Opisywanie III RP jest w pierwszym planie zajęciem
prostym - gdy człek powie sobie na początku pracy, że owa RP to taka forma
neosocjalizmu, której żaden rozsądny lubić nie może, ponieważ popełniałby
samobójstwo na raty. I skomplikowanym - gdy pojmiemy, jak wielką różnorodność
form przetrwalnikowych oglądamy, diagnozujemy i chcemy właściwie nazwać.
Bloger Rolex w jednym z
nieistniejących dzisiaj portali (Polis MPC) opisywał stan, w którym na początku
magdalenkowego podstępu wcielanego w życie - poprzez chwilowe zaniechanie
„władzy” - rozkwitła ludzka przedsiębiorczość i inicjatywa. Władza tak okrutnie zajęta była sobą, że
nie zdążyła docisnąć „obywatelskiego gada”. Ze swojego punktu widzenia
potwierdzam diagnozę. Obserwowałem, jak sąsiedzi każdy wolny kąt przerabiają
na punkty składowe wszelkich towarów, jak wymyślają nową modę dla Ukrainy, tę
sporządzoną ze ściereczek do kurzu i wszelkich innych dostępnych materiałów.
Jak zaczynają nieśmiało podróżować po Europie i wracając opowiadać, iż
nieprawdą jest, by w każdej wodzie pływały tam szczególnie zębate rekiny. Już
raczej złote rybki, kompletnie obojętne na zaloty polskich globtroterów...
Prawdziwe rekiny czekały na miejscu. W urzędach certyfikujących wszelką ludzką
działalność, w izbach skarbowych, na posterunkach celnych. I wkrótce ożyły...
Nie opisał natomiast Rolex
(czego nie poczytuję za wadę jego tekstu - po prostu nie da się opisać
wszystkiego), iż szeregowe komuszki, te odrzucone przez drapieżniejszych
kolegów i komuszki z piachem w rękawach, również starały się znaleźć w nowej
rzeczywistości. Od razu dodam: skutecznie. To nie tylko wydawnictwa promujące
coś, czego kompletnie naonczas nie rozumiano (Unia Europejska), przejmowanie
podupadających tytułów, na które niewielu miało ochotę (ponad stuletnia „Gazeta
Rolnicza”, czy równie długo żyjący „Przegląd Mleczarski”) - najlepiej z
należącymi do nich budynkami czy lokalami.
To również wchodzenie w
role, które rychło przyniosły „tfurcom” dostęp do złotonośnych strumyków -
samorządów zawodowych.
Czym są samorządy zawodowe
i czemu służą? Oczywiście ochronie interesów osób, które są członkami
organizacji. Ich - i tylko ich, wszystko jedno jak szczytne cele wypisane są w
statucie założycielskim i jak często mowa w nich o dobru klientów,
usługobiorców czy ogólnie zamawiających. Najbardziej jaskrawym przykładem
niechaj będzie tu samorząd zawodowy prawników. Napisano ostatnio na ten temat
tyle słów, że nie ma nawet sensu ich powtarzać. Rzekoma dbałość o jakość
świadczonych usług, wszystko jedno czy adwokatów, czy sędziów, czy radców
prawnych, rychło doprowadziła do jawnego zaprzeczenie celom, dla których
stworzono te zawody i funkcje.
Jeden z respondentów
Salonu24, Marcin Gomoła, w obszernym i bardzo jasno wyłożonym tekście („Czy
samorządy zawodowe mogą skutecznie chronić interes publiczny?”) precyzyjnie
nazwał chorobę, do której doprowadziło istnienie tej właśnie korporacji
zawodowej. Ilość Tajnych Współpracowników i wszelkiej maści postkomuszych
agentów jawnych i dwupłciowych jest tu raz oczywista, dwa zastraszająco wielka,
bez względu na pokolenie. Okazało się oto, że starsi niezmiernie szybko
wprowadzają do zawodu swych potomków i pociotków - myślących, jeśli nie co
najmniej tak samo, to nawet bardziej fundamentalistycznie. „...Niewiarygodnie brzmi
twierdzenie, że adwokaci i radcy prawni płacą składki członkowskie, utrzymują
administrację swych organizacji - a więc między innymi opłacają swych kolegów
po fachu działających we władzach samorządu - przeprowadzają egzaminy,
poświęcają swój czas i organizują swe działania po to, by chronić interesy
klientów. Ciężary te członkowie samorządu ponoszą dla ochrony własnych
interesów, ponieważ korzyści czerpane z tych działań znacznie przekraczają
ponoszone przez nich koszty...”
Ale czy tylko prawnicy
grzeszą w opisany sposób? Okazuje się, że absolutnie NIE! Że to przypadłość
także lekarzy, architektów, inżynierów budowlanych, ba, nawet niegdysiejszych
łobuzów, dzisiaj przebranych za właścicieli firm ochrony mienia wszelakiego. Niektórzy
nader przytomnie chrzczą swą profesję mianem „zawodu zaufania publicznego”. Czy
znajdzie się odważny, który odmówi tego miana lekarzom? Sędziom i adwokatom?
Budowniczym walących się czasem hal wystawowych? Samorządność tych grup
zawodowych polega w skrócie na tym, iż dowódcy niektórych „cechów” celowo i
świadomie ograniczają liczebność grupy zawodowej, w innych zaś ustalają ceny
minimalne usług, certyfikują umiejętności już raz przeegzaminowane, pobierając
od swych członków stałe, wysokie myto. Całość tych działań nie służy trosce o
jakość wykonywania zawodu - choć samorządowe gęby pełne są podobnych frazesów.
Lekarzom, jak wiadomo, zdarza się szkodzić pacjentom, sędziowie wydają kiepskie
wyroki, adwokaci zajmują się coraz częściej przenoszeniem grypsów swych
klientów. Nie kontynuuje wątku budowlańców, zbyt wiele poświęciłem tej nieciekawej grupie zawodowej czasu w przeszłości.
Wracając wszakże do
„namacalnych konkretów”: we wszystkich gremiach zarządczych korporacji
zawodowych nieodmiennie spotkać można „starych, dobrych znajomych”. W prasie
rolniczej (od niej zaczynałem wymienianie grzesznych), królują jak za dawnych
lat funkcjonariusze albo etatystycznego PSL-u, albo agenciaki i przekręciarze
wprost. Wśród lekarzy nowe już raczej kadry - w końcu trudno znaleźć chirurga
praktykującego w wieku lat osiemdziesięciu i więcej - ale jako się rzekło, to
nic nie znaczy, ta rzekomo nowa kadra jest w pełni autorskim wyrobem starej. Z
tym samym myśleniem, nawykami i skłonnością do zabawy w Pana Boga.
Mania certyfikacji w
środowisku budowlanym osiągnęła pod koniec 2008 roku apogeum: otóż postanowiono
zająć się płatną certyfikacją programów komputerowych, służących do
projektowania dróg, szlaków kolejowych i budynków użyteczności publicznej. Ktoś
gdzieś komuś powiedział, że obliczenia komputerowe mogą być w pewnym aspekcie
niedokładne, ponieważ nie uwzględniają czynnika ludzkiego, omylnego z natury.
Tezę potwierdziło kilku praktyków, dodając zresztą, że o owej wadzie wiedzą
wszyscy zainteresowani, ergo wadą to z tej przyczyny nie jest. No i ruszyła
kampania: domagamy się certyfikacji, bo bez niej będzie klapa! Wskazywano nawet
na centra, które łaskawie mogłyby się zająć takimi certyfikacyjnymi
czynnościami. I poetycznie powiadając, twórca diabolicznego planu już był w
ogródku, już witał się z gąską... - gdy gruchnęła informacja, że główni
apologeci certyfikacji nie potrafią nawet włączyć komputera! A co dopiero mówić
o dalszych na komputerze wyczynach... Na razie przycichło. Ale to środowisko łatwo
nie odpuści. Przecież Certyfikator brzmi tak dumnie...
Idiotów ani nie usunięto z
pracy, ani nie pozbawiono wpływu na to, na co wpływ mieli przedtem. Powód
najprostszy pod słońcem: jeśli w środowisku na kluczowych stołeczkach nadal
siedzą mali komuszkowie-indolenci, to któż lepiej dogada się z nimi, jak nie im
podobni?
Skanseny, skrytki i nisze
- jak widać, nie takie znów tajne czy ukryte. Kogo uwierają? Uwierają nas
wszystkich - wszyscy gdzieś mieszkamy, używamy dróg i środków komunikacji,
czasem udajemy się do sądów, leczymy i wyrabiamy sobie pogląd na podstawie
dostarczonych danych. Jeśli to wszystko jest fałszywe czy oparte na fałszywych
postkomuszych przesłankach - to jest źle. Ktoś robi nam wodę z mózgu...
M.Z.
4 komentarze:
Wymieniasz jakieś nie istniejące w świadomości ludzkiej tytuły , o co tu chodzi? Ktoś miałby przejmować się ich losem czy jak? To żart czy nieświadomość?
Nie, nie, ani żart, ani nieświadomość. Pisze o NISZACH, to jest wyraźnie w tekście zaznaczone,doradzam spokojniejszą i bardziej uważną lekturę. Dalej: rzetelnie informować można zarówno w gazetach "pierwszej linii frontu", jak w każdych innych. Kłamać da się i tu i tam. Podobnie wpływać na coś lub kogoś. I tu i tam można też wybrać mało popularną w dzisiejszych czasach opcję mówienia prawdy. Rolników i mleczarzy w Polsce jest naprawdę sporo, powiedział by nawet, że to potężna grupa wyborców, o dusze i umysły których od lat toczy się walka, niekoniecznie w głównych tytułach. Dodał bym do tej grupy także tak często przeze mnie wymienianych inżynierów budowlanych, od lat źle sytuowanych na płaszczyźnie znaczeń (przypisują sobie więcej, niż powinni) i dysponujących potężna władzą np. w zakresie pozwoleń na budowę czy ogólnie nadzoru budowlanego. Mówimy więc nie o kilku nieznanych tytułach, ale naprawdę dużej grupie dorosłych, nie pozbawionych prawa wyborczego ludzi, którzy w panteonie zawodów czy profesji polskich chcą coś znaczyć - lub już znaczą. W tym świetle wszystko co napisałem o złych, post-komuszych przewodnikach nabiera nieco innego znaczenia, czyż nie tak?
Z ukłonami M.Z.
Proszę przeczytać ten tekst:
http://opole.gazeta.pl/opole/1,35114,12983191,Usypal_sam_droge__wiec_ma_sprawe_w_sadzie.html#ixzz2HCc4g
Dopiero tutaj widac jakie znaczenie ma idiota w działaniach lokalnych i zyciu lokalnym.
Przeczytałem dopiero dzisiaj - ale podoba mi się, świetne! Mam na codzień do czynienia z certyfikatorami budowlanymi. Wie Pan ile kosztuje egzamin? Wie Pan ile kosztuje coroczne przymusowe ubezpieczanie się? A bez tego ani rusz, spada sie z listy uprawnionych do wykonywania zawodu i cześć pieśni, nie ma pieniążków...
Pozdrawiam!
Prześlij komentarz