piątek, 15 lutego 2013

Co mi zrobisz jak mnie złapiesz? NIC!



„A tuż przed świtem, gdy gospodarze spali kamiennym snem, wśliznął się do ich domu przez półotwarte okno, spakował do wora srebrne świeczniki, gotówkę zza świętego obrazu i kilka złotych monet spod sterty świeżych prześcieradeł w szafie. Wrzucił wszystko na plecy i nie niepokojony przez nikogo zniknął w zanikających powoli ciemnościach..."

Klasyczny złodziej, prawda? Jeśli już osadzony na ławie oskarżonych - to koniecznie bełkocący coś o nieletnim drobiazgu, kłopotach z pracą albo... niespełnionych marzeniach o skrzypeczkach. No wziął - ale tylko dlatego, że chciał grać... Sytuacja jest prosta: można próbować rozumieć, można nawet podjąć heroiczną próbę współczucia. Ale kara być musi, bo złodziejska czynność jak na dłoni.

A co powiecie na sytuację, w której podupadające pismo wraz z załogą dowolny ciemny typ dostaje za darmo? Tak, razem z siedzibą redakcji, na przykład gdzieś w atrakcyjnej, choć mocno zapuszczonej dzielnicy dużego miasta? I zbój bierze, parę miesięcy coś tam dzierga, mamiąc ogłupiałych żurnalistów wizją nowego początku i dopłaceniem do połówkowych pensji - po czym sprzedaje tytuł komuś innemu, oczywiście zachowując dla siebie lokal o niebagatelnej, jak się okazuje, wartości?

Albo porozumienie kilku zbójów: ty uwalisz swój zakład pracy, tak do imentu, ja zadbam o prawo, które pozwoli sprzedać całość za przysłowiową złotówkę, podstawimy rzecz jasna jakiegoś słupa, który to kupi, potem zaoferujemy na innym rynku za godziwe pieniądze. I podzielimy się resztą, wystarczy na dwa pokolenia...

 I były jeszcze kredyty, które dostawał ten łysy, ale ten z pomysłem na biznes już nie. Częstotliwości dawnych wojskowych urządzeń nadawczych. Mniejsze wyroki - bo na przykład mniejsze żądania prokuratorskie. Zezwolenia na import dla kolegów, z blokadą dla ich wrogów. Miejsca do składowania czegokolwiek, bo daleko od żywych i ludzkich zabudowań. Wreszcie szeptane na ucho bezcenne informacje: to już jutro, no wiesz, załatwiłeś co trzeba? Bo jeśli tak, to masz kasę. Jeśli nie, to wąchasz kwiatki od spodu, a w najlepszym wypadku dostałeś finansowo tak w skórę, że się nawet wnuki nie podniosą.
 

Podobnych manewrów na przełomie lat 80. i 90. było bez liku, w każdej skali i w każdym Polski miejscu. Też w każdej możliwej konfiguracji i pomieszaniu. Nie ma sensu tego wymieniać. Wymyślono nawet swoiste usprawiedliwienie: oto z porządnych przedtem ludzi wyszły jakieś pazerne na dobra zwierzęta, nauka nie potrafi wytłumaczyć skąd to się bierze, pewnie ułomność ludzkiej natury. Czy aby na pewno lata minione nie znają identycznie przeprowadzanych czynności? Nie jest tak. Wystarczy przed latem pojechać do niektórych mazurskich miejscowości i popytać o losy dawnych zabudowań po tak zwanych autochtonach. Jasne, połączono ich z rodzinami pod Hamburgiem czy Lubeką. Ale to, co zostało na miejscu, rychło znalazło swego właściciela. No i co z tego, że nie miejscowy, tylko jakiś „warszawiak" z komitetu? Zgadza się wszystko w papierach gminnych? Zgadza. Są akty własności, jest nawet stosowna umowa kupna. Nie, no pewnie, że złotówka to może i mało. Ale po co tym zaprzańcom były wtedy potrzebne złotówki w Reichu? I pościel, i garnki, i zastawy stołowe, meble też?...

Kiedy pewnego dnia weszło w życie prawo umożliwiające swobodny obrót walutą zagraniczną - na zachodniej granicy w piętnaście minut potem otworzyły swe podwoje kantory przygotowane przez późniejszego senatora Aleksandra Gawronika. Dobrze poinformowani dokładnie wiedzieli, którego dnia i o której godzinie roku 1991, za finansowych rządów Balcerowicza, nastąpi tak zwane urealnienie ceny dolara. Wymienili, co trzeba, na co należy w odpowiednim czasie - i odjechali, bogatsi trzy-cztery razy. Raczkujące systemy informatyzacji umożliwiły zaistnienie oscylatora Bagsika i Gąsiorowskiego, niezbyt powszechne komputery okazały się zbyt słabe wobec informacji przekazywanej bezpośrednio, od człowieka do człowieka. Trudno nawet powiedzieć, że wszyscy ci nowobogaccy pałali tak wielką miłością do sztuki, czyli tych przysłowiowych skrzypeczek, że za świeżo „zarobione" pieniądze pokupowali ileś dzieł płócien mistrzów - bo tylko naiwny nie wie, iż inwestowanie w antyki i w ogóle w sztukę jest od lat jednym z lepszych interesów. Tak się zresztą składa, że kiedy pewnego dnia imperium Bagsika i Gąsiorowskiego rozleciało się pod ostrzałem prokuratorskich listów gończych, to na stróża pozostawionych dóbr natychmiast zgłosił się właśnie Gawronik. I tak dzielnie pilnował, że wkrótce i jego oskarżono o „zagospodarowanie" kilku co cenniejszych składników zasekwestrowanego mienia. Poprzedni właściciele zdołali jednak wywieźć za granice to, co wywieźć było najłatwiej: żywą kasę. Poprzez Szwajcarię trafiła, jak wiadomo, nad Morze Śródziemne, pewnie w okolice Hajfy.

To wszystko działo się w górnych strefach chmur. Pod nimi kręcono małe i całkiem malutkie lody, ot tyle, by wystarczyło na nowe własnościowe mieszkanie plus mało używanego Jaguara. Co jest oczywiście hasłem wywoławczym, bo żaden porządny geszefciarz tamtych czasów przełomu nie zhańbiłby się i nie naraził kupowaniem czegoś tak ostentacyjnego. Mniejsi wiedzieli bowiem aż nazbyt dobrze, że będą ścigani bez zmiłowania, w imię zasady, że teren łowów dużego drapieżnika z definicji wyklucza równoległe istnienie drapieżników mniejszych. Kupowano już raczej ziemię, na szwagierki i ciotki, na kuzynów z zespołem Downa, na byle kogo, byle niezwiązanego z lewą produkcją półlitrówek, powstających na bazie paliw rakietowych przemijającego właśnie sowieckiego mocarstwa. W tym miejscu dodam tyle, że właśnie mali „biznesmeni" okazali się prawdziwymi innowatorami w dziedzinie sprowadzania i instalowania najnowszych urządzeń technicznych. Na przykład tampomatów do drukowania stosownych znaków na nakrętkach lewych butelek czy bardziej skomplikowanych maszyn, udatnie podrabiających znaki akcyzowe. Trudno się temu dziwić: jak bowiem doniosły kilka lat później policyjne raporty, w pierwszej fazie przełomu politycznego to właśnie w Polsce produkowano najdoskonalsze dolary i marki. A zdolna młodzież chemiczna opracowała tak proste metody produkcji amfetaminy, że nie śniło się o tym ludziom nawet w odległej Ameryce...

W kilku minionych latach po wielokroć wspominano - rzekomo rewolucyjne w dążeniu do swobód gospodarczych - ustawy Rakowskiego i Wilczka. Ich innowacyjność polegała w istocie na tym, że pewnego dnia pod koniec roku 1988 padło wskazanie „Bogaćcie się - już wolno!" - tyle, że zawołanie owo skierowane było nie do tak zwanego ogółu społeczeństwa, a do tych partyjnych kolesiów, którzy byli na odpowiedniej liście „znajomych i przyjaciół królika". Bo do banku po odpowiednio wysoką pożyczkę teoretycznie mogli iść wszyscy, problem polegał wszakże na tym, że pieniądze otrzymywali wybrani. Ci odrzuceni zatem metodą eliminacji niemożliwych do zrealizowania rozwiązań, łacno dochodzili do wniosku, że jak nie da się jedną drogą, to trzeba spróbować inną. A że ta inna nie była z reguły tak do końca legalna - podlegali takiej mniej więcej próbie losu, jaka spotyka lisa gonionego przez psią sforę. Niektórym lisom się udaje - większości niestety nie. Efekty myśliwskich zabiegów wiele lat opisywane były jako widomy triumf sprawiedliwości.

Tymczasem gdzieś w kącie, po cichu, wskazanym osobom udzielano pożyczek już nie bankowych, ale pochodzących z kont, o które nikt nie pytał. Coś tam komuś zostało po nieszczęsnym Pewexie, fundusz socjalny jednej czy drugiej młodzieżowej organizacji ratował skórę członkowi kierownictwa, pod stołem przekazywano sobie paczki i paczuszki za właściwe potraktowanie sprawy - słowem: gotówka krążyła, jak to krąży złoty pieniądz. I oczywiście nie miała nic wspólnego z prostą kradzieżą, o co to, to nie...

Prężne kręgi nowej, „niezależnej" prasy właśnie przystępowały do szeroko zakrojonej akcji odwracania pojęć, więc posługiwanie się takimi kwantyfikatorami, jak „nieprzyzwoity" nie wchodziło w grę. Mówiło się raczej „otwarty, z inicjatywą, przewidujący, czuły na zdrowe impulsy pochodzące ze wschodzących rynków..." A wyciągnięte spod poduszki nowe mafie, w istocie składające się ze starych współpracowników i delatorów pod równie starym dowództwem, tak długo pozostawały bezkarne, jak długo ich rzekomym liderom nie przychodziło do nisko osadzonych łbów pogrywanie na własną rękę. Wówczas jako towar sezonowy trafiali na czołówki gazet, a wkrótce potem do pierdla. I tylko od ich mołojeckiej rozwagi, dyktującej tempo rozwiązywania się języków zależało, ile jeszcze pożyją; jak wiadomo z doniesień ostatnich miesięcy „samobójstwa w polskich więzieniach zdarzały się i będą zdarzać dalej". No, chyba że któremuś udało się wyjechać do odległej Hiszpanii i tam udawać, że nie jest słowikiem... Gdybyż jeszcze nieszczęsnemu idiocie przyszło do głowy, że zwiewanie do bastionu zachodniego socjalizmu nie jest najlepszym pomysłem - wszystko do dzisiaj byłoby w porządku. A tak...

Zatem kto komu co ukradł? Oficjalnie nikt nikomu niczego nie zwinął, zadbano bowiem o to, by proste pojęcia uzależnić od... prawomocnych wyroków sądowych! Nie ma wyroku - nie ma kradzieży. Nie wolno nawet myśleć inaczej. I cóż z tego, że setki ludzi dokładnie potrafią wskazać winowajców? Na przykład w aferze FOZZ-u, mienia związkowego, upadłych rzekomo fabryk, mleczarni, zakładów produkujących śrubki, kable telefoniczne i licho wie co jeszcze. Na straży rozpyskowanych języków stoi „państwo prawa", o które kiedyś, na początku transformacji, tak skrzętnie zadbali funkcjonariusze „Mumii Wolności".

Dawne przewiny zostały do dnia dzisiejszego tak skrzętnie zagmatwane, że ci, którzy „załatwiali", „organizowali" i wprost kradli, wiedzą, o co chodzi. Oczywiście wiedzą - ale nie powiedzą. Nie ma co się dziwić: człowiek nawet „nie do końca uczciwy" działa racjonalnie, a pobyty w polskich zakładach karnych do przyjemności nie należą. Chciałoby się wręcz powiedzieć, że sprawiedliwość nie zna granic murów i krat, dosięga winowajców wszędzie - ale czy aby na pewno to właśnie „sprawiedliwość" taka, o jakiej stare pokolenia uczono w szkołach?

M.Z.
Ilustr. pixmac.pl 





Brak komentarzy: