niedziela, 24 lutego 2013

Jeszcze raz o... Ostatnia opowiastka...





…jest właściwie smutna. Traktuje bowiem o przemijaniu. A w finale o ludzkiej niemocy, niekompetencji, może i złej woli. Do dzisiaj nie powstało żadne przekonujące wytłumaczenie jak to się stało, że tytuł prasowy o takim nakładzie, jaki miał „Świat Młodych”, takich metodach kontaktu z czytelnikami, jakie przez lata wypracowano zginął, umarł właściwie bezszelestnie. Niektórzy powiadają, że zamordowała go konkurencja w rodzaju niemieckiej „Tiny”. Nie wierzę. Nie jest możliwym, by wszyscy zajmujący się poznawaniem świata młodzi ludzie jednego dnia zapragnęli odmóżdżonej, koszarowej „literatury” i germańskiego poczucia humoru. Sądzę, że zagłada narodziła się wewnątrz i była prostą konsekwencją dopuszczenia do rządów w redakcji ludzi, którzy o dziennikarstwie nie mieli pojęcia. Szybka kariera w ówczesnej Głównej Kwaterze ZHP to jednak nie było to samo, co skuteczne zarządzanie gazetą dla dzieciaków. No i stało się co się stało…

W czasach, kiedy ja tam jako szeregowiec pracowałem w „Ś. M.” obowiązywał taki opis czytelnika, że jest to ktoś, kto bez względu na wiek ma wpływ na to, co dzieje się wokół. Coś wie – i nawet na bazie tego niewielkiego przecież zasobu wiedzy może reagować. Jego gazeta miała obowiązek mu w tym pomóc. Wchodząca na rynek prasa zagraniczna dysponowała oczywiście większymi możliwościami technicznymi, oszałamiała rzekomo nowatorskim sposobem prezentacji treści – ale w gruncie rzeczy właśnie owe treści były bardziej płaskie, banalne, by nie powiedzieć prostackie. Niby ktoś coś tam wiedział. Ale poza własny światek się nie wychylał, od tego byli „inni”, albo „dorośli”. Młodzież została zamknięta we własnych gettach, głupiejących z miesiąca na miesiąc i nie mających już za wiele wspólnego ze światem realnym. Logika podpowiadała więc, że wystarczyło zachować stary wygląd gazety, nie konkurować jakością papieru i druku, za to wewnątrz przeprowadzić kilka zmian formalnych, podkręcić dział opisowo-reportażowy, także fotograficzny, tego Niemcy bali się jak ognia – i wygrana w kieszeni. Nic z tego! Wybrano drogę konkurowania na płaszczyźnie, na której „zagraniczni” mieli stukrotnie większe doświadczenie. Opisy wypraw i konkursów zastąpiło szczekanie o nich, wszystko było już tylko krótką notką, skasowano barbarzyński przeżytek reportażu, wszystko miało być łatwe i nie przerywające dziennego snu. Więc pękła konstrukcja pewnego dnia i zdechła… Do dzisiaj twierdzę, że w firmie zabrakło pana i bata. Albo inaczej: bat podobno był, to podaję za relacjami byłych kolegów. Niestety w niewłaściwych rękach. Dzisiaj tak bardzo nie mamy ze sobą kontaktu, że doprawdy trudno dociec kto ma w tych diagnozach rację…

M.Z.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Chłopie a co komu po opisie tego wyimaginowanego czytelnika - kiedy prawda była inna?

M.Z. pisze...

To nie do końca tak jak sądzisz. Były nisze, były małe obszary, po których jednak można było się poruszać, bo inaczej ten cały gmach fikcji by runął. Ale szczerze mówiąc nie chce mi się dzisiaj o tym gadać. Wyczuwam u moich komentatorów szczególny rodzaj agresji. Wygodniej wam wierzyć w moc komiksu tamtych lat, że niby obrazkiem ze strzępkiem podpisu dało się dotrzeć do serc i rozumów? To śmiało, wierzcie sobie, wasz problem. Zamykam temat.