niedziela, 6 stycznia 2013

Mamy co chcieliśmy mieć? A w życiu!



Opisywanie III RP jest w pierwszym planie zajęciem prostym - gdy człek powie sobie na początku pracy, że owa RP to taka forma neosocjalizmu, której żaden rozsądny lubić nie może, ponieważ popełniałby samobójstwo na raty. I skomplikowanym - gdy pojmiemy, jak wielką różnorodność form przetrwalnikowych oglądamy, diagnozujemy i chcemy właściwie nazwać.

Bloger Rolex w jednym z nieistniejących dzisiaj portali (Polis MPC) opisywał stan, w którym na początku magdalenkowego podstępu wcielanego w życie - poprzez chwilowe zaniechanie „władzy” - rozkwitła ludzka przedsiębiorczość i inicjatywa. Władza tak okrutnie zajęta była sobą, że nie zdążyła docisnąć „obywatelskiego gada”. Ze swojego punktu widzenia potwierdzam diagnozę. Obserwowałem, jak sąsiedzi każdy wolny kąt przerabiają na punkty składowe wszelkich towarów, jak wymyślają nową modę dla Ukrainy, tę sporządzoną ze ściereczek do kurzu i wszelkich innych dostępnych materiałów. Jak zaczynają nieśmiało podróżować po Europie i wracając opowiadać, iż nieprawdą jest, by w każdej wodzie pływały tam szczególnie zębate rekiny. Już raczej złote rybki, kompletnie obojętne na zaloty polskich globtroterów... Prawdziwe rekiny czekały na miejscu. W urzędach certyfikujących wszelką ludzką działalność, w izbach skarbowych, na posterunkach celnych. I wkrótce ożyły...

Nie opisał natomiast Rolex (czego nie poczytuję za wadę jego tekstu - po prostu nie da się opisać wszystkiego), iż szeregowe komuszki, te odrzucone przez drapieżniejszych kolegów i komuszki z piachem w rękawach, również starały się znaleźć w nowej rzeczywistości. Od razu dodam: skutecznie. To nie tylko wydawnictwa promujące coś, czego kompletnie naonczas nie rozumiano (Unia Europejska), przejmowanie podupadających tytułów, na które niewielu miało ochotę (ponad stuletnia „Gazeta Rolnicza”, czy równie długo żyjący „Przegląd Mleczarski”) - najlepiej z należącymi do nich budynkami czy lokalami.

To również wchodzenie w role, które rychło przyniosły „tfurcom” dostęp do złotonośnych strumyków - samorządów zawodowych.

Czym są samorządy zawodowe i czemu służą? Oczywiście ochronie interesów osób, które są członkami organizacji. Ich - i tylko ich, wszystko jedno jak szczytne cele wypisane są w statucie założycielskim i jak często mowa w nich o dobru klientów, usługobiorców czy ogólnie zamawiających. Najbardziej jaskrawym przykładem niechaj będzie tu samorząd zawodowy prawników. Napisano ostatnio na ten temat tyle słów, że nie ma nawet sensu ich powtarzać. Rzekoma dbałość o jakość świadczonych usług, wszystko jedno czy adwokatów, czy sędziów, czy radców prawnych, rychło doprowadziła do jawnego zaprzeczenie celom, dla których stworzono te zawody i funkcje.

Jeden z respondentów Salonu24, Marcin Gomoła, w obszernym i bardzo jasno wyłożonym tekście („Czy samorządy zawodowe mogą skutecznie chronić interes publiczny?”) precyzyjnie nazwał chorobę, do której doprowadziło istnienie tej właśnie korporacji zawodowej. Ilość Tajnych Współpracowników i wszelkiej maści postkomuszych agentów jawnych i dwupłciowych jest tu raz oczywista, dwa zastraszająco wielka, bez względu na pokolenie. Okazało się oto, że starsi niezmiernie szybko wprowadzają do zawodu swych potomków i pociotków - myślących, jeśli nie co najmniej tak samo, to nawet bardziej fundamentalistycznie. „...Niewiarygodnie brzmi twierdzenie, że adwokaci i radcy prawni płacą składki członkowskie, utrzymują administrację swych organizacji - a więc między innymi opłacają swych kolegów po fachu działających we władzach samorządu - przeprowadzają egzaminy, poświęcają swój czas i organizują swe działania po to, by chronić interesy klientów. Ciężary te członkowie samorządu ponoszą dla ochrony własnych interesów, ponieważ korzyści czerpane z tych działań znacznie przekraczają ponoszone przez nich koszty...”

Ale czy tylko prawnicy grzeszą w opisany sposób? Okazuje się, że absolutnie NIE! Że to przypadłość także lekarzy, architektów, inżynierów budowlanych, ba, nawet niegdysiejszych łobuzów, dzisiaj przebranych za właścicieli firm ochrony mienia wszelakiego. Niektórzy nader przytomnie chrzczą swą profesję mianem „zawodu zaufania publicznego”. Czy znajdzie się odważny, który odmówi tego miana lekarzom? Sędziom i adwokatom? Budowniczym walących się czasem hal wystawowych? Samorządność tych grup zawodowych polega w skrócie na tym, iż dowódcy niektórych „cechów” celowo i świadomie ograniczają liczebność grupy zawodowej, w innych zaś ustalają ceny minimalne usług, certyfikują umiejętności już raz przeegzaminowane, pobierając od swych członków stałe, wysokie myto. Całość tych działań nie służy trosce o jakość wykonywania zawodu - choć samorządowe gęby pełne są podobnych frazesów. Lekarzom, jak wiadomo, zdarza się szkodzić pacjentom, sędziowie wydają kiepskie wyroki, adwokaci zajmują się coraz częściej przenoszeniem grypsów swych klientów. Nie kontynuuje wątku budowlańców, zbyt wiele poświęciłem tej nieciekawej grupie zawodowej czasu w przeszłości.

Wracając wszakże do „namacalnych konkretów”: we wszystkich gremiach zarządczych korporacji zawodowych nieodmiennie spotkać można „starych, dobrych znajomych”. W prasie rolniczej (od niej zaczynałem wymienianie grzesznych), królują jak za dawnych lat funkcjonariusze albo etatystycznego PSL-u, albo agenciaki i przekręciarze wprost. Wśród lekarzy nowe już raczej kadry - w końcu trudno znaleźć chirurga praktykującego w wieku lat osiemdziesięciu i więcej - ale jako się rzekło, to nic nie znaczy, ta rzekomo nowa kadra jest w pełni autorskim wyrobem starej. Z tym samym myśleniem, nawykami i skłonnością do zabawy w Pana Boga.

Mania certyfikacji w środowisku budowlanym osiągnęła pod koniec 2008 roku apogeum: otóż postanowiono zająć się płatną certyfikacją programów komputerowych, służących do projektowania dróg, szlaków kolejowych i budynków użyteczności publicznej. Ktoś gdzieś komuś powiedział, że obliczenia komputerowe mogą być w pewnym aspekcie niedokładne, ponieważ nie uwzględniają czynnika ludzkiego, omylnego z natury. Tezę potwierdziło kilku praktyków, dodając zresztą, że o owej wadzie wiedzą wszyscy zainteresowani, ergo wadą to z tej przyczyny nie jest. No i ruszyła kampania: domagamy się certyfikacji, bo bez niej będzie klapa! Wskazywano nawet na centra, które łaskawie mogłyby się zająć takimi certyfikacyjnymi czynnościami. I poetycznie powiadając, twórca diabolicznego planu już był w ogródku, już witał się z gąską... - gdy gruchnęła informacja, że główni apologeci certyfikacji nie potrafią nawet włączyć komputera! A co dopiero mówić o dalszych na komputerze wyczynach... Na razie przycichło. Ale to środowisko łatwo nie odpuści. Przecież Certyfikator brzmi tak dumnie...

Idiotów ani nie usunięto z pracy, ani nie pozbawiono wpływu na to, na co wpływ mieli przedtem. Powód najprostszy pod słońcem: jeśli w środowisku na kluczowych stołeczkach nadal siedzą mali komuszkowie-indolenci, to któż lepiej dogada się z nimi, jak nie im podobni?

Skanseny, skrytki i nisze - jak widać, nie takie znów tajne czy ukryte. Kogo uwierają? Uwierają nas wszystkich - wszyscy gdzieś mieszkamy, używamy dróg i środków komunikacji, czasem udajemy się do sądów, leczymy i wyrabiamy sobie pogląd na podstawie dostarczonych danych. Jeśli to wszystko jest fałszywe czy oparte na fałszywych postkomuszych przesłankach - to jest źle. Ktoś robi nam wodę z mózgu...

M.Z. 
 

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Wymieniasz jakieś nie istniejące w świadomości ludzkiej tytuły , o co tu chodzi? Ktoś miałby przejmować się ich losem czy jak? To żart czy nieświadomość?

M.Z. pisze...

Nie, nie, ani żart, ani nieświadomość. Pisze o NISZACH, to jest wyraźnie w tekście zaznaczone,doradzam spokojniejszą i bardziej uważną lekturę. Dalej: rzetelnie informować można zarówno w gazetach "pierwszej linii frontu", jak w każdych innych. Kłamać da się i tu i tam. Podobnie wpływać na coś lub kogoś. I tu i tam można też wybrać mało popularną w dzisiejszych czasach opcję mówienia prawdy. Rolników i mleczarzy w Polsce jest naprawdę sporo, powiedział by nawet, że to potężna grupa wyborców, o dusze i umysły których od lat toczy się walka, niekoniecznie w głównych tytułach. Dodał bym do tej grupy także tak często przeze mnie wymienianych inżynierów budowlanych, od lat źle sytuowanych na płaszczyźnie znaczeń (przypisują sobie więcej, niż powinni) i dysponujących potężna władzą np. w zakresie pozwoleń na budowę czy ogólnie nadzoru budowlanego. Mówimy więc nie o kilku nieznanych tytułach, ale naprawdę dużej grupie dorosłych, nie pozbawionych prawa wyborczego ludzi, którzy w panteonie zawodów czy profesji polskich chcą coś znaczyć - lub już znaczą. W tym świetle wszystko co napisałem o złych, post-komuszych przewodnikach nabiera nieco innego znaczenia, czyż nie tak?
Z ukłonami M.Z.

M.Z. pisze...

Proszę przeczytać ten tekst:
http://opole.gazeta.pl/opole/1,35114,12983191,Usypal_sam_droge__wiec_ma_sprawe_w_sadzie.html#ixzz2HCc4g
Dopiero tutaj widac jakie znaczenie ma idiota w działaniach lokalnych i zyciu lokalnym.

Anonimowy pisze...

Przeczytałem dopiero dzisiaj - ale podoba mi się, świetne! Mam na codzień do czynienia z certyfikatorami budowlanymi. Wie Pan ile kosztuje egzamin? Wie Pan ile kosztuje coroczne przymusowe ubezpieczanie się? A bez tego ani rusz, spada sie z listy uprawnionych do wykonywania zawodu i cześć pieśni, nie ma pieniążków...
Pozdrawiam!