środa, 2 stycznia 2013

Zimą dalej widać



Pod koniec minionego roku wysyp naukowych i wszelkich innych opracowań dotyczących Mazur. Sytuacja demograficzna, ekonomiczna, bezrobocie, ruch turystyczny i tak dalej. Czy zupełnie zidiociałem przywołując ten polski region w styczniu? Nie, zimą naprawdę dalej widać. Zwłaszcza w materii ruchu turystycznego. Nie ma szumu klakierów, tych różnych pociotów i opłacanych chwalców, którzy na każdym forum gotowi są dowodzić, że w nadjeziornej turystyce musi być drogo, bo takie mazurskie prawa. Albo że jak mi się nie podoba to mogę jechać do Zakopanego, "tam już mnie górale obiorą do żywego". 

No więc zimą widać jak na dłoni, że rozumowanie większości mazurskich „biznesmenów” coraz dalej odjeżdża od realiów – im więcej powstaje drogich ośrodków wypoczynkowych możliwych do wykorzystania przez cały rok tym mniej osób en bloc do magicznej krainy zjeżdża. To znaczy: niektórzy właściciele pensjonatów jakoś sobie radzą. Potężna procentowo reszta – zupełnie nie. Z czego tylko część posesjonatów usiłuje znaleźć jakieś wyjście z pułapki. Pozostali jak drzewa w najgłośniejszej ze sztuk Alejandro Casony (1900-1965), hiszpańskiego dramatopisarza, przyjaciela Federico Garcii Lorki - umierają stojąc. Jedni twierdzą, że to szlachetne. Inni że po prostu głupie.

Tematowi  wakacji, urlopów czy w ogóle wolnego czasu poświęciłem już wiele wpisów. I w ciągu tych lat niewiele to dało. Ale teraz pojawił się głęboki kryzys, który usiłowano do tej pory czarować magicznymi słowami, albo po prostu nie zauważać. Czarowano, kuszono potencjalnych klientów jakimiś bzdurami typu „ścieżki edukacyjne”, wpuszczano do sieci fotki młodych, wysportowanych ludzi na rowerach latem i nartach zimą – bez efektu. Niektóre drogie pensjonaty ratowały się współdziałając z prywatnymi szkołami, które wysyłały do nich na koniec każdego roku szkolnego klasę czy dwie w ramach tak zwanej „zielonej szkoły”. Inni żyli z kursokonferencji. Ale już tydzień później pozostawał wąski zestaw szaleńców, którzy jak ja z żoną mieszkali w czerwcu w niemal pustym budynku. Ile razy w takim terenie można oglądać „edukacyjną ścieżkę” i uczyć się łacińskich nazw rosnących tam roślin? Ile razy trzeba sobie uświadamiać, że do najbliższej miejscowości z normalnymi sklepami jest  co najmniej kilkanaście kilometrów, a do pierwszej oficjalnej atrakcji kilkadziesiąt? I jakoś trzeba tam dojechać, co żadną miarą nie dzieje się za darmo…

W sztuce marketingu jedną z najwyższych umiejętności jest postrzeganie świata w kategoriach konkurencyjności i specyficznych proporcji. Posłużę się tutaj znanym mi osobiście przykładem: w połowie lat 90-tych na polski rynek usiłowała wejść pewna europejska firma produkująca kosmetyki samochodowe. Towar mieli przedniej jakości, handlowcy za duże pieniądze zostali przeszkoleni tak w kraju producenta, jak na miejscu, porządnej marki samochody odpowiednio oklejone miały go dostarczać bezpośrednio do sklepów. W okresie wstępnego uderzenia marketingowego handlowcy przejechali pewnie kilka milionów kilometrów, docierali do już znanych sobie odbiorców i starali się poszerzać to grono. Prezentowali działanie preparatów, dowodzili o ile są lepsze od konkurencyjnych – a były bez dwóch zdań. Konkurent słynnego WD 40 luzował zapieczone śruby parę razy szybciej, wosk do lakierów powodował lepszy wygląd karoserii, a wszelkiej maści „odsmradzacze” działały nawet na sierść mokrego psa. Sklepikarze kiwali głowami, wyrażali swój niekłamany zachwyt i zadawali najtrudniejsze pytanie: a ile to kosztuje? Niestety dwa-trzy razy drożej, niż u konkurencji… Nadto miało być sprzedawane w pakietach, zdecydowanie dla sklepikarzy niekorzystnych. Wszystko padło po roku. Zły, włoski pieniądz wyparł lepszy, duński. Prawo Kopernika? A jakże by inaczej!

Na dodatek auta „dobrej marki” prezesi firm zarezerwowali dla siebie. No przecież handlowiec nie może jeździć nowym Mercedesem, prawda?

Tygodniowy urlop można spędzić w dwie osoby za niewiele ponad dwa tysiące złotych dla dwóch osób w Tunezji, Egipcie, na Wyspach Kanaryjskich czy na Krecie. Oczywiście z przelotem samolotem. Jeśli pieniądze zostaną wpłacone z odpowiednim wyprzedzeniem – to i tutaj da się jeszcze coś utargować. Ten sam pobyt w porównywalnym pensjonacie na Mazurach okazuje się DWA RAZY DROŻSZY, dojechać należy na własny koszt.

Tydzień w Zakopanem w średniej jakości kwaterze dla dwóch osób to jakieś tysiąc złotych, dojazd własny. Wybierając się do rzeczywiście czarownej mazurskiej krainy w tym samym terminie nie mamy czego tam szukać bez dwóch tysięcy. I tu i tam bez obiadów, wyłącznie śniadania. W sumie na Mazurach DWA RAZY DROŻEJ!

Kto nie wierzy może sprawdzić sam. Polecam oczywiście sieć i takie portale, jak Citeam czy Groupon. Południe Mazur ma też swój portal dla oszczędnych tutaj: witajwpodrozy.pl. Rzecz dotyczy Mazur południowych. Północ, czasem ciekawsza krajobrazowo, trwa w uporze. Na tych ofertach oparłem swoje rozumowanie i tok wywodu. Proszę przy tym pamiętać, że górale, rzekomo obdzierający ze skóry turystów od Bóg wie jak wielu lat to także wieloletnia tradycja i nawyk. Mazury zimą to nadal wybryk i ekstrawagancja. Wiec mówiąc wprost: kto tu kogo robi w konia?

M.Z.

Fot.  witajwpodrozy.pl, wtatry.com

Brak komentarzy: