środa, 4 stycznia 2012

Łaskawcy – ciąg dalszy



Częścią pierwszą tych opowieści wzbudziłem jak się okazało spore zainteresowanie. Duża grupa ludzi sądzi, że to wszystko, co opisuję jest wynalazkiem ostatnich lat. Niestety nie! Ten system działa już od lat mniej więcej dwudziestu, z raz mniejszym, raz większym powodzeniem, falowo. I bazuje na ludzkiej niepamięci. Dwadzieścia lat to bowiem wystarczająco dużo, by pojawili się nowi frajerzy – albo powiedzmy delikatniej: naiwni. Doświadczeni też się zresztą nabierają. Mało kto bowiem sądzi, że idiotyzm może być powielany w nieskończoność. Zakładamy raczej, iż raz spalony pomysł odgrzebany zostanie co najmniej po pięćdziesięciu latach. A tu masz babo placek… Jest znów i znów taki sam! To po prostu nie do wiary!

Na czym to wszystko polega? Na dwóch rzeczach: dążności do znaczenia i przekonaniu, iż śpiewać każdy może. Jednym słowem próżność i naiwność. Ta pierwsza opiera się na starym przekonaniu, że to, co napisane z natury jest ważniejsze od słowa ulotnego, wypowiedzianego na przykład w radiu. I ktoś, osoba próżna i pozbawiona jakichkolwiek umiejętności oraz intelektualnego znaczenia, może za sprawą odpowiednio sformułowanych okrzyków spowodować zmianę orbit planetarnych – zaistnienie nowego bytu prasowego. Nowego tekstu, nowego wyznania, nowej skargi na podły świat…

Rzecz druga opiera się na wierze, iż skoro wszyscy mówimy i piszemy po polsku to nic nie stoi na przeszkodzie, by każdy zaraz, najpóźniej jutro, mianował się dziennikarzem i dzielił z otoczenie swymi głębokimi przemyśleniami. No a jeśli takowych nie posiada – to bólem z powodu „nie posiadania”…

W sieci powstało już wiele portali tematycznych, oczywiście największym powodzeniem cieszą się takie, jak Salon24 czy Nowy Ekran. Nie opowiem tu niczego o innych, są wtórne i jak praktyka dowodzi nie są w stanie żadnym sposobem przeskoczyć dwóch wymienionych względem poczytności, czyli liczby wejść. A od tej liczby zależy kasa, czyli reklamodawcy… Jeśli w tej chwili ktoś powie, że mylę się, dwadzieścia lat temu nie było przecież tak powszechnego dostępu do Internetu – odpowiem, iż mam na myśli także wydania papierowe. Nabór frajerów do klasycznych gazet i tygodników dokonywał się dokładnie w ten sam sposób, co do wydawnictw sieciowych. Przy czym specyfika początku lat 90-tych polegała jeszcze i na tym, że niektóry tytuły prasowe tak zwanym „przypadkiem” dostały się w ręce osób, które owszem, miały coś wspólnego z wydawnictwami – o ile zgodzimy się, że zamiatanie podłóg redakcyjnych, czy parzenie kawy w Interpressie to była robota wydawnicza. Jak go zwał tak go zwał: zręczne łapki dostawały tytuł o wieloletniej tradycji (np. „Gazeta Rolnicza”), najmowały ludzi do pracy, to mogła być rekonstrukcja tytułu czy rozwój wydawnictwa na przykład poprzez nowe wydanie sobotnio-niedzielne, po czym sprzedawały całość, gdy tylko pojawiły się pierwsze zatory płatnicze, albo też okazja. A daję słowo, że na te „okoliczności przyrody” długo nie trzeba było czekać…

Innym sposobem było wejście w stan posiadania byłych pomieszczeń redakcyjnych, to zwykle dokonywało się zaraz po podziale partyjnego socjalistycznego molocha, jakim była Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza. A gdy te pomieszczenia znajdowały się w atrakcyjnym punkcie miasta – można było zacząć wydawać cokolwiek, nawet niepowodzenie przedsięwzięcia kończyło się co najwyżej na sprzedaniu jakichś nie liczących się ośmiu ogromnych pokoi w okolicach warszawskiego Placu Narutowicza. A co się człek nacieszył przedtem to było jego… Iluż to zgrabnych i cycatych redaktorów naczelnych się najmowało i lansowało („zaprosił na rozmowę kwalifikacyjną, upił, a potem lansował do wieczora…”), iluż ludzi pracowało na chwilowe powodzenie tej zabawy… Że co, że niby ja wiodłem to słodkie życie? Niestety nie. Z podziału RSW wyszedłem z pudełkiem spinaczy i nieważną pieczątką. A ukochany „Świat Młodych”, w którym spędziłem ładnych parę lat banda cwaniaków przetraciła już wcześniej. Łącznie z pomieszczeniami redakcyjnymi…

Wróćmy na chwilę do świata po 1989 roku. Teoretycznie stare upadło, nowe właśnie mościło sobie swoje miejsce, resztówki wyprzedawano za bezcen swoim ludziom, młodzi wykształceni z wielkich miast jeszcze nie zaistnieli jako znacząca grupa. Pamiętam jak okrutne przeżyłem zdziwienie, gdy w pewnej redakcji wziął mnie w obroty jakiś dyrektor, główny zarzut polegał na tym, że nie czuję wielkiego miasta, nie znam swojego miejsca w kolejce dziobania i w ogóle jestem be, bo zbieram za mało reklam. I dawaj nauczać jak się owo wielkie miasto pojmuje, opisuje, jak rozmawia z urzędnikami Pierwszej Rangi… To był klient bodaj z Moniek, bez obrazy dla mieszkańców tego miasteczka, mieszkał w wynajętym pokoiku do spółki z kolegą, a całą wiedzę o Warszawie posiadł był na krótkim kursie handlu ruskimi papierosami na łóżku polowym rozstawionym pod warszawskimi Domami Centrum, chyba tak się jeszcze wtedy nazywały. No więc menago był z niego pełną gębą, nie dość, że bywały to i oszczędny, co tam jakieś pisanie, każdy to potrafi! Nie to co ja - facet co prawda urodzony w tym mieście, ale kompletnie go jak mońszczanin nie pojmujący. Dureń oczywiście przeżył mnie zawodowo, niewiele, ze dwa tygodnie – ale przeżył. Dzisiaj pracuje w ośrodku badania opinii społecznej. Znaczy się: kłamie na każdy zadany temat. Tyle że ja nie mam pensji, on dwie. Więc obiektywnie wygrał swój los, nie?

Rodziły się banki w obecnym kształcie i wielkie firmy ubezpieczeniowe. Ich dysponenci bardzo szybko zdali sobie sprawę z tego, że co prawda dobre interesy robi się w zaciszu (a może wiedzieli to od początku?), ale w razie czego gazeta też się przyda, na przykład do robienia sztucznego szumu. Paru cwaniaków zaczęło więc zakładać magazyny bankowe i ubezpieczeniowe. Dałem się nabrać ubezpieczeniowcom – pierwsze spotkanie zaanonsowano w hotelu Mercure (albo jakoś tak – zagranicznie, więc poważnie), tam ponoć przejściowo mieściła się tymczasowa siedziba nowej redakcji. Oczywiście zmyłka, rozmowa toczyła się w poczekalni przy recepcji, za kawę musiałem zapłacić sam i to niemało. Potem wynajęto jakieś pomieszczenie służące dawniej za magazyn farb drukarni w Falenicy, właściciel bardzo szybko począł wyłudzać od personelu po pięć litrów benzyny do swojego wiernego dużego Fiata, ani na początku, ani na końcu nie płacił za nic, skończyło się procesem sądowym, choć do dzisiaj jeśli coś mam, to raczej figę z makiem, niż złotówki. No bo wyrok wyrokiem, ale egzekucja to coś zupełnie innego… W każdym razie ten wyjątkowej urody dupek dalej działa jako „mąż zaufania grupy ubezpieczeniowej”. A co – a niech się inne przygłupy cieszą!

Cały czas jedno gadanie: najpierw zaróbcie na mnie, później wypłacę wam jakąś pensję. Bo u prywaciarza to trzeba się narobić, ludkowie moi, narobić! Nie ma przebacz!

Czym jest dzisiaj Salon24 i Nowy Ekran? Nowocześniejszą nieco eksploatacją dokładnie tego samego pomysłu. Za teksty się nie płaci. Ale za reklamy właściciele biorą. Autorzy wzamian otrzymują „możliwość przemawiania do tłumów”. I jedno i drugie to dalej „płaszczyzna wymiany myśli i wrażeń”. Kasa? Gdzieś jest. Ktoś ją pobiera. Ale nie ci piszący. Wolność słowa to nic innego, jak sprytne powiadomienie autorów, że polityczna poprawność właścicieli to płynne balansowanie treścią: raz lewak, raz oportunista, innym razem konserwatysta. Dobór mieszanki zależy od czasu, układów, parcia na telewizyjne szkło tych lub innych sponsorów. Komu dzisiaj damy „jedynkę” a więc miejsce eksponowane? O, doskonale, ten facet ma kontakty, nada się nam może jutro, niechaj i on poczuje się dziennikarzem…

M.Z.

Fot. ficm.eu

Brak komentarzy: