poniedziałek, 30 stycznia 2012

Se minelo…


Wiele razy przyznawałem się, że czytam blogi ludzi, których albo znam, albo cenię. Bywa że włażę na strony i tych, których szczerze nie cierpię. To ostatnie rzadko, w końcu szkoda nerwów i czasu… Niedawno zupełnie niepotrzebnie wdałem się w rozmowę o ludziach znanych, w różny sposób znanych - którzy opowiadali dużo o sobie i twierdzili, że kiedyś to było ciekawie, dzisiaj jest niebezpiecznie i podle. I gdybym ja, wieczny malkontent, choć trochę poczytał ich wspominki – to wiedział bym co to dobra szkoła, stare przyjaźnie i w ogóle „ciekawe czasy”. Mój rozmówca zaproponował bym natychmiast wziął się na przykład za czytanie blogu Hanny Bakuły. Bo to niby może mi rozjaśnić w głowie…

Znalazłem tedy rzeczony blog. I rzeczywiście: może nie tyle mi się rozjaśniło, co przypomniało. Dowód: fotka przy leadzie. Niewiele się tego zachowało. Ale patrzę na pożółkły kartonik i uśmiecham się. Tak, wtedy było ciekawie, żart był żartem, uniesienia uniesieniami – a tak naprawdę nikt nie wiedział co go czeka za zakrętem. To było ekscytujące sto razy bardziej od dzisiejszej pewności, że jutro też może być jak dzisiaj do dupy… I pewnie będzie.

Chodziliśmy z Hanką do jednej praskiej szkoły, ba, do tej samej klasy, a bywało i tak, że siedzieliśmy w jednej ławce. Przypuszczam, że mieli z nami sporo kłopotu, zwłaszcza wiosną. Ta zdecydowanie powodowała, że właściwie dzisiaj w życiorysach możemy pisać, iż szkołę średnią z powodu mnogości wagarów kontynuowaliśmy zaocznie. I proszę sobie wyobrazić, że prócz mojej durnoty matematycznej jakoś nikomu z wiosennych wycieczkowiczów nie przynosiło to najmniejszej szkody! Oczywiście to były naprawdę inne lata, nikomu na przykład nie lęgły się pod fryzurami pomysły, by nauczycielom zakładać na głowy kosze na śmieci – choć moim zdaniem niektórych należało się to jak najbardziej. Stosowano oczywiście system kar, od prewencyjnych wezwań rodziców na spowiedź u wicedyrektora, naszego wychowawcy – po dodatkowe zadania typu „opracować referat pod tytułem stan wiedzy na temat współczesnej poezji polskiej”. Sądzę, że mieliśmy o niej dość mgliste pojęcie. Wykładnia była taka, że końcu wszystko, co robiliśmy to była czysta poezja. Po co jakiś tam zapis w poszarzałym ze wstydu tomiku... Ale mus to mus, trza było przyrządzić stosowną pracę. Czas leciał, nikomu nie chciało się spędzać coraz ładniejszych dni w bibliotekach. Rada w radę: stworzyliśmy trzódkę młodych polskich poetów sami. Od podstaw. Z nazwiskami i niemal adresami. Do wykonania pozostał tylko drobiazg: próbki twórczości.

Że co? Że niby każdy ma w ukryciu jakiś młodzieńczy poemat, wystarczy go tylko wyjąć z dna szafy i opublikować? Niestety to nie zawsze prawda. Przynajmniej w moim wypadku. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek chciał wyrażać duszę w taki właśnie sposób. Na szczęście miałem znajomego, w dzień magazynier, nocami wierszem wyjący do księżyca nieszczęśnik. Podsłuchałem ze dwie zwrotki jego najnowszego poematu epicko-lirycznego, chodziło o wejście w klimat, takie "nastrojenie się". A potem wspólnie z Hanką dorobiliśmy to i owo, tu przyznaję moja koleżanka wykazała się niezwykłą inwencją. Nieco poniosła nas ironiczna fantazja – ale zrąb rozprawy „Samotność oczyma młodości” był gotów.

Zaczynało się od opisu sytuacji, w której podmiot liryczny płci obojętnej przemieszcza się bez parasola w ulewnym deszczu. Po pustej ulicy, samotnie, w końcu normalni ludzie rzadko snują się w deszczu i bez potrzeby, więc samotność jest tu zrozumiała sama przez się – zwłaszcza za socjalizmu. Oczywiście "podmiot" nie ma pojęcia co ją – jego czeka na końcu tej podróży. Pewnie kolejne rozczarowanie, po którym przyjdzie już tylko wypowiedzieć znamienne słowa: „I znów czuł się jak samotne, puste pudełko zapałek porzucone pośród obojętnej czerni asfaltu…”

Wygłosiliśmy, a jakże. Tyle że pośród zamieszania jakie nastąpiło już nie bardzo pamiętam, czy zacna nasza polonistka dostała szału, ataku nerwowego, czy tylko osłabła. Bo na wszystko ją było stać. W każdym razie skoro sztuka też się liczy – referat nam zaliczono. Rodzice na wszelki wypadek również zostali do szkoły zaproszeni. Tak bywa. Ktoś później skwitował rzecz całą, że ze sztuk pięknych przyjemniej jest się zajmować łajdactwem, niż poectwem. Ale to pewnie zazdrosny nieuk był… Albo niedobra kobieta.

Hania lubi do Zakopanego. Też lubiłem, kiedyś. Do dzisiaj w każdym razie pamiętam nazwisko gazdy, u którego nocowałem po raz pierwszy w życiu prywatnie: Kubiniec. Dom pracy twórczej Radziejowice… Owszem Haniu, bywałem, oczywiście nie jako pisarz, raczej nieudaczny amant w zalotach do kogoś z obsługi, choć właśnie tam miałem okazję poznać Hoffmana i Barańską, ba, nawet samego Jerzego Waldorffa. Co z tego wynika? Z jednej strony nic. Z drugiej pewnie tylko konstatacja, że świat potrafi być piekielnie okrągły. Spotykamy się, mijamy, a potem wychodzi na to, że wiemy coś, niezbyt dokładnie i nie zawsze w tym samym znaczeniu… Ale refleksje dotyczą o dziwo tych samych miejsc.

Tyle że to se już minelo.

M.Z.

Brak komentarzy: