piątek, 13 stycznia 2012

Czas

Od polityki do konfesyjnych opowieści… Zima tymczasem sprzyja porządkowaniu różnych rzeczy i dokumentów – siedzimy dłużej w domu, czasem przeglądamy stare fotki, innym razem porządkujemy już te cyfrowe, wkładamy do odpowiednich przegródek. A propos: czy tylko mnie zdaje się, że aparaty cyfrowe otworzyły zupełnie nowy obszar dokumentowania ludzkich czynności? Jak by na to nie patrzył – właśnie zdarzyło mi się odszukać coś, co dla mnie okazało się znaczące. Zupełnie przypadkowo zrobiona w 2011 roku fotka z niedzielnej wycieczki. Dom, w którym najpierw ja, później moje dzieci spędzały wakacje, rosły, stąd wylatywaliśmy w świat. Wtedy na domiszcze nawet się nie oglądając. Drobiazg, dwadzieścia parę lat wspólnych wakacji, cóż to wobec wieczności… A jednak we mnie budzi pewne emocje.

Ten Dom był finałem rodzinnych pobytów w Urlach nad Liwcem. Bo zaczęło się znacznie gorzej, pardon, skromniej – jednym pokojem bliżej rzeki. Wszyscy chcieli być jak najbliżej rzeki… To było dawno, może nawet bardzo dawno, dla mnie minęło całe życie, choć oczywiście na drugą jego stronę jeszcze się nie wybieram. Na niewielkiej kupce piasku, który później dosypywany był do cementu łączącego jakieś pustaki uklepywałem jak najgładszą ścieżkę. Miały po niej jeździć jedyne dwa metalowe samochodziki, które posiadałem. To i tak dużo – inni koledzy nie mieli i tego. Królował bakelit. Coś pośredniego pomiędzy porcelaną wtyczki do elektrycznej maszynki, na której moja matka przygotowywała nam obiady, a gumową podeszwą buta ojca. No ale cóż, druga połowa lat pięćdziesiątych i początek sześćdziesiątych pewnie dla nikogo nie były za bogate. Ważniejsze to, że w ogóle dzieciakom zapewniało się wakacje.

I inna fotka odnaleziona przypadkiem: wszystkie dzieci pod drzewem, właśnie na podwórku tego domu. Dzisiaj to już stare konie i matki dzieciom. Wtedy gapiły się w obiektyw z pewnym zaciekawieniem i strojąc miny. To dziwne – ale na przykład mojej córce do dzisiaj zwyczaj takich min został. Nie przywołuję fotek, jeszcze się obrazi… Dom wchłaniał całą tę menażerię wieczorem i wypluwał rano. Dorośli albo byli opiekunami – albo jak ojcowie mieli obowiązek stać w kolejce do zatankowania małych butli z płynnym gazem. O, to zadanie nie w kij dmuchał: stało się i dwanaście godzin! Dzisiaj rzecz cala brzmi śmiesznie. Wtedy w Warszawie, mieście ponoć stołecznym, był tylko jeden punkt tankowania gazu. Pełne pojemniki wędrowały do bagażnika samochodu, resztę przestrzeni, czasem mniejszą, czasem większą, wypełniały rzeczy podobno niepotrzebne już w mieście: krzesła, foteliki, biurka, nawet podstarzałe kanapy. Tam, nad Liwcem, przydawało się wszystko.

Już nie pamiętam skąd wzięły się Urle właśnie. Najpierw że blisko do Warszawy. Dalej miały swój mikroklimat i kto tam przyjechał z każdym rokiem bardziej utwierdzał się w tym przekonaniu. Nam podobało się z innych powodów.

Nic nie było jeszcze jak w późniejszych latach zagrodzone, wozy konne inicjowały szlak, który w następnych latach przekształcał się w drogę, jeszcze później to asfaltowano metodą „na żywca”, po czym likwidowano, ponieważ zawsze okazywało się, że asfalt przecina na pół czyjąś działkę. Po jej odzyskaniu właściciel stawiał solidny metalowy płot, ozdobne bramy wyrabiano na miejscu u niejakiego Kubata – i wszyscy z taksówkarskiej rodziny byli szczęśliwi. Tak, potentatami byli wyłącznie taksówkarze. Wtedy i na wiele lat później. Pewnie to dziwne, ale te „złotówy” nigdy nie miały dzieci, ich miejsce zajmowały jakieś podstarzałe ciotki i paskudne jak noc zimowa kuzynki w nieokreślonym wieku. A sami Potentaci należeli do takiej chamskiej grupy, do której bez żelaznego drąga wprost nie wypadało się zbliżać. Najwyraźniej nie znali polskiego, z otoczeniem porozumiewali się wzruszeniem ramion albo dziwnymi pomrukiwaniami, wieczorem w sobotę chlali na umór, a w niedzielę przeszkadzał im nawet dzięcioł na okolicznych drzewach. Reszta tygodnia to spokój: ciotki i kuzynki siedziały jak myszy pod miotłą, jakby w przekonaniu, że zaraz pojawi się Mściciel i sprawi im porządne lanie za chamstwo Głównego Właściciela. Do dzisiaj na słowo „taksówkarz” dostaję gęsiej skórki. Jest dla mnie synonimem łachudry, spasłej, niekontaktowej gnidy z pretensjami do tronu. Przykro mi, Panowie…

Stacja kolejowa z epoki „przed samochodem”. Dwa perony niechlujnie usypane, mały budyneczek co roku noszący ślady niedawnej szabrowniczej rozbiórki i lasek. Aż do widniejącej na horyzoncie poczty. Na początku pocztę z peronu było jeszcze widać. Później drzewa urosły, dzisiaj są dorosłym lasem i nikt nie
wierzy, że kiedykolwiek mogło być inaczej. Na początku dzieci wychodziły do połowy drogi ze stacji, oczywiście ciekawe jakież to łupy wiezie ten czy ta, która wraca z dużego miasta. I żeby pomagać dźwigać to wszystko. Na miejscu, w wynajętym pokoju ciekawość gasła bardzo szybko, bliżej wyobraźni był Liwiec, małolaty i nastolatki tam się zbierały, zawsze było coś do zrobienia, opowiedzenia czy pokazania. Nawet łowiliśmy ryby. Oczywiście leszczynowymi wędkami. Miejscowe kiełbie świetnie się na to nabierały, wystarczył kawałek dżdżownicy i pasiasty stwór wił się na haczyku. Najlepiej smakowały smażone na maśle. Niestety trzeba się było sporo napracować i nie każdemu się udawało. Powstał więc system wymiany. Ty mnie dzisiaj swój łup, ja jutro tobie. Bo przecież patelnia ma swój minimalny wymiar i dwóch kiełbi nie opłaca się na niej obrabiać…

Epoki i zainteresowania mijały bezpowrotnie. Moje dzieci nie interesowały się już wędkarstwem. Do Domu ze zdjęcia wjechały telewizory, bezustannie trzeba było ustawiać anteny, zresztą i tak niewiele to pomagało. Pojawił się pewien rodzaj reżimu: o określonej godzinie jadło się, kładło spać, wędrowało do sklepu. Ktoś tego wszystkiego pilnował, z roku na rok coraz bardziej żelazną ręką. Dorosłym przestawało się podobać, choć niektórzy podporządkowali się natychmiast. Ja nie – więc mnie wydziedziczono. Nigdy już do Domu nie wróciłem. Zaczął się czas pomieszkiwania „obok”. W Urlach właściwie wszędzie było „obok”, niby nikt nie powinien na to zwracać uwagi – a jednak zwracał. „Obok” znaczyło „gorzej”.

Ostatnia podróż na podwórko Domu, tylko na podwórko: lipcowa noc 1991 roku. Powrót z Mazur, duże auto, przyczepa kempingowa, dwójka małych dzieciaków. Gdzieś po drodze mieliśmy awarię koła i nie zdążyliśmy przed północą do Warszawy. Pozostał tylko ten dom, może do rana, może do południa. Ale przywitało nas głuche milczenie całości, tylko jedna zapalona żarówka i rozwlekle cedzone pytania: w goście o tej porze?

Skok w minione… Miejscowi Urleanie utrzymywali, że są rolnikami. Przyjmowaliśmy to na wiarę, choć nie wiem dzisiaj, co o tym sądzili moi rodzice. Bo niby jak być rolnikiem na piaskach ostatniej klasy? Niektórzy dojeżdżali do huty szkła w Wołominie, to była bardzo daleka droga, inny pełnili jakieś bliżej nieokreślone funkcje strażnicze. Ktoś miał warsztat spawalniczy, kto inny prowadził kiosk Ruchu, była też piekarnia, do której należało ustawić się w kolejce o piątej rano. A i to bez gwarancji, że coś dojdzie do zaspanego klienta. Potem pojawiały się chłopskie furki z aprowizacją. Mięso, świeże jarzyny, kury, kartofle. Właściwie nie trzeba było czekać na miejską, sobotnią dostawę. Wszystko dało się kupić na miejscu. A w niedzielę iść na obiad do sąsiedniej chałupy Zbrzeźniaków, gdzie sama Zbrzeźniakowa gotowała obiady dla co lepszych klientów. Resztę spyży sprzedawano tym średnim, z sąsiednich domów. Poważnie – spędzali u niej lato Żuławscy, sam Pan Reżyser i jego nowa naonczas żona Małgorzata Braunek. Opowiadano, że „ten stary świntuch sfilmował jej poród i umieścił w swoim najnowszym filmie”. Parę lat potem ktoś to potwierdzał autorytetem człowieka piszącego notki filmowe – chodziło ponoć o „Trzecią część nocy”. Nie wiem jak było naprawdę, film zdał mi naprawdę dobry. Wtedy – później już nie…

Długo by opowiadać. Na koniec tyle, że Dom stoi jak stał. Wpada nieco w ziemię – ale bryła trzyma się jakoś. Jego dawni letni mieszkańcy zaludniają dziś całą Europę: od Grecji po Portugalię. Ja zostałem na miejscu – stąd mogę od czasu do czasu pojechać i strzelić jakąś fotkę.

M.Z.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Urlowskie dziecięce wakacje to również spory skrawek mojej własnej historii. I choć minęło już tyle lat nadal nie wiem, co tak urzeka w tym miejscu, że chcę i muszę wozić tam własne dzieci. Niech i one mają swoje piękne wspomnienia.

Anonimowy pisze...

Widzę, że coś ci nie pasuje zaprowadzony tam kiedyś ład. Reszcie pasował. O co chodzi tak naprawdę?

M.Z. pisze...

Zaprowadzony kiedyś ład... Niewinnie powiedziane. Co gorsza nic nie znaczy. Wakacje to nie jest obóz kondycyjny czy reedukacyjny. Kiedyś to miał być czas radości i odpoczynku. Nie był, przynajmniej dla mnie nie był. Tamto zjechanie z przyczepą i dzieciakami na teren zastrzeżony dla jednej królowej o czasie, który jej nie pasował to było jak chlaśnięcie w pysk. Powinienem był zostać w lasku za ogrodzeniem, prawda? Nie wiem kim jesteś anonimku, ale powiem ci wprost: nic nie wiesz, nic nie rozumiesz. Królowa dzisiaj nie żyje. Dom przeszedł w inne ręce. Reszta wojen z minionej epoki to już tylko bardzo teoretyczna zabawa. A jednak dzielenie ludzi na dzieci lepszego i gorszego Pana Boga zachowało się. I wiesz co: ja tego nigdy nie zaakceptuję! Już wiesz w czym rzecz?