W kolorowym i rozedrganym
wszystkimi językami Paryżu późnego lata 1974 roku opowiadano sobie historyjkę o
niejakim Jean-Paulu, przydajmy mu nazwisko Gautier, choć z modą nie miał nic
wspólnego. Był za to imiennikiem niejakiego Belmonda. Jean-Paul od małego
marzył o poruszaniu się z wielkimi prędkościami, o pędzie rozwiewającym włosy i
chłodzącym rozgrzaną wewnętrznym żarem twarz. Chciał tak właśnie wjechać w
barwny tłumek dziewczyn pod swoim biurem – i uwieść najpiękniejszą, być może
parę kilometrów dalej, już na łonie natury.
Tymczasem
był po prostu zwykłym, paryskim erotomanem, któremu los poskąpił fortuny, przez
co marzenia o Bentleyach w wersji kabriolet czy innych podobnych wynalazkach
musiały ulec bezwzględnej eksterminacji. Jean-Paul zakochał się w czymś
bliższym swym możliwościom – w motocyklach. Na razie jednak ujeżdżał dość
spokojną Lambrettę, poczucie pędu skutecznie tamowała wysoka szyba przymocowana
do kierownicy i blaszana osłona nóg. Jakoś nie mógł sobie wyobrazić, by mógł w
ten sposób zdobyć niejaką Laurette, sąsiadkę z oficyny kamienicy, gdzie
mieszkał. Cudownie zgrabna Kreolka nie zwracała nań szczególnej uwagi, ponieważ
pochłaniały ja dwa zajęcia: studiowanie najnowszych koafiur w znanej szkole
kreatorów fryzjerskich i narzeczony, burkliwy posiadacz angielskiego motocykla
BSA. Wieczorem ta właśnie para przebrana w skórzane kostiumy siadała na
ryczącego rumaka i udawała się do baru motocyklistów w dzielnicy Portes
Vincennes. Jean-Paul był parę razy pod szklaną taflą oddzielająca świat realny
od świata swych marzeń, gdzie Laurette bez wątpienia była gwiazdą. Ale cóż, jak
mówią także w Paryżu: lizanie cukierka przez szybę nie daje pełnej satysfakcji…
Lata
siedemdziesiąte w świecie motocykli otworzyły ekspansję wyrobów japońskich do
Europy. Paryżanie kaleczyli sobie języki chcąc poprawnie wymówić nazwę Honda (H
we francuskim jest nieme, w wymowie nieistniejące) i nie bardzo wierzyli, że
wchodzące na ich rynek wyroby Suzuki czy Kawasaki mogą sprostać angielskim
Triumphom, czy niemieckim BMW. Oczywiście mylili się, wystarczyło jedno
wejrzenie w japoński prospekt reklamowy, by mieć pewność, że skośnookie
motocykle są szybsze i sprawniejsze. A dobra polityka marketingowa powodowała,
że były też proporcjonalnie tańsze od konkurentów. Japończykom brakowało do
pełnego triumfu jednego, efektownego wystrzału reklamowego. Wkrótce miał się
pojawić – ale biedny Jean-Paul nie wiedział jeszcze, że stanie się jednym z jego bohaterów.
Biorąc
wszakże sprawy po kolei: biuro Jean-Paula odniosło jakiś bliżej niesprecyzowany
sukces, po którym pojawiły się dodatkowe premie. I nasz bohater wykazując
odpowiedni dochód mógł już udać się do banku w celu wzięcia kredytu na zakup
japońskiego motocykla. Wybór padł na czterocylindrowego potwora – Kawasaki Z
900. We Francji jego popularność skokowo wzrosła, gdy prawdziwy Jean Paul
Belmondo w jednym z filmów jako „dobry” gangster szybko znikał z oczu goniącej
go autami policji – właśnie na Z 900. Jean-Paul z tej opowieści dokupił do
kompletu skórzaną kurtkę i takież spodnie – i pewnego dnia wybrał się do znanej
już sobie knajpy motocyklistów. Okrzykom zachwytu i cmokaniom nie było końca.
Nowi koledzy i nowi przyjaciele od dziecka chcieli się oczywiście przejechać
potworem. Nie, panowie, nic z tego, to więcej, niż żona, nie pożyczam… Laurette
tego wieczoru nie było, jej kompana również, podobno świętowali jakiś sukces
artystyczny dziewczyny. Nikt nie wiedział o co chodzi, ale knajpa zgodnie
stwierdziła, że ta dwójka to zwykłe świnie, sukces powinni świętować tutaj, a
nie gdzie indziej.
Było więc
wino, jakieś śpiewy i plany na grupowy wyjazd. A potem właściciel zaczął gasić
kolejne światła i przyszedł czas na odjazd. Maszyny ruszały ostro, z pełnym
rykiem, takie tu były zwyczaje i prawa. Jean-Paul dostosował się do nich i
pojechał tak szybko, jak nigdy przedtem. Maszyna prowadziła się wspaniale,
nawet lekko zmoczona mżawką jezdnia zdawała się nie mieć znaczenia. Dojeżdżając
do kolejnego skrzyżowania Jean-Paul kątem oka zobaczył znajomą twarz. Laurette!
Wielka, kolorowa reklama zajmowała jeden z boków czteropiętrowej kamienicy. Na
kolorowej, monstrualnie wielkiej fotce Laurette odziana w obcisłe strój
półleżała na motorze Jean-Paula, tej ukochaną Kawie Z 900, takiej samej, jaka
właśnie drgała w jego rękach potężnym motorem. Leżała i kusiła…
To było
ponad wytrzymałość Jean-Paula! Jak ona śmiała? Jak mogła być tak
bezczelna?! Z 900 zadrżała z obrzydzeniem. Szczęknął zapinany ostro pierwszy
bieg. Jean-Paul chciał tylko obejrzeć
ten swój wstyd z bliska, dokładniej. Gwałtownie puścił sprzęgło i maszyna
poszła pełną mocą wprost przed siebie. Dwójka i znowu ryk silnika. Fotografia
powoli przekształcała się w barwną plamę, kontury obrazu traciły ostrość,
rozmywały się. I w pędzie – i w coraz większej bliskości…
Moi
paryscy znajomi twierdzą, że uderzenie było potężne, zbiornik z paliwem
eksplodował, a przybyli wkrótce pompiers właściwie nie mieli już co ratować.
Dym osmalił twarz Laurette. Z twarzą Jean-Paula nie bardzo wiadomo co się
stało. Reklamowa dźwignia przyniosła sukces firmie. I zgubę jej nowemu
klientowi.
Ale może
to było tylko takie paryskie bajanie? Przecież nie wszyscy ludzie, z którym
miałem tam do czynienia byli aniołami prawdy…
M.Z.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz