Wielu braci blogerów,
najznakomitszych pojawiających się w sieci autorów zajmuje się rzeczami poważnymi.
Bez śmiechów: konstytuowanie nowego państwa, jego systemu prawnego czy
ekonomicznego to jak najpoważniejsze zajęcia. Oczywiście mam o tym pewne
pojęcie, czasem wystarczy go na komentarz - ale dalej brakuje już chęci i
zapału, badania podstawowe i takież symulacje nie są moją specjalnością. Stosuje
się do prostej zasady: źle tańczysz - nie pchaj się do baletu. W „Jeziorze
Łabędzim" nawet jako „łabądek" z trzeciego rzędu byłbym żałosny...
Zajmuję się przeto obserwacjami. A czemu nie? Dzień
za dniem ruszając w zwykłą wędrówkę mam pewność, że gdzieś po drodze spotkam
dwóch durniów, trzech postkomuchów, co najmniej jednego byłego donosiciela,
niespełnionych ministrów i kilka ciotek rewolucji w swych charakterystycznych
przebraniach. Wszyscy wymienieni tworzą swoiste panopticum, którego jedyną
troską jest to, by nikt ich jako odmieńców nie postrzegał. „Tymi ręcyma
podwaliny podwalaliśmy - sie nam tera należy..." Co? Sznur? Cokolwiek by jednak nie wymyślono genialnego,
dobrego czy chociaż poprawnego w materii zmiany kompradorskiego państwa - a co
trafi w ręce wymienionych ludzi - rychło zmieni się w gnój, parodię i kpinę. We
własnym przekonaniu to oni wyznaczają standardy. Oni przesądzają, co jest
właściwe, a co nie jest. Więc mamy co mamy… Od wczoraj podwyżkę cen biletów
komunikacji miejskiej w Warszawie. Europa, kuźba, Europa… Tylko czemu zarobki
żadne, albo chińskie?
Kiedy pod koniec lat 90. usiłowałem z jakiejś
ważnej przyczyny dostać się do ministra rolnictwa, okazało się, że godziny poranne
nie wchodzą w grę „z klucza" - pan minister je właśnie śniadanie w sali
tzw. wzorcowni. A że sytuacja powtarzała się kilka razy z rzędu,
zainteresowałem się, czemu to ważny urzędnik nie może pożreć kanapek w domu, w biegu, w służbowym samochodzie czy
gdziekolwiek indziej. Skierowano mnie wówczas do jakiejś pańci, która, jak
wieść niosła, wiedziała wszystko o tych śniadankach. Tamże zostałem
poinstruowany, że swą namolnością naruszam jeden z podstawowych obyczajów
zacnego urzędu. Śniadanie polega bowiem na tym, że każdego dnia firmy zajmujące
się wyrobem wędlin, serów czy innego żarcia starają się „osiągnąć" pełne
zadowolenie ministerialnego brzucha. I póki nie osiągną - nie zejdą z pola,
jakim jest ministerialny przedpokój. Nie wiem czy dzisiaj zwyczaj rozwija się w
najlepsze, sądzę, że tak - skoro jego początek miał swoje miejsce w latach tak
zamierzchłych, iż najstarsi urzędnicy nie pamiętają. A propos tej kadry:
ministrowie zmieniali się często. Zaufani urzędnicy prawie wcale. Jakim
sposobem wkradali się w łaski coraz to nowych szefów - nie wiem. Pewien jestem
natomiast tego, że ilu ich poznałem, tylu przypominało pewnego bohatera
amerykańskiej opowiastki o facecie, któremu pomiędzy Murzynami natychmiast
czerniała skóra. Polscy specjaliści zbliżając się do akwarium zapewne wyjmują z
kieszeni prawdziwe płetwy. No ale w końcu to właśnie w demoludach sztuka pływania
po urzędach doprowadzona została do perfekcji...
Ratusz
miasta stołecznego... Jeszcze nie tak dawno urzędował w nim facecik, który tym
się wsławił w początkowym okresie stanu wojennego, że lubił demonstrować
podwładnym w jednym z wydawnictw przydzielony mu służbowy pistolet. Do czasu -
to znaczy do dnia, kiedy w jakiejś śródmiejskiej bramie spuszczono mu manto,
żelazo zabierając rzecz jasna na pamiątkę. Przypudrował sińce, dostał nowa
spluwę - i przetrwał wszystkie zakręty historii. Kolejny „agent" lata całe
przydzielał z ramienia tegoż Wysokiego Urzędu miejsca na Stadionie X-lecia,
gdzie towar schodził najlepiej i najszybciej. Miał się z tego powodu
znakomicie, myślę rzecz jasna o finansach, choć nikt nigdy niczego mu nie
udowodnił. Niedawno obydwaj panowie przysłali mi maila: jako prezesi firmy
doskonalącej kadry menadżerskie obiecywali, że wreszcie pojmę, czym jest
porządna gospodarka zasobami ludzkimi. O ile uiszczę, bagatela, ponad dwa
tysiaki za dwie sesje „naukowe". Niestety, zachowałem się jak słynny
Portugalczyk Osculati ze starej kabaretowej piosenki, śpiewanej bodajże przez Barbarę
Krafftównę - nie uiściłem.
Dzień współczesny, poranek. Siorbię za gorącą kawę
i wyglądam przez okno. Kiedyś była przed nim perspektywa dużego drzewa. Teraz
stoi dźwig i stawia kolejny budynek. Nowe domiszcze jakieś piętnaście metrów od
dwóch już tam stojących. Skąd wzięło się to gówniane przekonanie, iż w dużym moim
mieście można stawiać wszystko byle jak, gdzie tylko coś się zmieści, bez
dbania o dojazd, widok z okna i takie tam duperele? No cóż - prawo dozwala.
Prawo budowlane. Wiecznie nowelizowane, wiecznie paprane przez kolejnych
idiotów. Wejdźmy na chwilę w to środowisko, proszę darować, pewnie kiedyś
poświeciłem mu i tak zbyt wiele czasu. Obowiązuje teoria: „Gdyby nie my, wokół
rozciągałyby się ugory i nieużytki..." A tak mamy solidne osiedla,
przemyślaną infrastrukturę i szczęście pacholąt, widoczne w ich oczach na rogu
każdej ulicy? Ostatnie pacholę, które naprawdę miało szczęście w oczach,
napotkałem w osiedlu Za Żelazną Bramą. Leżało sobie w poprzek chodnika i jak
stwierdził wkrótce przybyły lekarz „nadużyło opiatów". Bywa. Dla mnie
ważniejsze miejsce, w którym rzecz się stała. To znaczy system bloków, w
których siedząc na kiblu w trzypokojowym mieszkaniu, z powodu jego wielkości
można wyłączyć gaz pod czajnikiem w kuchni. Wysokość cel taka, że najlepiej na
niedzielny obiad podawać naleśniki, schabowe nie wchodzą pod sufit.
Zaproponowałem swojego czasu zesłanie wszystkich komuchów, postkomuchów i im
podobnych do tego raju. Po tylu pensjonariuszy do celi, ilu lokatorom
przydzielono to wątpliwe szczęście... Dożywotnio! Pewien komentator odpalił, że
najwidoczniej jestem bez serca. Na pewno?
Wracając do dzielnych budowlańców: taka masa ciotek
rewolucji, jaka występuje w ich ministerstwie (oj, wiem, że dla niepoznaki
nazywa się Ministerstwem Infrastruktury, a budownictwo jest częścią tego
molocha) możliwa jest do zaobserwowania już tylko na warszawskim Powiślu, gmach
ZNP. I tu, i tam przebrzmiałe damesy memłają w gębach stare zaklęcia, porównują
różowe z zielonym, zbudowane z marzeniem o zbudowaniu, lewe z prawym - i na
skos. Informacje o zmianach przyjmują z głębokim zafrasowaniem, bo choć wiedzą,
że kompletnie nic się nie zmieni, to nie wiedzą kto będzie tym razem kozłem
ofiarnym.
Kiedy wróg ma ponure
oblicze, złe zamiary wypisane na koszmarnej gębie i plugawą suknię - można roić
o potraktowaniu go jakimś bejsbolem czy gazrurką, ludzki to odruch. Niestety
wypindrzona w swoim biurze dama przysyła uprzejme pismo: na podstawie prawa
numer, paragraf jak niżej, data jak w nagłówku, masz się bratku poddać i od
jutra płacić więcej dwa razy. I co można uczynić? Przylutować autorce pisma? Podać
ją do „niezawisłego" sądu? Opisać w polskojęzycznym Wiodącym Tytule
Prasowym? Możliwy obywatelski opór z każdym rokiem staje się coraz bardziej
iluzoryczny. Gąszczem prawnej banialuki opleciono nas tak dokładnie, że
niedługo nie będzie się można ruszyć z domu bez zezwolenia wysokiego komisarza.
„Ludowa demokracja" przycupnęła na moment za jakimś kamieniem - by wkrótce
ujawnić się z powrotem już jako „demokratyczne państwo prawa". Standardem
jest podległość. Całkowita i absolutna. Budzę się rano, patrzę na te wszystkie
odpryski i przypominam: toż już kilkadziesiąt lat temu, stary durniu,
przestrzegano cię, że wolność to uświadomiona konieczność. Gdybyś uwierzył - to
by może dzisiaj tak nie bolało...
M.Z.
Fot. wadowita24.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz