środa, 27 lutego 2013

Mieszanka piorunująca, pardon, przeczyszczająca



Co kobieta myśli podczas uprawiania seksu i zaraz potem? Jogging, czy zakupy, co lepiej wpływa na odchudzanie? I nie o portfelu czy koncie tu mowa… Ta ma gust, ta nie ma, grycanki symbolem seksu czy pasztetu (raz widziałem: pasztet!), które auto modne będzie wiosną. Ponieważ rozmawialiśmy ostatnio o „Świecie Młodych”, swoje zdanie przedstawiłem więc nie będę się powtarzał, zapytam w tym miejscu: to o tym marzyli młodzi ludzie? Tego im brakowało podczas smutnych dni komuny? I dlatego „Świat Młodych” musiał zniknąć z rynku – bo nadeszła „Tina”, gut dziewczyna?

Po co ja o tych wszystkich bzdurach piszę? Otóż po to, by opowiedzieć o dalszym ciągu możliwych i w najlepsze funkcjonujących zdarzeń propagandowych, o jakich rozmawiamy tu od dawna. Twierdziłem, że manipulanctwo prasowe i radiowo-telewizyjne zaczęło się na dobre w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, rozkwitło w osiemdziesiątych – a później rzecz całą pracowicie udoskonalano. No i mamy co mamy. Czyli totalną sieczkę mózgową na skalę, o jakiej małym i średnim urbankom tamtej epoki nawet się nie śniło.

Pisałem też niejednokrotnie o tym, w jaki sposób tzw. „władza” usiłowała skanalizować myślenie młodych ludzi na przełomie lat 70- i 80-tych. Pojawiła się nazwa projektu „Mieć czy być” – który był w jasny sposób usiłowaniem spetryfikowania możliwych do zaistnienia dążeń młodych ludzi. Od tamtej pory mieli sobie nie zawracać młodych główek „maniem” – wystarczyło, że „byli” w podsuflowany sposób. Podpowiadaczy mnóstwo. Każdy miał do zaoferowania to, czego oficjalnie nie było.

Obszar zainteresowania problemami „muzycznymi” na pełen gwizdek, w usankcjonowany sposób i masowo rzeczywiście zaczął się od Listy Przebojów Marka Niedźwieckiego w radiowej Trójce. Powstawały całe młodzieżowe grupy głosujące na określone przeboje, wysyłano powielane maszynowo listy poparcia dla określonych pozycji listy, wykonywano telefony, z daleka śmierdziało to fałszem, ale nikt specjalnie temu nie przeciwdziałał, każdą taką małą wpadkę dało się przecież przykryć zgrabną korespondencją z zagranicznych rynków muzycznych. A młodzież miała zajęcie… Pamiętam, że kiedyś pojawiła się w „Liście” postać niejakiej Aliny, dama owa w zabawny i dość zgrabny sposób sprawozdawała jak to muzyczne trendy ścierają się ze sobą w Holandii, ponoć wspaniałym, ultra-tolerancyjnym państwie, gdzie główną troską panienek jest to, czy pójdą na koncert rockowy w majteczkach czy bez nich. Jak korespondentka donosiła jedna z jej koleżanek poszła bez tego pasa cnoty – i wróciła „niezmiernie zadowolona”. Wskazówka była więc prosta: myślcie o dupie i seksie, broń Boże nie politykujcie, to może nie być tak przyjemne!

Połowa lat 80-tych to czas, o którym ja osobiście mam zdanie sprecyzowane: czerwoni doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że ich fikcja w dotychczasowym kształcie nie potrwa już długo i trzeba zrobić coś, by transformację przeżyć w jak najlepszej kondycji. Finansowej – ale przecież nie tylko. Finanse bez dominacji politycznej, choćby i ukrytej, to były zamki na piasku. A przyzwyczajonym do wygody towarzyszom potrzebny był pewniejszy fundament. Po raz kolejny przypomniano sobie tedy o leninowskiej zasadzie organizatorskiej funkcji prasy. Ale też radia i telewizji - oraz raczkującego nieśmiało Internetu. Jak rozwiązano przy okrągłym meblu kwestię zależności politycznych – wiedzą już nawet przedszkolne dzieci, nie czas to teraz rozwijać. Manewr udał się, a co ważniejsze szwagier i inni przyjaciele królika pozostali przy kasie. Niedostatki transformacji, te odczuwane przez normalnych ludzi, należało teraz tylko zgrabnie zagadać, najlepiej na śmierć. Kto się prócz jąkał najlepiej do tego nadawał? Oczywiście specjaliści od projektu „Mieć czy być”. Organizacyjna funkcja prasy znowu ruszyła pełną parą. Zwłaszcza że kolorowych magazynów w rodzaju Tiny pojawiło się w Polsce mnóstwo, a każdy z nich oferował myślenie jeśli nie koszarowe, to na pewno nie skomplikowane politycznie.

A na to wszystko nałożyła się tytaniczna praca ośrodków zajmujących się zawodowo odwracaniem pojęć i zacieraniem dotychczasowych konotacji. Patriota to idiota, lewak jest cool, pedał ma swoje niezbywalne prawa, historia to flaki z olejem, z komuchem i sowietem trzeba dyskutować – i tak dalej. Skończyło się tym, czym się na razie skończyło: pomnikiem najeźdźcy w Ossowie. Dla niektórych nieco gorzej: zbyt bliskie zainteresowanie afrykańską poezją ludów wyzwolonych, kultywowaną w lewackich kręgach „zaowocowało” zakażeniami AIDS. Dzisiaj już nikt nie chce o tym pamiętać: lewacy tak się bawili, a czasem poprzebierani w obozowe pasiaki w faszystowski sposób blokowali legalne marsze ludzi, których sami uważają za faszystów. Jak do tego doszli?

Ano w prosty sposób: chodząc na koncerty bez majteczek i pobierając gwizdki z Czerskiej. I oznajmiając, że nie rodzą, a pierdolą. Poważnie, dziadku Blumsztajn?

M.Z.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Ostatnio czytałam coś zupełnie innego.

M.Z. pisze...

Wpis jest tak skrótowy, że doprawdy nawet mając dwie tony dobrej woli nie mam pojęcia w czym rzecz. O co chodzi? O to, że inni maja inne zdanie? No cóż - a ja mam takie. Pzdr.