piątek, 22 lutego 2013

WSZYSTKO PRZEZ TĘ REKLAMĘ...




 W kolorowym i rozedrganym wszystkimi językami Paryżu późnego lata 1974 roku opowiadano sobie historyjkę o niejakim Jean-Paulu, przydajmy mu nazwisko Gautier, choć z modą nie miał nic wspólnego. Był za to imiennikiem niejakiego Belmonda. Jean-Paul od małego marzył o poruszaniu się z wielkimi prędkościami, o pędzie rozwiewającym włosy i chłodzącym rozgrzaną wewnętrznym żarem twarz. Chciał tak właśnie wjechać w barwny tłumek dziewczyn pod swoim biurem – i uwieść najpiękniejszą, być może parę kilometrów dalej, już na łonie natury.

Tymczasem był po prostu zwykłym, paryskim erotomanem, któremu los poskąpił fortuny, przez co marzenia o Bentleyach w wersji kabriolet czy innych podobnych wynalazkach musiały ulec bezwzględnej eksterminacji. Jean-Paul zakochał się w czymś bliższym swym możliwościom – w motocyklach. Na razie jednak ujeżdżał dość spokojną Lambrettę, poczucie pędu skutecznie tamowała wysoka szyba przymocowana do kierownicy i blaszana osłona nóg. Jakoś nie mógł sobie wyobrazić, by mógł w ten sposób zdobyć niejaką Laurette, sąsiadkę z oficyny kamienicy, gdzie mieszkał. Cudownie zgrabna Kreolka nie zwracała nań szczególnej uwagi, ponieważ pochłaniały ja dwa zajęcia: studiowanie najnowszych koafiur w znanej szkole kreatorów fryzjerskich i narzeczony, burkliwy posiadacz angielskiego motocykla BSA. Wieczorem ta właśnie para przebrana w skórzane kostiumy siadała na ryczącego rumaka i udawała się do baru motocyklistów w dzielnicy Portes Vincennes. Jean-Paul był parę razy pod szklaną taflą oddzielająca świat realny od świata swych marzeń, gdzie Laurette bez wątpienia była gwiazdą. Ale cóż, jak mówią także w Paryżu: lizanie cukierka przez szybę nie daje pełnej satysfakcji…

Lata siedemdziesiąte w świecie motocykli otworzyły ekspansję wyrobów japońskich do Europy. Paryżanie kaleczyli sobie języki chcąc poprawnie wymówić nazwę Honda (H we francuskim jest nieme, w wymowie nieistniejące) i nie bardzo wierzyli, że wchodzące na ich rynek wyroby Suzuki czy Kawasaki mogą sprostać angielskim Triumphom, czy niemieckim BMW. Oczywiście mylili się, wystarczyło jedno wejrzenie w japoński prospekt reklamowy, by mieć pewność, że skośnookie motocykle są szybsze i sprawniejsze. A dobra polityka marketingowa powodowała, że były też proporcjonalnie tańsze od konkurentów. Japończykom brakowało do pełnego triumfu jednego, efektownego wystrzału reklamowego. Wkrótce miał się pojawić – ale biedny Jean-Paul nie wiedział jeszcze, że stanie się jednym z jego bohaterów.

Biorąc wszakże sprawy po kolei: biuro Jean-Paula odniosło jakiś bliżej niesprecyzowany sukces, po którym pojawiły się dodatkowe premie. I nasz bohater wykazując odpowiedni dochód mógł już udać się do banku w celu wzięcia kredytu na zakup japońskiego motocykla. Wybór padł na czterocylindrowego potwora – Kawasaki Z 900. We Francji jego popularność skokowo wzrosła, gdy prawdziwy Jean Paul Belmondo w jednym z filmów jako „dobry” gangster szybko znikał z oczu goniącej go autami policji – właśnie na Z 900. Jean-Paul z tej opowieści dokupił do kompletu skórzaną kurtkę i takież spodnie – i pewnego dnia wybrał się do znanej już sobie knajpy motocyklistów. Okrzykom zachwytu i cmokaniom nie było końca. Nowi koledzy i nowi przyjaciele od dziecka chcieli się oczywiście przejechać potworem. Nie, panowie, nic z tego, to więcej, niż żona, nie pożyczam… Laurette tego wieczoru nie było, jej kompana również, podobno świętowali jakiś sukces artystyczny dziewczyny. Nikt nie wiedział o co chodzi, ale knajpa zgodnie stwierdziła, że ta dwójka to zwykłe świnie, sukces powinni świętować tutaj, a nie gdzie indziej.

Było więc wino, jakieś śpiewy i plany na grupowy wyjazd. A potem właściciel zaczął gasić kolejne światła i przyszedł czas na odjazd. Maszyny ruszały ostro, z pełnym rykiem, takie tu były zwyczaje i prawa. Jean-Paul dostosował się do nich i pojechał tak szybko, jak nigdy przedtem. Maszyna prowadziła się wspaniale, nawet lekko zmoczona mżawką jezdnia zdawała się nie mieć znaczenia. Dojeżdżając do kolejnego skrzyżowania Jean-Paul kątem oka zobaczył znajomą twarz. Laurette! Wielka, kolorowa reklama zajmowała jeden z boków czteropiętrowej kamienicy. Na kolorowej, monstrualnie wielkiej fotce Laurette odziana w obcisłe strój półleżała na motorze Jean-Paula, tej ukochaną Kawie Z 900, takiej samej, jaka właśnie drgała w jego rękach potężnym motorem. Leżała i kusiła…

To było ponad wytrzymałość Jean-Paula! Jak ona śmiała? Jak mogła być tak bezczelna?! Z 900 zadrżała z obrzydzeniem. Szczęknął zapinany ostro pierwszy bieg. Jean-Paul chciał tylko  obejrzeć ten swój wstyd z bliska, dokładniej. Gwałtownie puścił sprzęgło i maszyna poszła pełną mocą wprost przed siebie. Dwójka i znowu ryk silnika. Fotografia powoli przekształcała się w barwną plamę, kontury obrazu traciły ostrość, rozmywały się. I w pędzie – i w coraz większej bliskości…

Moi paryscy znajomi twierdzą, że uderzenie było potężne, zbiornik z paliwem eksplodował, a przybyli wkrótce pompiers właściwie nie mieli już co ratować. Dym osmalił twarz Laurette. Z twarzą Jean-Paula nie bardzo wiadomo co się stało. Reklamowa dźwignia przyniosła sukces firmie. I zgubę jej nowemu klientowi.

Ale może to było tylko takie paryskie bajanie? Przecież nie wszyscy ludzie, z którym miałem tam do czynienia byli aniołami prawdy…

M.Z.

Brak komentarzy: