czwartek, 26 stycznia 2012

O niezrozumieniu


Czytam Toyaha. Już wyjaśniałem dlaczego i to da się sprowadzić do jednego: bo warto. Czytam też jego kolegę Coryllusa. Cokolwiek kto by o tym nie myślał – na pewno nie z powodu zazdrości. Piszemy inaczej, ale też zupełnie inaczej podchodzimy do kwestii warsztatu, obrabianej tematyki i tak dalej. Z obu panami raz się zgadzam, raz nie, to chyba normalne. Wszystko opisuję na swojej stronie, o niczym jednak zainteresowanych (czy aby na pewno?) nie zawiadamiam, ponieważ liczę się z ripostą tyleż szybką, co dość prostą: spierdalaj. Musiałbym odpowiedzieć - a niestety należę do tych nerwowych. Po co się więc wtrącam? Bo mi wolno. Bo ich teksty pokazują się w domenie publicznej, a póki co mam prawo przeglądać ją do woli. I niekiedy obaj mówią o rzeczach i sprawach, które i mnie żywotnie interesują.

„Niepokornym truchtem, czyli czemu kłamią?” To ostatni tekst Toyaha, daję słowo, że wart uwagi. Nie będę tu niczego opowiadał, zainteresowani na pewno przeczytają i wyrobią sobie na temat określone zdanie. Muszę jednak powiedzieć, że pytanie zawarte w tytule w retoryczny sposób Toyah zadaje niejakiemu Karnowskiemu. I to pytanie właściwie sprowadza się do prostszej jeszcze wykładni: czemu ty Karnowski dalej rżniesz głupa? Nie znajduję u Toyaha pełnej dla mnie odpowiedzi. Pewnie wynika to z faktu, iż przez minione lata robił co robił, czyli nauczał angielskiego. Ja też robiłem co robiłem: siedziałem w zawodzie, który bliższy jest Karnowskiemu, niż Toyahowi. Tu ważne zastrzeżenie: nie udawałem idioty, polityką i jej opisywaniem zajmuję się wyłącznie prywatnie, a moje macierzyste redakcje pisały z zapałem o bakteriach w mleku, projektach linii kolejowych, czy betonowej kanalizacji, tam nie ma szczególnych politycznych wzruszeń. I Bogu dzięki politycznego szalbierstwa. Niemniej jednak pozostając przez naprawdę wiele lat w tym środowisku obecną postawą Karnowskich jestem jak najmniej zdumiony. Oni tak po prostu mieli zawsze, zawsze brali za to spore pieniądze i najpewniej o własnym honorze gadali jak dziwka o dupie: nie mydło, nie wymydli się. Nie, nie słyszałem osobiście, to po prostu taka supozycja… Ale innego wytłumaczenia nie widzę.

W tym fachu mnóstwo jest zresztą ludzi, którzy sami osobiście, „własnymi ręcyma” lata całe budowali własną sztuczną wspaniałość posadowiona na sztucznie wykreowanych "realiach", arogancko reagowali na próbę jakiejkolwiek polemiki, o krytyce nie wspominam, nakazywali i zakazywali, no byli po prostu małymi bożkami. Bez kija do żadnego nie podchodź! Toyah niektórych z nich wymienia, znam ich, to jest zresztą epoka, w której i ja zaczynałem pisać na Salonie24, gdzie bywało że i kilkadziesiąt razy dziennie natykałem się na bzdety, jakie z pełnym namaszczenie wypisywał niejaki Leski, młodszy, tak go nazywam, ponieważ miałem okazję i niewątpliwy zaszczyt znać osobiście Seniora Kazimierza. Nigdy o tym nie pisałem, z nieznanych mi powodów młodszy dostawał wściekłych spazmów na wspomnienie Starszego. Jakby ta akurat postać, przecież publicznie znana z czynów, o jakich autorom Bonda nawet się nie śniło była jego wyłączną własnością. Więc po co mi kontakt z jakimś wściekłym ratlerkiem? A jego, młodszego, udziału w zakładaniu „Wyborczej” absolutnie nie uważam za coś, czym dzisiaj można się chwalić…

No więc, cny Toyahu, tych namaszczonych i wskazanych zawsze w dziennikarskim salonie było od groma i ciut-ciut. To był taki rodzaj świętych krów. Kiedyś nazywali się Toeplitz, Baczyński, Passent i jeszcze inaczej, publikowali w pisemkach uchodzących za „nieuczesane” typu „Polityka”, niektóre ich teksty co bardziej naiwni pokazywali mi mówiąc „Zobacz, ale czerwonym dopieprzył!” A ja się wtedy śmiałem i pewnie nieudolnie tłumaczyłem, że całe to dopieprzanie jest częścią scenariusza, za bardzo ktoś napompował rowerową dętkę i trzeba spuścić trochę powietrza. Więc wzywa się dyżurnego „fachowca”, oczywiście tylko z właściwej listy – i dalej jazda, niechaj dowala, ciśnienie ma być w normie! W obecnym PRL-u bis jest nie inaczej. Są stosowne listy, ustala się obszary, w których ciśnienie wzrosło niebezpiecznie, wzywa fachowca – i dalej jak w scenariuszu socjalistycznym. Dyżurny dowala. Całe zawodowe życie miał ręce ubabrane w politycznym klawiaturowym pozorze – a teraz wydziera mordę „Czemu kłamali?” A paszła ty won, wywłoko!

Czy z takimi ludźmi można było wejść na jakiś stopień zażyłości, możliwej do spełnienia na przykład etatem gdzieś tam, wskazaniem mniej doświadczonego kolegi w fachu jako kogoś, kto na piśmie częściej od innych miewa rację? Albo zgrabniej tka słowa? Absolutnie NIE! Bo to jest trochę jak ze znajomością matki przełożonej żeńskiego klasztoru: co z tego, że ją poznałem kiedyś w sklepie z jarzynami, gdzie wymieniliśmy kilka uprzejmych uwag? Żadna protekcja zakonna wyniknąć z tego nie mogła, nasze światy były odrębne, definitywnie i na zawsze. Zakonnicą nigdy być nie mogłem.

Z Coryllusem tym razem sprawa jest prosta, Toyah ujął to esencjonalnie: „…
Ostatnio mam wrażenie, że on z ograniczania sobie pola manewru uczynił wręcz zabawę i w momencie kiedy nagle jest szansa, że ktoś gdzieś zechce podać mu życzliwą dłoń, to on ją natychmiast zaczyna gryźć…” Cóż dodać? Że niestylistycznie „cholernie się zgadzam”? Dobrze, niechaj tak to zostanie ujęte. Może kiedyś napiszę jak ta choroba – bo to akurat uważam za chorobę – się zaczęła. I czemu facet, który z dziennikarstwem akurat kontakt miał… powiedzmy przelotny - niektórych prawidłowości widzieć nie chce. Bo nie musi? Ależ oczywiście: nic nie musi.

M.Z.

Fot. konradknapik.com

Brak komentarzy: