środa, 2 stycznia 2013

GRUNT TO KADRY!



 
Wielu braci blogerów, najznakomitszych pojawiających się w sieci autorów zajmuje się rzeczami poważnymi. Bez śmiechów: konstytuowanie nowego państwa, jego systemu prawnego czy ekonomicznego to jak najpoważniejsze zajęcia. Oczywiście mam o tym pewne pojęcie, czasem wystarczy go na komentarz - ale dalej brakuje już chęci i zapału, badania podstawowe i takież symulacje nie są moją specjalnością. Stosuje się do prostej zasady: źle tańczysz - nie pchaj się do baletu. W „Jeziorze Łabędzim" nawet jako „łabądek" z trzeciego rzędu byłbym żałosny...

Zajmuję się przeto obserwacjami. A czemu nie? Dzień za dniem ruszając w zwykłą wędrówkę mam pewność, że gdzieś po drodze spotkam dwóch durniów, trzech postkomuchów, co najmniej jednego byłego donosiciela, niespełnionych ministrów i kilka ciotek rewolucji w swych charakterystycznych przebraniach. Wszyscy wymienieni tworzą swoiste panopticum, którego jedyną troską jest to, by nikt ich jako odmieńców nie postrzegał. „Tymi ręcyma podwaliny podwalaliśmy - sie nam tera należy..." Co? Sznur?  Cokolwiek by jednak nie wymyślono genialnego, dobrego czy chociaż poprawnego w materii zmiany kompradorskiego państwa - a co trafi w ręce wymienionych ludzi - rychło zmieni się w gnój, parodię i kpinę. We własnym przekonaniu to oni wyznaczają standardy. Oni przesądzają, co jest właściwe, a co nie jest. Więc mamy co mamy… Od wczoraj podwyżkę cen biletów komunikacji miejskiej w Warszawie. Europa, kuźba, Europa… Tylko czemu zarobki żadne, albo chińskie?

Kiedy pod koniec lat 90. usiłowałem z jakiejś ważnej przyczyny dostać się do ministra rolnictwa, okazało się, że godziny poranne nie wchodzą w grę „z klucza" - pan minister je właśnie śniadanie w sali tzw. wzorcowni. A że sytuacja powtarzała się kilka razy z rzędu, zainteresowałem się, czemu to ważny urzędnik nie może pożreć kanapek  w domu, w biegu, w służbowym samochodzie czy gdziekolwiek indziej. Skierowano mnie wówczas do jakiejś pańci, która, jak wieść niosła, wiedziała wszystko o tych śniadankach. Tamże zostałem poinstruowany, że swą namolnością naruszam jeden z podstawowych obyczajów zacnego urzędu. Śniadanie polega bowiem na tym, że każdego dnia firmy zajmujące się wyrobem wędlin, serów czy innego żarcia starają się „osiągnąć" pełne zadowolenie ministerialnego brzucha. I póki nie osiągną - nie zejdą z pola, jakim jest ministerialny przedpokój. Nie wiem czy dzisiaj zwyczaj rozwija się w najlepsze, sądzę, że tak - skoro jego początek miał swoje miejsce w latach tak zamierzchłych, iż najstarsi urzędnicy nie pamiętają. A propos tej kadry: ministrowie zmieniali się często. Zaufani urzędnicy prawie wcale. Jakim sposobem wkradali się w łaski coraz to nowych szefów - nie wiem. Pewien jestem natomiast tego, że ilu ich poznałem, tylu przypominało pewnego bohatera amerykańskiej opowiastki o facecie, któremu pomiędzy Murzynami natychmiast czerniała skóra. Polscy specjaliści zbliżając się do akwarium zapewne wyjmują z kieszeni prawdziwe płetwy. No ale w końcu to właśnie w demoludach sztuka pływania po urzędach doprowadzona została do perfekcji...

Ratusz miasta stołecznego... Jeszcze nie tak dawno urzędował w nim facecik, który tym się wsławił w początkowym okresie stanu wojennego, że lubił demonstrować podwładnym w jednym z wydawnictw przydzielony mu służbowy pistolet. Do czasu - to znaczy do dnia, kiedy w jakiejś śródmiejskiej bramie spuszczono mu manto, żelazo zabierając rzecz jasna na pamiątkę. Przypudrował sińce, dostał nowa spluwę - i przetrwał wszystkie zakręty historii. Kolejny „agent" lata całe przydzielał z ramienia tegoż Wysokiego Urzędu miejsca na Stadionie X-lecia, gdzie towar schodził najlepiej i najszybciej. Miał się z tego powodu znakomicie, myślę rzecz jasna o finansach, choć nikt nigdy niczego mu nie udowodnił. Niedawno obydwaj panowie przysłali mi maila: jako prezesi firmy doskonalącej kadry menadżerskie obiecywali, że wreszcie pojmę, czym jest porządna gospodarka zasobami ludzkimi. O ile uiszczę, bagatela, ponad dwa tysiaki za dwie sesje „naukowe". Niestety, zachowałem się jak słynny Portugalczyk Osculati ze starej kabaretowej piosenki, śpiewanej bodajże przez Barbarę Krafftównę - nie uiściłem.

Dzień współczesny, poranek. Siorbię za gorącą kawę i wyglądam przez okno. Kiedyś była przed nim perspektywa dużego drzewa. Teraz stoi dźwig i stawia kolejny budynek. Nowe domiszcze jakieś piętnaście metrów od dwóch już tam stojących. Skąd wzięło się to gówniane przekonanie, iż w dużym moim mieście można stawiać wszystko byle jak, gdzie tylko coś się zmieści, bez dbania o dojazd, widok z okna i takie tam duperele? No cóż - prawo dozwala. Prawo budowlane. Wiecznie nowelizowane, wiecznie paprane przez kolejnych idiotów. Wejdźmy na chwilę w to środowisko, proszę darować, pewnie kiedyś poświeciłem mu i tak zbyt wiele czasu. Obowiązuje teoria: „Gdyby nie my, wokół rozciągałyby się ugory i nieużytki..." A tak mamy solidne osiedla, przemyślaną infrastrukturę i szczęście pacholąt, widoczne w ich oczach na rogu każdej ulicy? Ostatnie pacholę, które naprawdę miało szczęście w oczach, napotkałem w osiedlu Za Żelazną Bramą. Leżało sobie w poprzek chodnika i jak stwierdził wkrótce przybyły lekarz „nadużyło opiatów". Bywa. Dla mnie ważniejsze miejsce, w którym rzecz się stała. To znaczy system bloków, w których siedząc na kiblu w trzypokojowym mieszkaniu, z powodu jego wielkości można wyłączyć gaz pod czajnikiem w kuchni. Wysokość cel taka, że najlepiej na niedzielny obiad podawać naleśniki, schabowe nie wchodzą pod sufit. Zaproponowałem swojego czasu zesłanie wszystkich komuchów, postkomuchów i im podobnych do tego raju. Po tylu pensjonariuszy do celi, ilu lokatorom przydzielono to wątpliwe szczęście... Dożywotnio! Pewien komentator odpalił, że najwidoczniej jestem bez serca. Na pewno? 

Wracając do dzielnych budowlańców: taka masa ciotek rewolucji, jaka występuje w ich ministerstwie (oj, wiem, że dla niepoznaki nazywa się Ministerstwem Infrastruktury, a budownictwo jest częścią tego molocha) możliwa jest do zaobserwowania już tylko na warszawskim Powiślu, gmach ZNP. I tu, i tam przebrzmiałe damesy memłają w gębach stare zaklęcia, porównują różowe z zielonym, zbudowane z marzeniem o zbudowaniu, lewe z prawym - i na skos. Informacje o zmianach przyjmują z głębokim zafrasowaniem, bo choć wiedzą, że kompletnie nic się nie zmieni, to nie wiedzą kto będzie tym razem kozłem ofiarnym. 

Kiedy wróg ma ponure oblicze, złe zamiary wypisane na koszmarnej gębie i plugawą suknię - można roić o potraktowaniu go jakimś bejsbolem czy gazrurką, ludzki to odruch. Niestety wypindrzona w swoim biurze dama przysyła uprzejme pismo: na podstawie prawa numer, paragraf jak niżej, data jak w nagłówku, masz się bratku poddać i od jutra płacić więcej dwa razy. I co można uczynić? Przylutować autorce pisma? Podać ją do „niezawisłego" sądu? Opisać w polskojęzycznym Wiodącym Tytule Prasowym? Możliwy obywatelski opór z każdym rokiem staje się coraz bardziej iluzoryczny. Gąszczem prawnej banialuki opleciono nas tak dokładnie, że niedługo nie będzie się można ruszyć z domu bez zezwolenia wysokiego komisarza. „Ludowa demokracja" przycupnęła na moment za jakimś kamieniem - by wkrótce ujawnić się z powrotem już jako „demokratyczne państwo prawa". Standardem jest podległość. Całkowita i absolutna. Budzę się rano, patrzę na te wszystkie odpryski i przypominam: toż już kilkadziesiąt lat temu, stary durniu, przestrzegano cię, że wolność to uświadomiona konieczność. Gdybyś uwierzył - to by może dzisiaj tak nie bolało...

M.Z.

Fot.  wadowita24.pl

Brak komentarzy: