„A tuż przed świtem, gdy gospodarze spali kamiennym
snem, wśliznął się do ich domu przez półotwarte okno, spakował do wora srebrne
świeczniki, gotówkę zza świętego obrazu i kilka złotych monet spod sterty
świeżych prześcieradeł w szafie. Wrzucił wszystko na plecy i nie niepokojony
przez nikogo zniknął w zanikających powoli ciemnościach..."
Klasyczny złodziej, prawda? Jeśli już osadzony na
ławie oskarżonych - to koniecznie bełkocący coś o nieletnim drobiazgu,
kłopotach z pracą albo... niespełnionych marzeniach o skrzypeczkach. No wziął - ale tylko dlatego, że chciał grać... Sytuacja jest
prosta: można próbować rozumieć, można nawet podjąć heroiczną próbę
współczucia. Ale kara być musi, bo złodziejska czynność jak na dłoni.
A co powiecie na sytuację, w której podupadające
pismo wraz z załogą dowolny ciemny typ dostaje za darmo? Tak, razem z siedzibą
redakcji, na przykład gdzieś w atrakcyjnej, choć mocno zapuszczonej dzielnicy
dużego miasta? I zbój bierze, parę miesięcy coś tam dzierga, mamiąc ogłupiałych
żurnalistów wizją nowego początku i dopłaceniem do połówkowych pensji - po czym
sprzedaje tytuł komuś innemu, oczywiście zachowując dla siebie lokal o
niebagatelnej, jak się okazuje, wartości?
Albo porozumienie kilku zbójów: ty uwalisz swój
zakład pracy, tak do imentu, ja zadbam o prawo, które pozwoli sprzedać całość
za przysłowiową złotówkę, podstawimy rzecz jasna jakiegoś słupa, który to kupi,
potem zaoferujemy na innym rynku za godziwe pieniądze. I podzielimy się resztą,
wystarczy na dwa pokolenia...
I były jeszcze kredyty, które dostawał ten łysy,
ale ten z pomysłem na biznes już nie. Częstotliwości dawnych wojskowych
urządzeń nadawczych. Mniejsze wyroki - bo na przykład mniejsze żądania
prokuratorskie. Zezwolenia na import dla kolegów, z blokadą dla ich wrogów.
Miejsca do składowania czegokolwiek, bo daleko od żywych i ludzkich zabudowań.
Wreszcie szeptane na ucho bezcenne informacje: to już jutro, no wiesz,
załatwiłeś co trzeba? Bo jeśli tak, to masz kasę. Jeśli nie, to wąchasz kwiatki
od spodu, a w najlepszym wypadku dostałeś finansowo tak w skórę, że się nawet
wnuki nie podniosą.
Podobnych manewrów na przełomie lat 80. i 90. było
bez liku, w każdej skali i w każdym Polski miejscu. Też w każdej możliwej
konfiguracji i pomieszaniu. Nie ma sensu tego wymieniać. Wymyślono nawet
swoiste usprawiedliwienie: oto z porządnych przedtem ludzi wyszły jakieś
pazerne na dobra zwierzęta, nauka nie potrafi wytłumaczyć skąd to się bierze, pewnie
ułomność ludzkiej natury. Czy aby na pewno lata minione nie znają identycznie
przeprowadzanych czynności? Nie jest tak. Wystarczy przed latem pojechać do
niektórych mazurskich miejscowości i popytać o losy dawnych zabudowań po tak
zwanych autochtonach. Jasne, połączono ich z rodzinami pod Hamburgiem czy
Lubeką. Ale to, co zostało na miejscu, rychło znalazło swego właściciela. No i
co z tego, że nie miejscowy, tylko jakiś „warszawiak" z komitetu? Zgadza
się wszystko w papierach gminnych? Zgadza. Są akty własności, jest nawet
stosowna umowa kupna. Nie, no pewnie, że złotówka to może i mało. Ale po co tym
zaprzańcom były wtedy potrzebne złotówki w Reichu? I pościel, i garnki, i
zastawy stołowe, meble też?...
Kiedy pewnego dnia weszło w życie prawo umożliwiające
swobodny obrót walutą zagraniczną - na zachodniej granicy w piętnaście minut
potem otworzyły swe podwoje kantory przygotowane przez późniejszego senatora
Aleksandra Gawronika. Dobrze poinformowani dokładnie wiedzieli, którego dnia i
o której godzinie roku 1991, za finansowych rządów Balcerowicza, nastąpi tak
zwane urealnienie ceny dolara. Wymienili, co trzeba, na co należy w odpowiednim
czasie - i odjechali, bogatsi trzy-cztery razy. Raczkujące systemy
informatyzacji umożliwiły zaistnienie oscylatora Bagsika i Gąsiorowskiego,
niezbyt powszechne komputery okazały się zbyt słabe wobec informacji
przekazywanej bezpośrednio, od człowieka do człowieka. Trudno nawet powiedzieć,
że wszyscy ci nowobogaccy pałali tak wielką miłością do sztuki, czyli tych przysłowiowych
skrzypeczek, że za świeżo „zarobione" pieniądze pokupowali ileś dzieł
płócien mistrzów - bo tylko naiwny nie wie, iż inwestowanie w antyki i w ogóle
w sztukę jest od lat jednym z lepszych interesów. Tak się zresztą składa, że
kiedy pewnego dnia imperium Bagsika i Gąsiorowskiego rozleciało się pod
ostrzałem prokuratorskich listów gończych, to na stróża pozostawionych dóbr
natychmiast zgłosił się właśnie Gawronik. I tak dzielnie pilnował, że wkrótce i
jego oskarżono o „zagospodarowanie" kilku co cenniejszych składników
zasekwestrowanego mienia. Poprzedni właściciele zdołali jednak wywieźć za
granice to, co wywieźć było najłatwiej: żywą kasę. Poprzez Szwajcarię trafiła,
jak wiadomo, nad Morze Śródziemne, pewnie w okolice Hajfy.
To wszystko działo się w górnych strefach chmur.
Pod nimi kręcono małe i całkiem malutkie lody, ot tyle, by wystarczyło na nowe
własnościowe mieszkanie plus mało używanego Jaguara. Co jest oczywiście hasłem
wywoławczym, bo żaden porządny geszefciarz tamtych czasów przełomu nie
zhańbiłby się i nie naraził kupowaniem czegoś tak ostentacyjnego. Mniejsi
wiedzieli bowiem aż nazbyt dobrze, że będą ścigani bez zmiłowania, w imię zasady,
że teren łowów dużego drapieżnika z definicji wyklucza równoległe istnienie
drapieżników mniejszych. Kupowano już raczej ziemię, na szwagierki i ciotki, na
kuzynów z zespołem Downa, na byle kogo, byle niezwiązanego z lewą produkcją
półlitrówek, powstających na bazie paliw rakietowych przemijającego właśnie
sowieckiego mocarstwa. W tym miejscu dodam tyle, że właśnie mali
„biznesmeni" okazali się prawdziwymi innowatorami w dziedzinie
sprowadzania i instalowania najnowszych urządzeń technicznych. Na przykład
tampomatów do drukowania stosownych znaków na nakrętkach lewych butelek czy
bardziej skomplikowanych maszyn, udatnie podrabiających znaki akcyzowe. Trudno
się temu dziwić: jak bowiem doniosły kilka lat później policyjne raporty, w
pierwszej fazie przełomu politycznego to właśnie w Polsce produkowano
najdoskonalsze dolary i marki. A zdolna młodzież chemiczna opracowała tak
proste metody produkcji amfetaminy, że nie śniło się o tym ludziom nawet w
odległej Ameryce...
W kilku minionych latach po wielokroć wspominano -
rzekomo rewolucyjne w dążeniu do swobód gospodarczych - ustawy Rakowskiego i
Wilczka. Ich innowacyjność polegała w istocie na tym, że pewnego dnia pod
koniec roku 1988 padło wskazanie „Bogaćcie się - już wolno!" - tyle, że
zawołanie owo skierowane było nie do tak zwanego ogółu społeczeństwa, a do tych
partyjnych kolesiów, którzy byli na odpowiedniej liście „znajomych i przyjaciół
królika". Bo do banku po odpowiednio wysoką pożyczkę teoretycznie mogli
iść wszyscy, problem polegał wszakże na tym, że pieniądze otrzymywali wybrani.
Ci odrzuceni zatem metodą eliminacji niemożliwych do zrealizowania rozwiązań,
łacno dochodzili do wniosku, że jak nie da się jedną drogą, to trzeba spróbować
inną. A że ta inna nie była z reguły tak do końca legalna - podlegali takiej
mniej więcej próbie losu, jaka spotyka lisa gonionego przez psią sforę.
Niektórym lisom się udaje - większości niestety nie. Efekty myśliwskich
zabiegów wiele lat opisywane były jako widomy triumf sprawiedliwości.
Tymczasem gdzieś w kącie, po cichu, wskazanym
osobom udzielano pożyczek już nie bankowych, ale pochodzących z kont, o które
nikt nie pytał. Coś tam komuś zostało po nieszczęsnym Pewexie, fundusz socjalny
jednej czy drugiej młodzieżowej organizacji ratował skórę członkowi kierownictwa,
pod stołem przekazywano sobie paczki i paczuszki za właściwe potraktowanie
sprawy - słowem: gotówka krążyła, jak to krąży złoty pieniądz. I oczywiście nie
miała nic wspólnego z prostą kradzieżą, o co to, to nie...
Prężne kręgi nowej, „niezależnej" prasy
właśnie przystępowały do szeroko zakrojonej akcji odwracania pojęć, więc
posługiwanie się takimi kwantyfikatorami, jak „nieprzyzwoity" nie
wchodziło w grę. Mówiło się raczej „otwarty, z inicjatywą, przewidujący, czuły
na zdrowe impulsy pochodzące ze wschodzących rynków..." A wyciągnięte spod
poduszki nowe mafie, w istocie składające się ze starych współpracowników i
delatorów pod równie starym dowództwem, tak długo pozostawały bezkarne, jak
długo ich rzekomym liderom nie przychodziło do nisko osadzonych łbów pogrywanie
na własną rękę. Wówczas jako towar sezonowy trafiali na czołówki gazet, a
wkrótce potem do pierdla. I tylko od ich mołojeckiej rozwagi, dyktującej tempo
rozwiązywania się języków zależało, ile jeszcze pożyją; jak wiadomo z doniesień
ostatnich miesięcy „samobójstwa w polskich więzieniach zdarzały się i będą
zdarzać dalej". No, chyba że któremuś udało się wyjechać do odległej
Hiszpanii i tam udawać, że nie jest słowikiem... Gdybyż jeszcze nieszczęsnemu idiocie przyszło do głowy, że
zwiewanie do bastionu zachodniego socjalizmu nie jest najlepszym pomysłem -
wszystko do dzisiaj byłoby w porządku. A tak...
Zatem kto komu co ukradł? Oficjalnie nikt nikomu
niczego nie zwinął, zadbano bowiem o to, by proste pojęcia uzależnić od...
prawomocnych wyroków sądowych! Nie ma wyroku - nie ma kradzieży. Nie wolno
nawet myśleć inaczej. I cóż z tego, że setki ludzi dokładnie potrafią wskazać
winowajców? Na przykład w aferze FOZZ-u, mienia związkowego, upadłych rzekomo
fabryk, mleczarni, zakładów produkujących śrubki, kable telefoniczne i licho
wie co jeszcze. Na straży rozpyskowanych języków stoi „państwo prawa", o
które kiedyś, na początku transformacji, tak skrzętnie zadbali funkcjonariusze
„Mumii Wolności".
Dawne przewiny zostały do dnia dzisiejszego tak
skrzętnie zagmatwane, że ci, którzy „załatwiali", „organizowali" i
wprost kradli, wiedzą, o co chodzi. Oczywiście wiedzą - ale nie powiedzą. Nie
ma co się dziwić: człowiek nawet „nie do końca uczciwy" działa
racjonalnie, a pobyty w polskich zakładach karnych do przyjemności nie należą.
Chciałoby się wręcz powiedzieć, że sprawiedliwość nie zna granic murów i krat,
dosięga winowajców wszędzie - ale czy aby na pewno to właśnie
„sprawiedliwość" taka, o jakiej stare pokolenia uczono w szkołach?
M.Z.
Ilustr. pixmac.pl
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz