nad wszystkimi redaktorami naczelnymi w danym wydawnictwie, była niemota po zasadniczej zawodowej szkole hotelarskiej? A tak u pewnego Niemca było. Nadto klient ów w myśl zasady multi-kulti zatrudniał Rumunkę źle mówiącą po polsku i Bułgarkę fatalnie liczącą. Ta pierwsza zajmowała się reklamą, druga finansami. Obydwie wszakże opanowały sztukę zgadywania co Mistrz sobie życzy w stopniu dla mnie niepojętym. To było po prostu mistrzostwo świata z maślanymi oczkami i pokorną postawą, nie będę mówił dalej. I trwały w najlepsze, pewnie jako kaganek oświaty w tym marnym polskim otoczeniu… Bo oni, zachodni inwestorzy są uber alles. Cóż można powiedzieć prócz nieśmiertelnego „Ja, ja Trabant ist gute auto!”…

A z tym wydmuchaniem kolegi, który „dmuchającą” ściągnął do pracy i tam zatrudnił jako swoją zastępczynię to nie żadna bajka, ale fakt. Tak, mnie to się właśnie zdarzyło. Mam nadzieję, że męczy ją nieuleczalna czkawka, gorsze znacznie życzenia już mi minęły. Nie, wolę dzisiaj nie wymieniać imienia i nazwiska, choć w tym akurat wypadku wytoczenie mi procesu skończyło by się źle dla wytaczającej, jednak ktoś „spisał czyny i rozmowy” i nie byłem to ja.

To na razie!

M.Z.

czwartek, 2 czerwca 2011

Smaczki


Przeczytałem właśnie w Ekranie nowy tekst Coryllusa o dziennikarskich naborach, tym razem do Wyborczej. Kto ciekaw znajdzie oryginał samodzielnie, ukazał się 1 czerwca. To skądinąd kilka oryginalnych obserwacji, kiedyś miałem nadzieję, że kwestię zasilania areopagu piszących omówimy spokojnie i w jakiejś wieczornej rozmowie, rzecz jest naprawdę tego warta. No ale niestety nie wyszło i dzisiaj nic nie wskazuje na to, by sytuacja w najbliższym czasie się zmieniła.

Ludzie o dziennikarskiej kuchni nie mają pojęcia – albo mają pojęcie bardzo mgliste i kolportowane dla zmylenia przeciwnika. Ale też tu muszę narazić się samemu Autorowi – i on bowiem wydaje się mieć doświadczenie zbyt wąskie, by na jego tylko podstawie wyrokować o całości. Dlaczego? Z prostej przyczyny: selekcja negatywna odbywa się dokładnie od lat, właściwie wszystko, co zdarzyło się po roku 1989 da się podciągnąć pod ten model działania, skąd wnioskuję, że Coryllusowa samodzielność w dziale kultury GazWybu nie potrwała by dłużej, jak do pierwszego odrzuconego przez kierownictwo jego tekstu. Bo – Szanowny Autorze – w systemie zatrudniania nie istnieje taki twór, jak samodzielny dziennikarz. Są tacy nawet, którzy twierdzą, że nigdy nie istniał, a rzekomo niezależni posiedli sztukę migania się od serwitutów w stopniu gwarantującym co najwyżej przeżycie na etacie. Niestety nie sądzę, by kiedykolwiek było to możliwe w organie Michnika.

Nie istnieje coś takiego jak samodzielny dziennikarz… Więc co istnieje? Odpowiem krótko: na etacie istnieje tylko i wyłącznie PODWŁADNY. Czyli ktoś, kto mniej lub bardziej udolnie ma wykonywać polecenia Szefa. Szefowie dążą tu do ideału – a jest nim sytuacja, w której nie muszą już wydawać żadnych poleceń i wskazówek, te bowiem rodzą się w głowach podwładnych samoistnie. Za to im się płaci, a najzdolniejszych , to jest, pardon, najgłębiej wchodzących bez przerywania snu - awansuje. Istnieje właściwie tylko jeden wyjątek od tej reguły, od razu powiem, że znam to bardzo dokładnie z własnego doświadczenia: kiedy dziennikarza o jakimś już stażu najmuje się do rekonstrukcji tytułu lub założenia go od podstaw. Ponieważ wydawcy najbardziej na świecie zależy nie na informowaniu kogokolwiek o czymkolwiek, ale na forsie lub prestiżu, najlepiej na jednym i drugim – wtedy właśnie gotów jest obiecać nowo najętemu złote góry. Ze swobodą działania i możliwością uczciwego informowania włącznie! Ta sytuacja nie trwa oczywiście zbyt długo, podskoki i harce nowego trzeba w końcu okiełznać. Z zasady nie trwa to dłużej, jak pół roku. Sześć pensji, sześć miesięcy ułudy, że tak będzie wiecznie i gwałtowny koniec… Od wielu lat jest to wręcz złota zasada gry w dziennikarskiego kotka i myszkę, perfekcjoniści-wydawcy podpisują nawet półroczne umowy, wykrętnie tłumacząc, że później, na te „święte nigdy” będzie musiała nastąpić podwyżka, więc nie ma sensu już dzisiaj przesądzać jej wysokości i „blokować się jakimś papierem”. Tu zresztą aż się prosi, by dodać jeszcze jedno uwarunkowanie tego półrocznego tańca-połamańca: wybraniec nie może zgodzić się na dwie rzeczy. Pierwszą w postaci kuzyna prezesa, którego trzeba będzie doszkalać w rzemiośle „na wszelki wypadek”. I drugą w postaci pokusy przyjęcia do współpracy prywatnych znajomych dziennikarza, zwłaszcza kobiet. Ci bowiem wcale nie będą stanowić wiernej drużyny, stającej w razie konieczności za „reformatorem”. Przeciwnie, podszkolą się nieco w subtelnych meandrach służbowych zależności, po czym wydmuchają kolegę w biały dzień i na środku ulicy.

Wspomnę też o jednym wyjątku, był tak kuriozalny, że wręcz należy o nim powiedzieć. Otóż zdarzyło mi się pracować dla szaleńców 21 miesięcy w wyżej opisanych układach. Ale wynikało to tylko i wyłącznie z tego, że dokładnie raz w tygodniu sam prezes firmy ponawiał obietnicę usunięcia głuchego, kompletnie nie kontaktowego i nie operującego komputerem personelu lat 85. Nigdy rzecz jasna obietnicy nie dotrzymał. Z równą częstotliwością zapewniał o braku konieczności zdobywania reklam – jednocześnie domagając się za nie coraz większych pieniędzy, zresztą wbrew pisemnej umowie o pracę, która takie lansady wykluczała. A niżej podpisany każdego dnia tłumaczył sobie, że póki kłamać nie musi – dobrze było by zaliczyć jakiś stały epizod pracowniczy tuż przed emeryturą. Rozwiało się gwałtownie – ale to już mniej istotne w tym wywodzie szczegóły, opisałem je w innym tekście. W wydawanym przez tę bandę cudaków tytule bzdety i kłamstwa ukazują się już całkiem swobodnie, a włazidupstwo wobec każdej formy władzy kwitnie na pełen gwizdek. Pozostał tylko jeden niesmak: otóż każdy z tych durniów nadal uważa, że dziennikarstwo jako takie jest usługą dworską i w razie potrzeby oni jako wcielone ideały potrafią zastąpić choćby i samego Pulitzera… Od tamtej pory na dźwięk słów „inżynier budowlany” dostaję gwałtownego napadu drgawek. Bo nie jest tak, panowie inżynierowie od siedmiu boleści, że już sam fakt mówienia po polsku czyni z was mówców. A umiejętność podpisania się na druku – dziennikarzy. Podobnie jak notoryczne kłamanie to nie uprawianie polityki branżowej…

A co się tyczy Coryllusowego fragmentu:
„…Wydział ten jest bowiem od dawnych czasów, od samego chyba roku 1945, ulubionym wydziałem dzieci partyjnych kacyków i wszelkiego establishmentu… (…) Mogę się oczywiście mylić, ale polonistyka w Warszawie to nie jest normalny wydział. Każdy lub prawie każdy „w mieście” zdaje sobie z tego sprawę…” mam do powiedzenia tyle, że nie jest to do końca prawda. Chyba że założymy, iż narodowość handlowa to właśnie ten wieczny establishment. Ale i tak wówczas pozostają do wytłumaczenia studia moje i wąskiej grupki na wspomnianym wydziale – niestety nie reprezentowałem żadnej wymienionej przez Autora kategorii studenckiej braci. Mam się iść zastrzelić do kąta?

M.Z.

środa, 1 czerwca 2011

Po drugiej stronie zamętu


Jak rozpocząć nowy miesiąc? Czymś nieskończenie dobrym? Ba, ale skąd wziąć... I wtedy ja głupi sięgam do przyjaciela, Kamiuszka, który nie raz tu gościł. Kamiuszek jak wiecie jest Poetą. Cholernie dobrym poetą - jeśli tak wulgarnie można wyrazić skomplikowaną, a ważną treść! Zresztą poczytajcie dwa ostatnie wpisy. I niech mi kto powie, że nie rozumie!

Gorsze wygrywa!

Porównanie. Pani Kopernik
Problem:
Miał Twardowski Twardowską,
miał też Curie Skłodowską,
więc samo się zagaja:
Co z muzą Mikołaja?!

Pani Kopernik, Pani Kopernik!
w strumieniu bystrym głupi ciernik
wie, gdzie jest Słońce, a gdzie Księżyc,
że wokół gniazda czas się kręcić.
Nie mogła Twoja mniej czułą być dusza
od lineału Ptolomeusza.
Pani Kopernik, Pani Kopernik!
Skąd między wami wciąż październik?
Dlaczego nocą w środku maja
przy Tobie nie ma Mikołaja?
Nie mogłaś przecież mieć mniej powabu
od drewnianego astrolabium.
Pani Kopernik, Pani Kopernik!
Musimy przyjąć więc za pewnik,
że nasz Mikołaj bardzo skromnie
zainwestował w astronomię,
bo nie mógł oddać Twej piękności... chciwus!
więc pisał „De revolutionibus...”

Dowód:
z prawa Kopernika-Greshama
- pieniądz dobry wypierany jest z rynku przez gorszy.
Co było do okazania.


wróble
albo o tym, co liczy się w życiu.


pierwsza dama
druga thatcher
trzecia siła
czwarta władza
piąta kolumna
szósta z minutami
wracam do domu. wita mnie cichutkie szczebiotanie pod skosem ganku. A więc wykluły się! Delikatnie zamykam drzwi. Już zza uchylonej zasłonki liczę powroty starych wróbli z ciszą w dziobach. Przysiadają na telefonicznym drucie, rozglądają się i gdy są już pewne, że nikt ich nie śledzi, znikają w gnieździe. O trzepocząca naiwności. Bez was powietrze byłoby o wiele bardziej robaczywe.

Przywołał Kamiuszka
M.Z.