piątek, 1 lutego 2013

DURNIE



Natura nie znosi próżni… Po upadku Nowego Ekranu nasze małe ekraniki zalewa potop diagnoz i wskazań jak ludziom zrobić dobrze i jak zagospodarować tę przestrzeń, która po cudzej śmierci właśnie się ujawniła. Legiony świętych (na przykład św. Ekspedyta), ale też naiwnych („będę Łażącego kochać dalej”), niedowiarków, krytykantów, specjalistów inżynierii społecznej (a broń nas Panie Boże przed tą hałastrą!) – wszystko to działa, gada na wyprzódki i przepisuje darmowe recepty na szczęśliwość wiekuistą.  

Wszystkich przebił jednak pewien dureń, który gdzieś tam, już nie pamiętam gdzie, publicznie ogłosił, że póki nie wyzdychają wszyscy urodzeni w PRL-u – to „mądrzy” szansy nie mają. Masz rację w jednym, dzieciaku disco-polo: nie masz szansy. Ani wtedy – ani dzisiaj czy jutro.

Tak przy okazji: ci PRL-owcy z urodzenia to faktycznie niezła banda! Oportuniści, pieczeniarze, zdrajcy i anty-patrioci… No bo przecież gdyby było inaczej to zastrzelili by Gomułkę, nie uwierzyli Gierkowi i wysłali z powrotem do Moskwy Jaruzelskiego. A nie zrobili tego. Ba, oni nawet usiłowali jakoś tam przeżyć w tych ciemnych czasach. Zapisywali się do spółdzielni mieszkaniowych i czekali na swoje M-ileś. Cieszyli się jak dzieci z kupna wyrobu motoryzacyjnego czekoladopodobnego Fiat 126, słuchali Skaldów i Czerwonych Gitar, ba, nawet szczypali socjalistyczne koleżanki i próbowali następnie rozmnażać się! Istne horrendum, prawda? Ale czyż Najmilszy Durniu istniał byś dzisiaj i wypowiadał swe głębokie przemyślenia bez tego wszystkiego?

Niektórzy powiadają, że nie mogą brukać wspomnień własnej młodości, więc w owym peerelu doszukują się wyłącznie miłych rzeczy i zdarzeń. Ja tę młodość tam właśnie mam ulokowaną, wspomnień nie da się przecież przenieść ani za granicę, ani w inny czas. Kiedy jednak rozmarzę się ponad stan z ciemności obok wychodzi jedna z typowych dla epoki postaci - na przykład tłusta zalotnica ze sklepu mięsnego – i już jestem gotów pisać podanie do Pana Boga o przyznanie mi tytułu kombatanta. Z powodu niezliczonych cierpień natury moralnej i egzystencjalnej. A także – tu ukłon w stronę zalotnicy – doznań estetycznych, które wyłącznie za sprawą niezwykle silnej woli nie uczyniły ze mnie impotenta lub zboczeńca. Bo prawić karesy takiej damie to nawet coś więcej, jak zboczenie. To po prostu zbrodnia! Zaś za czynienie z nią jakichkolwiek manewrów prokreacyjnych sprawców winno się publicznie łamać kołem...

Ale jest jeszcze coś, o czym chciałem tu opowiedzieć. Coś trudno opisywalnego wprost. Posłużę się zatem przykładem. Wiele lat temu miałem pojechać zimą do Zakopanego po żonę i córkę, które właśnie zakończyły dwutygodniowy pobyt w domu wypoczynkowym.

Pojechać w podróż 400 kilometrów to nie było wtedy takie hop-hop. Należało pożyczyć od sąsiada z piętra wyżej dwie mniej łyse opony do Fiata 126. Od tego z trzeciej klatki pasek klinowy, miał kilka od pralki Frani, świetnie się nadawały. Akumulator przywiózł szwagier, złamany fotel wzmocniłem starym paskiem od spodni. I w drogę!

Wyjechałem w środku nocy. Gdzieś tak około piątej nad ranem gimnastyczne wyczyny na nie rozkładanym foteliku zmęczyły mnie na tyle, że zjechałem z gierkówki gdzieś, gdzie było jasno i cicho. W pobliże ogrodzonego i sowicie oświetlonego kompleksu magazynów. Posiedzę sobie trochę, odpocznę – i jedziemy dalej. Silnik kaszlnął i zatrzymał się, powoli otworzyłem skrzypiące drzwi. Wokół zupełna cisza, buczał pobliski słup oświetleniowy i skrzypiał śnieg, jakby na mróz. Po kilku sekundach wszystkie te dźwięki stały się niesłyszalnym tłem, niczym. Nic nie jechało po pobliskiej drodze, nic nie leciało, nie szczekało i nie piszczało. Było absolutnie pusto.

Dla mnie ten cały cholerny peerel bywa taką właśnie pustką. Albo lepiej: maszyną do wytwarzania pustki. Ktoś oszukiwał, kradł, puszył się, bogacił na zielonych wędlinach, uprawiał dla korzyści aprowizacyjnych seks z paskudnymi ekspedientkami, kupował im deficytowe rajstopy – ale to właśnie była ta pustka. Taka jak w kuchni przy lodówce – chwila, w której silnik już nie działa, ale w przewodach coś się porusza. Ni to buczy, ni to syczy… Pustka w krystalicznie czystej formie. Niestety wtedy żyłem realnie. Nie jako winny pustki - ale jako w niej przemocą zanurzony.

Dzisiaj mogę wrócić przed klawiaturę. Wtedy nie było wyjścia. Nie było klawiatur – ale nie było też tylu durniów wymienionych na wstępie.

M.Z.

Brak komentarzy: