wtorek, 15 stycznia 2013

Suplement do poprzedniego felietonu



Tekst zamieszczony wcześniej jak widzę wzbudził nieoczekiwanie duże zainteresowanie. Tym razem chodzi mi o cenzurę klasyczną w kształcie, lokujemy ją na ogół na Mysiej w Warszawie. Tam się w istocie mieściła. Mysia to synonim komunistycznej cenzury, przemocy nad myślą i słowem. Szeregowy dziennikarz podlegał oczywiście cenzurze z fotki, ale w drugim planie, najpierw kontrolował go kierownik działu, później naczelny, szczebli kontrolnych bywało wiele, czasem ostro wtrącał się do zabawy „aktyw partyjny”. 

Komunistyczna cenzura wychowywała ponoć niewolników. A przynajmniej starała się, co jak wiadomo do końca nie wyszło. Niemniej jednak kiedy w księdze tzw. zapisów znalazło się słowo Katyń – wszyscy wiedzieli, że o Katyniu pisać nie wolno i kropka. I nikt nie pisał. Nie dlatego, że ludzie byli tchórzami – ale dlatego, że wszystkie szczeble tkwiące nad szeregowcem zachowywały się niezwykle ostrożnie. Nie chciały popełnić partyjnie karanego głupstwa – i w życiu niczego zakazanego by nie puściły do druku. Motywy, o które pyta Mufti w dalszej części dyskusji na Polakach.eu.org? Pieczeniarstwo, służalczy charakter, żądza kariery, chęć odegrania się za coś na kimś, wreszcie betonowa konstrukcja rozumku – możliwości jest tyle, że trzeba by to opisywać godzinami. Tak czy siak podział był prostszy, niż dzisiaj: po jednej stronie byli „oni”, po drugiej cała reszta. Sztuka czytania miedzy wierszami rozwinięta była do granic doskonałości, a cenzorom niekiedy słabły charaktery, marniała uwaga i tak dalej. Stąd już w roku 1971 jeden z kabaretów zaczynał opis poprzedniej zimy od skądinąd metaforycznie słusznych słów, iż „zima była tak ciężka, że lud trzeszczał”. Pardon: lód. I to prawda i tamto prawda. Publika wyła z ukontentowania, a dyżurujący na pokazie cenzor udawał, że nie wie o co chodzi.

Niestety później już tak zabawnie nie bywało. Prosta przemoc zamieniona została na bardziej wyrafinowane operacje socjotechniczne, części obywateli zoperowano mózgi bez świadomości zainteresowanych, że poddani zostali jakiemukolwiek zabiegowi. To co kiedyś było wrogie stało się „swoje”. Prostak ze świętym obrazkiem w klapie bezkarnie zajął się wzmacnianiem lewej nogi, poodwracano pojęcia i donosiciel cierpieć począł bardziej od ofiary, w prasie dominował jąkała, o którym Herbert mówił wprost, że to intelektualny oszust. Dziennikarze angażowani do różnych tytułów prasowych nie mieli co prawda na głowie Mysiej – ale wirus Mysiej rozpanoszył się w główkach proroków mniejszych i większych tak skutecznie, że dzisiaj pedał to nie pedał, ale wesołek, urżnięcie sobie klejnotów rodzinnych wprost prowadzi do Sejmu, gdzie pewien entomolog pluje jadem jak nie przymierzając kobra, jest taka specjalistka od plucia właśnie. I tak największy dziennikarski dureń, nota bene o wyglądzie rasowego debila, pisze książkę o Smoleńsku nie mając chyba nawet pewności czy to przypadkiem nie w Kazachstanie, inni kombinują jak by tu zaistnieć wyraźniej opowiadaniem o chęci zgwałcenia jakiej Ukrainki, czy wetknięciem flagi w psie gówno. Bywalcy specjalnie się nie dziwią: SELEKCJA NEGATYWNA (a tylko taka istnieje w Polsce) zrobiła swoje i działa dalej w najlepsze. Dziennikarskie rzekome tuzy nadal nie mają nic nikomu do powiedzenia, z obrzydzeniem jeżdżą w teren i z odrazą słuchają co ludzi boli czy interesuje. Radary Janosika z Ministerstwa Finansów wpisano do budżetu jako najlepsze polskie fabryki gotówki i natychmiast paru „specjalistów motoryzacyjnych” pochwaliło dzielny rząd za innowacyjne pomysły ratowania dziury w całym. Ąż prosi się zapytać idiotów o co tu w ogóle chodzi – pal sześć dziura, przecież NIE MA CAŁEGO!

Typuję więc, że już wkrótce w tabloidach pojawi się odwieczny cykl porad jak uprawiać seks na śniegu, jak bardzo pożywny jest szczaw z przydrożnego rowu i dlaczego poważnie chorym ludziom należy kłaść pod głowę grubą poduszkę. Tygodniki zajmą się preparowaniem reportaży z Hawajów, na które wybrał się pewien nieznany senior po podpisaniu tak zwanej odwróconej hipoteki. Z moich ulubionych Mazur nadejdzie zapewne już niebawem materiał o szczęśliwej właścicielce pensjonatu, do którego zjeżdża się kwiat najspokojniejszych i delikatnych turystów zza granicy. Spod Hamburga i z Kaliningradu – rzecz jasna…

Tylko proszę Państwa ktoś za te banialuki płaci! I NIESTETY DALEJ SĄ TO WYDAWCY!

M.Z.

Brak komentarzy: