poniedziałek, 30 stycznia 2012

Se minelo…


Wiele razy przyznawałem się, że czytam blogi ludzi, których albo znam, albo cenię. Bywa że włażę na strony i tych, których szczerze nie cierpię. To ostatnie rzadko, w końcu szkoda nerwów i czasu… Niedawno zupełnie niepotrzebnie wdałem się w rozmowę o ludziach znanych, w różny sposób znanych - którzy opowiadali dużo o sobie i twierdzili, że kiedyś to było ciekawie, dzisiaj jest niebezpiecznie i podle. I gdybym ja, wieczny malkontent, choć trochę poczytał ich wspominki – to wiedział bym co to dobra szkoła, stare przyjaźnie i w ogóle „ciekawe czasy”. Mój rozmówca zaproponował bym natychmiast wziął się na przykład za czytanie blogu Hanny Bakuły. Bo to niby może mi rozjaśnić w głowie…

Znalazłem tedy rzeczony blog. I rzeczywiście: może nie tyle mi się rozjaśniło, co przypomniało. Dowód: fotka przy leadzie. Niewiele się tego zachowało. Ale patrzę na pożółkły kartonik i uśmiecham się. Tak, wtedy było ciekawie, żart był żartem, uniesienia uniesieniami – a tak naprawdę nikt nie wiedział co go czeka za zakrętem. To było ekscytujące sto razy bardziej od dzisiejszej pewności, że jutro też może być jak dzisiaj do dupy… I pewnie będzie.

Chodziliśmy z Hanką do jednej praskiej szkoły, ba, do tej samej klasy, a bywało i tak, że siedzieliśmy w jednej ławce. Przypuszczam, że mieli z nami sporo kłopotu, zwłaszcza wiosną. Ta zdecydowanie powodowała, że właściwie dzisiaj w życiorysach możemy pisać, iż szkołę średnią z powodu mnogości wagarów kontynuowaliśmy zaocznie. I proszę sobie wyobrazić, że prócz mojej durnoty matematycznej jakoś nikomu z wiosennych wycieczkowiczów nie przynosiło to najmniejszej szkody! Oczywiście to były naprawdę inne lata, nikomu na przykład nie lęgły się pod fryzurami pomysły, by nauczycielom zakładać na głowy kosze na śmieci – choć moim zdaniem niektórych należało się to jak najbardziej. Stosowano oczywiście system kar, od prewencyjnych wezwań rodziców na spowiedź u wicedyrektora, naszego wychowawcy – po dodatkowe zadania typu „opracować referat pod tytułem stan wiedzy na temat współczesnej poezji polskiej”. Sądzę, że mieliśmy o niej dość mgliste pojęcie. Wykładnia była taka, że końcu wszystko, co robiliśmy to była czysta poezja. Po co jakiś tam zapis w poszarzałym ze wstydu tomiku... Ale mus to mus, trza było przyrządzić stosowną pracę. Czas leciał, nikomu nie chciało się spędzać coraz ładniejszych dni w bibliotekach. Rada w radę: stworzyliśmy trzódkę młodych polskich poetów sami. Od podstaw. Z nazwiskami i niemal adresami. Do wykonania pozostał tylko drobiazg: próbki twórczości.

Że co? Że niby każdy ma w ukryciu jakiś młodzieńczy poemat, wystarczy go tylko wyjąć z dna szafy i opublikować? Niestety to nie zawsze prawda. Przynajmniej w moim wypadku. Nie przypominam sobie, bym kiedykolwiek chciał wyrażać duszę w taki właśnie sposób. Na szczęście miałem znajomego, w dzień magazynier, nocami wierszem wyjący do księżyca nieszczęśnik. Podsłuchałem ze dwie zwrotki jego najnowszego poematu epicko-lirycznego, chodziło o wejście w klimat, takie "nastrojenie się". A potem wspólnie z Hanką dorobiliśmy to i owo, tu przyznaję moja koleżanka wykazała się niezwykłą inwencją. Nieco poniosła nas ironiczna fantazja – ale zrąb rozprawy „Samotność oczyma młodości” był gotów.

Zaczynało się od opisu sytuacji, w której podmiot liryczny płci obojętnej przemieszcza się bez parasola w ulewnym deszczu. Po pustej ulicy, samotnie, w końcu normalni ludzie rzadko snują się w deszczu i bez potrzeby, więc samotność jest tu zrozumiała sama przez się – zwłaszcza za socjalizmu. Oczywiście "podmiot" nie ma pojęcia co ją – jego czeka na końcu tej podróży. Pewnie kolejne rozczarowanie, po którym przyjdzie już tylko wypowiedzieć znamienne słowa: „I znów czuł się jak samotne, puste pudełko zapałek porzucone pośród obojętnej czerni asfaltu…”

Wygłosiliśmy, a jakże. Tyle że pośród zamieszania jakie nastąpiło już nie bardzo pamiętam, czy zacna nasza polonistka dostała szału, ataku nerwowego, czy tylko osłabła. Bo na wszystko ją było stać. W każdym razie skoro sztuka też się liczy – referat nam zaliczono. Rodzice na wszelki wypadek również zostali do szkoły zaproszeni. Tak bywa. Ktoś później skwitował rzecz całą, że ze sztuk pięknych przyjemniej jest się zajmować łajdactwem, niż poectwem. Ale to pewnie zazdrosny nieuk był… Albo niedobra kobieta.

Hania lubi do Zakopanego. Też lubiłem, kiedyś. Do dzisiaj w każdym razie pamiętam nazwisko gazdy, u którego nocowałem po raz pierwszy w życiu prywatnie: Kubiniec. Dom pracy twórczej Radziejowice… Owszem Haniu, bywałem, oczywiście nie jako pisarz, raczej nieudaczny amant w zalotach do kogoś z obsługi, choć właśnie tam miałem okazję poznać Hoffmana i Barańską, ba, nawet samego Jerzego Waldorffa. Co z tego wynika? Z jednej strony nic. Z drugiej pewnie tylko konstatacja, że świat potrafi być piekielnie okrągły. Spotykamy się, mijamy, a potem wychodzi na to, że wiemy coś, niezbyt dokładnie i nie zawsze w tym samym znaczeniu… Ale refleksje dotyczą o dziwo tych samych miejsc.

Tyle że to se już minelo.

M.Z.

niedziela, 29 stycznia 2012

Pogarda 2


W pierwszym tekście tego mini-cyklu odwoływałem się do rzeczy i zdarzeń współczesnych. Nic tu dodawać nie trzeba. Rząd czy ogólniej: władza gardząca wyborcami nadaje się do natychmiastowego usunięcia. Do tej pory gwarantem ich nietykalności były albo służby i wojsko, albo bandy specjalnie kształconych idiotów, pilnie strzegących pozorów tej własności, która zdołali zagrabić czy nielegalnie kupić, na przykład w postaci lewych prac magisterskich. Te gwarancyjne weksle można oczywiście mieszać ze sobą, przemyślność idiotów u żłoba jest tu praktycznie nieograniczona, w końcu znajdują się na ich usługach specjaliści kształceni jeszcze za komuny. I to nie na tych prywatnych uczelniach, które za z góry ustaloną kwotę wpłacaną na ich konto przez trzy czy cztery lata gotowe są wystawić „abiturientom” nawet świadectwo „kwalifikowanego Marsjanina”. Nie – Mistewicze, Tymochowicze i inne ćwiczyły na większych zbiorowościach i pod czujniejszym wojskowym okiem zdecydowanie wcześniej. Jest z nimi trochę tak, jak z wojskowymi chirurgami – rozkwit tej sztuki zawsze związany jest z jakąś wojną. Czyli czasem, który materiału do ćwiczeń dostarcza w bród…

Pogarda władzy wobec ludzi ćwiczona była właściwie odkąd cokolwiek świadomego pamiętam. Zostawmy czas socjalizmu, to już tęższe pióra opisały po wielokroć. Szokiem była lata następne. I był to szok wynikający z absolutnej niezgodności oczekiwań, nadziei i zastanych realiów. W pierwszych dwóch, trzech latach po sztuczce roku 1989 z cała premedytacją „lewą ręką” ogłaszano, że co nie jest zakazane – jest dozwolone. Prawą jednocześnie napuszczając ludzi na siebie nawzajem. A na skłóconych służby, których w istocie nikt i nigdzie nie kocha. Na polskich granicach byli to celnicy. Wolno było już przywozić auta kupione gdzieś na Zachodzie, oczywiście z pełną dokumentacją i wszystkimi formalnymi bajerami. Mało kto jednak wiedział, że w takim na przykład Świecku naiwnemu klientowi przyjdzie czekać na wizytę u Jaśnie Pana Celnika i dwadzieścia godzin. Kiedy wreszcie baba o posturze armaty przestała żreć kajzerkę, palić papierosa i popijać wszystko Colą (jednocześnie!), przystawiła stempel – nieszczęsny klient nie miał pojęcia, że jego droga krzyżowa właśnie się rozpoczęła. W stanie ostatecznego zmęczenia miał po pierwsze dojechać do domu. Po drugie w takiej na przykład Warszawie oczekiwanie na odprawę ostateczną trwało i trzy miesiące, każdego dnia dwukrotnie trzeba było zgłosić się do klienta trzymającego kolejkową listę społeczną w urzędzie na Gdańskiej. Pamiętam, że po miesiącu tej mitręgi ozłocił bym kogoś, kto wskazał by mi sposób, gdzie bez czekania mógłbym oddać kolejne moje pieniądze przekupnym bydlakom… Tak się sprowadzało „wyzwolonych” obywateli do parteru.

Z innej beczki: likwidacja PGR-ów, łącznie ze skutkami ubocznymi.

I moje ulubione Mazury. Żadnemu z rządowych durniów nie przyszło do głowy, że majątek niezabezpieczony ulegnie anihilacji – a co się na złodziejski wózek nie da zapakować będzie spalone, zniszczone, zakopane i zapomniane. Obejrzyj, Szanowny Czytelniku, dwie fotki przedstawiające pałac w Mieduniszkach. To kiedyś była siedziba PGR-u właśnie. Między pierwszym zdjęciem, a drugim widać bezmiar dewastacji. Brakuje trzeciego: jakaś łajza podpaliła całość w 2004 roku, zostały właściwie zgliszcza. Co to ma do pogardy z tytułu? Ano to, że gardzono nie tylko ludźmi, ale też wszystkim, co w istocie wymagało opieki: TEN PAŁAC BYŁ WPISANY DO REJESTRU ZABYTKÓW! Jakiś urzędnik zań odpowiadał. Ale to przecież koń ma duży łeb, niech koń się martwi, a nie przedstawiciel nowej „waadzy”, prawda?


Nie ma kasy na zapomogi dla bezrobotnych, trwale niezdolnych do pracy fizycznej, dla dzieci małych i tych nieco starszych, dla sierocińców i domów noclegowych. Odwrócono najprostsze pojęcia dając w zamian „Taniec w kisielu”. I dokupiono nowe amerykańskie destruktory słuchu i pewnie wzroku, setki kamer i mikrofonów. Mamy cię, godny pogardy frajerze! Podczas ubiegłorocznego Marszu Niepodległości stał taki LRAD na terenowym Nissanie na Placu Konstytucji. Rozmawiałem później z jakimś starszym panem, który podśmiewał się nieco z mojej złości. Panie – mówi – ile pana zdaniem trzeba butelek z benzyną by to świństwo zniszczyć? Bo w mojej opinii jedna, półlitrowa, byle celnie rzucona. Ale oni tak bardzo nami gardzą, że nie wierzą, by ktokolwiek się na to odważył…

M.Z.

PS. Dzisiaj zareagowano bardzo szybko - zwracając mi uwagę, że mylę pojęcia wspominając o pałacu w Mieduniszkach, jego stanie, jako o pogardzie urzędów wobec obywateli. Bo niby pałac był pruski, więc nie ma o co kopii kruszyć. BZDURA! Pałac znajdował się i znajduje nadal na terenie RP, STANOWI WŁASNOŚĆ POLSKĄ. Jest gdzieś w sieci mocno głupawe tłumaczenie konserwatora, że sprzedając całość w 1997 roku jakiemuś anonimowemu właścicielowi nie sprawdzono niczego - bo gość płacił gotówką, a takich się nie sprawdza. Ja bym na miejscu tego urzędasa raczej skorzystał z prawa do milczenia...

PPS.

Znalazłem fotkę, moje autorstwo, zrobioną w 2011 roku. Tak to wyglądało w czerwcu ubiegłego roku. Ile trzeba mieć w sobie sowieta, by to wszytko zmajstrować?

czwartek, 26 stycznia 2012

O niezrozumieniu


Czytam Toyaha. Już wyjaśniałem dlaczego i to da się sprowadzić do jednego: bo warto. Czytam też jego kolegę Coryllusa. Cokolwiek kto by o tym nie myślał – na pewno nie z powodu zazdrości. Piszemy inaczej, ale też zupełnie inaczej podchodzimy do kwestii warsztatu, obrabianej tematyki i tak dalej. Z obu panami raz się zgadzam, raz nie, to chyba normalne. Wszystko opisuję na swojej stronie, o niczym jednak zainteresowanych (czy aby na pewno?) nie zawiadamiam, ponieważ liczę się z ripostą tyleż szybką, co dość prostą: spierdalaj. Musiałbym odpowiedzieć - a niestety należę do tych nerwowych. Po co się więc wtrącam? Bo mi wolno. Bo ich teksty pokazują się w domenie publicznej, a póki co mam prawo przeglądać ją do woli. I niekiedy obaj mówią o rzeczach i sprawach, które i mnie żywotnie interesują.

„Niepokornym truchtem, czyli czemu kłamią?” To ostatni tekst Toyaha, daję słowo, że wart uwagi. Nie będę tu niczego opowiadał, zainteresowani na pewno przeczytają i wyrobią sobie na temat określone zdanie. Muszę jednak powiedzieć, że pytanie zawarte w tytule w retoryczny sposób Toyah zadaje niejakiemu Karnowskiemu. I to pytanie właściwie sprowadza się do prostszej jeszcze wykładni: czemu ty Karnowski dalej rżniesz głupa? Nie znajduję u Toyaha pełnej dla mnie odpowiedzi. Pewnie wynika to z faktu, iż przez minione lata robił co robił, czyli nauczał angielskiego. Ja też robiłem co robiłem: siedziałem w zawodzie, który bliższy jest Karnowskiemu, niż Toyahowi. Tu ważne zastrzeżenie: nie udawałem idioty, polityką i jej opisywaniem zajmuję się wyłącznie prywatnie, a moje macierzyste redakcje pisały z zapałem o bakteriach w mleku, projektach linii kolejowych, czy betonowej kanalizacji, tam nie ma szczególnych politycznych wzruszeń. I Bogu dzięki politycznego szalbierstwa. Niemniej jednak pozostając przez naprawdę wiele lat w tym środowisku obecną postawą Karnowskich jestem jak najmniej zdumiony. Oni tak po prostu mieli zawsze, zawsze brali za to spore pieniądze i najpewniej o własnym honorze gadali jak dziwka o dupie: nie mydło, nie wymydli się. Nie, nie słyszałem osobiście, to po prostu taka supozycja… Ale innego wytłumaczenia nie widzę.

W tym fachu mnóstwo jest zresztą ludzi, którzy sami osobiście, „własnymi ręcyma” lata całe budowali własną sztuczną wspaniałość posadowiona na sztucznie wykreowanych "realiach", arogancko reagowali na próbę jakiejkolwiek polemiki, o krytyce nie wspominam, nakazywali i zakazywali, no byli po prostu małymi bożkami. Bez kija do żadnego nie podchodź! Toyah niektórych z nich wymienia, znam ich, to jest zresztą epoka, w której i ja zaczynałem pisać na Salonie24, gdzie bywało że i kilkadziesiąt razy dziennie natykałem się na bzdety, jakie z pełnym namaszczenie wypisywał niejaki Leski, młodszy, tak go nazywam, ponieważ miałem okazję i niewątpliwy zaszczyt znać osobiście Seniora Kazimierza. Nigdy o tym nie pisałem, z nieznanych mi powodów młodszy dostawał wściekłych spazmów na wspomnienie Starszego. Jakby ta akurat postać, przecież publicznie znana z czynów, o jakich autorom Bonda nawet się nie śniło była jego wyłączną własnością. Więc po co mi kontakt z jakimś wściekłym ratlerkiem? A jego, młodszego, udziału w zakładaniu „Wyborczej” absolutnie nie uważam za coś, czym dzisiaj można się chwalić…

No więc, cny Toyahu, tych namaszczonych i wskazanych zawsze w dziennikarskim salonie było od groma i ciut-ciut. To był taki rodzaj świętych krów. Kiedyś nazywali się Toeplitz, Baczyński, Passent i jeszcze inaczej, publikowali w pisemkach uchodzących za „nieuczesane” typu „Polityka”, niektóre ich teksty co bardziej naiwni pokazywali mi mówiąc „Zobacz, ale czerwonym dopieprzył!” A ja się wtedy śmiałem i pewnie nieudolnie tłumaczyłem, że całe to dopieprzanie jest częścią scenariusza, za bardzo ktoś napompował rowerową dętkę i trzeba spuścić trochę powietrza. Więc wzywa się dyżurnego „fachowca”, oczywiście tylko z właściwej listy – i dalej jazda, niechaj dowala, ciśnienie ma być w normie! W obecnym PRL-u bis jest nie inaczej. Są stosowne listy, ustala się obszary, w których ciśnienie wzrosło niebezpiecznie, wzywa fachowca – i dalej jak w scenariuszu socjalistycznym. Dyżurny dowala. Całe zawodowe życie miał ręce ubabrane w politycznym klawiaturowym pozorze – a teraz wydziera mordę „Czemu kłamali?” A paszła ty won, wywłoko!

Czy z takimi ludźmi można było wejść na jakiś stopień zażyłości, możliwej do spełnienia na przykład etatem gdzieś tam, wskazaniem mniej doświadczonego kolegi w fachu jako kogoś, kto na piśmie częściej od innych miewa rację? Albo zgrabniej tka słowa? Absolutnie NIE! Bo to jest trochę jak ze znajomością matki przełożonej żeńskiego klasztoru: co z tego, że ją poznałem kiedyś w sklepie z jarzynami, gdzie wymieniliśmy kilka uprzejmych uwag? Żadna protekcja zakonna wyniknąć z tego nie mogła, nasze światy były odrębne, definitywnie i na zawsze. Zakonnicą nigdy być nie mogłem.

Z Coryllusem tym razem sprawa jest prosta, Toyah ujął to esencjonalnie: „…
Ostatnio mam wrażenie, że on z ograniczania sobie pola manewru uczynił wręcz zabawę i w momencie kiedy nagle jest szansa, że ktoś gdzieś zechce podać mu życzliwą dłoń, to on ją natychmiast zaczyna gryźć…” Cóż dodać? Że niestylistycznie „cholernie się zgadzam”? Dobrze, niechaj tak to zostanie ujęte. Może kiedyś napiszę jak ta choroba – bo to akurat uważam za chorobę – się zaczęła. I czemu facet, który z dziennikarstwem akurat kontakt miał… powiedzmy przelotny - niektórych prawidłowości widzieć nie chce. Bo nie musi? Ależ oczywiście: nic nie musi.

M.Z.

Fot. konradknapik.com

środa, 25 stycznia 2012

Pogarda


Nie będzie wbrew pozorom o słynnym filmie z BB. Raczej o dwóch gestach rządu, który od dawna i przez wielu nazywany jest okupacyjnym. Pierwszy to „dezaprobata” wobec obywatelskiej niezgody dotyczącej sprzedaży naftowego koncernu Lotos. Drobiazg: podpisało ów akt niezgody ledwie 150 tysięcy osób, więc dla Rozkosznego Donaldinho to rzecz bez znaczenia. Co mu tam jakieś „nieliczne grupki oszołomów” będą psuły interes… Druga sprawa: oczywiście powszechna dezaprobata dla ACTA. Rozlana dokładnie po całym kraju, liczebna, a co więcej wyrażana przez obie skrajne organizacje polityczne Polski: lewaków i prawicę. Stała się rzecz niesłychana! I jedni i drudzy doszli do wniosku, że koleżka premier jest dla nich większym zagrożeniem, niż oni dla siebie nawzajem. Wobec każdego z opisywanych zjawisk władza zachowuje się w sposób, który da się określić jednym mianem: pogardy właśnie. Dzisiaj pogardliwy gest skupia się na protestujących wobec rzekomo antypirackiej ustawie ludziach. W istocie zdaje się już całkiem pewnym, że ta sama postawa dotyczy każdego innego rządowego działania. Tak – recept również.

Wojciech Cejrowski w swoim tekście (http://rebelya.pl/post/707/cejrowski-trzeba-obalic-rzad-ktory-chce-podpisa) pisze o tym tak:
„…Nawet lewacy zaczynają się orientować, że Tuski to zagrożenie. Nawet lewacy zaczynają się orientować, że wrogiem nie jesteśmy my katole, narodowcy, homofoby, tylko władza. Z lewakiem mogę żyć na jednym osiedlu; nie lubię go, nie cenię jego poglądów ani stylu życia i tu się kończy konflikt. Wojna między nami zaczyna się dopiero wtedy, gdy ponad nami pojawia się władza. To władza napuszcza ludzi na siebie. To władza jest inżynierem konfliktów. To władza wydaje zezwolenia na dwie manify na tej samej ulicy o tej samej porze…”

Zanim pozwolę sobie na wyrażenie własnego zdania jeszcze jeden cytat, z Michalkiewicza (http://dziennikarze.nowyekran.pl/post/49508,st-michalkiewicz-logofagowie-atakuja-internet)
„… Tym razem na świecie pojawiła się reakcja; na razie słaba – ale jak wiadomo – omnia principia parva sunt, więc ani jedna, ani druga strona nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa. Ciekawe, że reakcja pojawiła się również w naszym nieszczęśliwym kraju, chwiejącym się w posadach od wojny na górze między okupującymi go bezpieczniackimi watahami. Anonimowi hakerzy zablokowali strony wszystkich konstytucyjnych organów władzy tubylczej. Umiłowani Przywódcy w osobie ministra Grasia udają, że nic się nie stało i robią z siebie idiotów, ale pewnie dlatego, że jeszcze nie wiedzą, co na ten temat myślą - mogli sobie przeciez pomyśleć, że skoro tak, to może ci sami hakerzy wcześniej weszli sobie niepostrzeżenie na różne strony, pozostawiając tam bomby z opóźnionymi zapłonami?...”

Są w sieci oczywiście inne opinie, nawet podpisani z imienia i nazwiska blogerzy twierdzą tu i ówdzie, że protesty są o tyle niemądre, iż decyzje już podjęto i wyjście na ulicę w słusznym czy niesłusznym oburzeniu może przynieść co najwyżej duże sińce od policyjnych pał. Tak jak dzisiaj przyniosło w Kielcach, mieście raczej mało znanym z ulicznych demonstracji. Powiem wprost: staram się nie słuchać i nie czytać podobnych banialuk, ponieważ nie dowodzą one (jak utrzymują ich autorzy) sokolego wzroku i przenikliwego umysłu, raczej niewolniczej mentalności. Nie chcesz bratku iść – to nie idź, wolna wola, zaparkuj dupsko w jakim wygodnym miejscu, odgryź kapsel flaszki i nie zawracaj innym głowy! Siłą bowiem nie znających się ludzi nie jest popieranie twojego zdania, ale wyrażanie własnego! Ostatni Marsz Niepodległości pokazał to dowodnie – żeby nie wiem jak kłamać, zniechęcać do uczestnictwa, kręcić na temat przebiegu, prowokować przy pomocy tajniaków podpalających specjalnie ustawione auta - rzecz się stała i pokazała siłę spokojnej zbiorowości.

Co dalej? Słoneczko Peru wydaje się mocno wierzyć w siłę pancernych dywizji, które jakoby za nim stoją, szwadronów przebiegłych agenciaków i policyjnych prowokatorów (niektórych znamy już z licznych fotek) – i wreszcie braku woli tych, co to muszą spłacać kredyt i wolą pilnować świeżo zagrabionego, niż dbać o cokolwiek publicznego. Proszę bardzo, trawestując pewne powiedzenie tyle mam od siebie, że pycha zawsze idzie o krok przed upadkiem. Tuba Czerskiej już nie działa w tym stopniu, co jeszcze kilka lat temu, ramiona finansowych nożyc rozwarły się zbyt szeroko i nawet „idioci adamowi” widzą, że coś tu nie pasuje, nie gra, brzmi fałszywie. A i reszta zdaje się potwierdzać inne powiedzenie: mów mi do ręki, nie do ucha. Przemówiono im do ręki - mocno tę rękę kalecząc, a portfel grabiąc.

M.Z.

PS. Ostatnia informacja, przeczytana 26 stycznia: Wanda Nowicka, wicemarszałek Sejmu, lewaczka pełną gębą, właśnie wystosowała do Boniego żądanie, by ten wyjaśnił skąd wziął się pomysł dyspozycji rządowej, by podpisać coś, co może być niezgodne z polską konstytucją. To mówię a propos twierdzenia zawartego w tekście wyżej, iż nawet lewacy zorientowali się kto jest dla nich większym zagrożeniem. I że to nie jest żadna tam prawica, ale Słoneczko Peru właśnie...

poniedziałek, 23 stycznia 2012

A propos ostatniego wpisu


Czy to już ekshibicjonizm? Twierdzę, że nie. Oczywiście w cyklu wspominkowym, to przecież nie tylko Urle, także praca dla „branżowców” - dźwięczą osobiste emocje. Nie ma ich tylko w opisach norm dla betonu kanalizacyjnego. Kto by chciał o tym czytać w pełnym uniesieniu? No właśnie… Zamieściłem ten betonowy tekst z lekko złośliwą premedytacją. Więcej podobnych nie będzie, to obiecuję solennie.

Poważni w tym czasie sporządzają rozprawy na przykład o tożsamości ludzkiej. Że niby czasem ona taka nie do końca zidentyfikowana. Może i tak – ale wtedy podobno to da się leczyć, prostować, naprawiać, nie wiem jakiego użyć tu pojęcia. Rozumiem, że sytuacja w której ktoś nie wie czy jest dziewczynką czy chłopczykiem dla samego zainteresowanego jest wysoce kłopotliwa i stresująca. Czy jednak należy o tym zawiadamiać zaraz cały świat? Że niby co, że mam prostackie pojmowanie takich spraw? A niby dlaczego? Niby z jakiego powodu czyjś niewątpliwy trud podzielenia zapałki na czterdzieści części miałby mnie przejmować poważniej? I w końcu który z nieszczęśników tak przez los potraktowanych opowiadając o swojej dolegliwości, poddając ją naukowej analizie zechce stwierdzić, że to właśnie o to chodzi, że on chce pozostać w tym nieszczęśliwym miejscu, a sytuacja, kiedy wszyscy się nim interesują, poświęcają mu naukowe elaboraty bardzo mu pasuje? Przecież w jakimś sensie durnowaty przeczył by sam sobie…

W kolejce czeka mnóstwo opowieści o ludziach, ich dość prywatnych sprawach i losach. Nie mam zahamowań w materii publikowania tego wszystkiego: zdjęcia jakich zamierzam użyć należą do mnie, niektóre sam robiłem. Generują we mnie jakieś określone myśli, refleksje, mam ochotę je zwerbalizować, moje prawo. Ale jeśli ktoś chce poczytać na przykład mało osobiste protokoły z oficjalnych posiedzeń komisji sejmowych to po odblokowaniu odpowiedniej strony może to czynić całą noc. Jeśli znajdzie u mnie coś o sobie i pomyśli, że znów napisze „Jak nie zdejmiesz to puszczę cię z torbami…” – niech już da spokój. Nie zdejmę. I nikt nie puści mnie z torbami – raz dlatego, że nie mam już żadnych toreb pełnych bogactwa do przywłaszczenia sobie, dwa że mam dość ciągłego ustępowania i łagodzenia. Do niczego dobrego mnie przynajmniej to nie doprowadziło.

W Polsce w ogóle ostatnimi czasy jakoś tak się porobiło, że im bardziej państwo ogranicza swobody i prawa obywatelskie – tym częściej obywatele straszą innych obywateli możliwym sądowym rozstrzygnięciem spraw wszelakich. Są już tematy tak zakazane w różnych kręgach, że niedługo nawet o komunikacji miejskiej i dostawach pieczywa nie da się pisać bez lęku o proces. Bo Kowalskiemu się podoba jak jest… Co zostanie? Pisanie o roli państwa i Kościoła? Też nie, przecież w sieci grasuje potężna banda dewotów, którzy i to oprotestują, zresztą w języku tak chamskim, iż trudno im odpowiedzieć inaczej, jak krótkim „spierdalaj”. Dalszy dialog po podobnym dictum oczywiście nie jest możliwy. W ten sposób ucina się ważne wątki. Jeżeli bowiem taki na przykład Grzegorz Braun twierdzi, iż jedyną nadzieją na ostanie się polskości jest Kościół, a bloger Coryllus pyta, bardzo moim zdaniem słusznie, czy Kościół o tym wie i czy jest w stanie sprostać zadaniu – to co z tym wszystkim zrobić? Udawać, jak pewna Pastereczka z Krakowa, że wszystko jest git i malinowo, bo ona to wie? No ja jej akurat nie wierzę…

Ataki w cyberprzestrzeni… Właściwie nikt nie ma na ten temat ostatecznego zdania, z publikowanych doniesień wynika wprost, że ci, którzy tak chętnie chcieli by cenzurować moje na przykład wypowiedzi – w ogóle nie zadbali o bezpieczeństwo swoich. Albo też wydawało im się, że zadbali, niestety przeciwnik okazał się sprawniejszy umysłowo. To dobrze. Po raz kolejny widać, iż ten, który nadyma się i puszy ponad miarę w istocie jest goły jak król ze znanej przypowieści o królewskich szatach. I teraz bierze w ten goły zad, tu i ówdzie wygrażając zaprowadzeniem stanu wojennego. Generał Koziej wyłączy z zemsty TVN? Nie dadzą jakiegoś Teleranka? A cholera z wami! Śmiało i do przodu! Macie już gotowe kartki na masło i mięso? Na benzynę? Wszystkie trzy czołgi wyprowadzicie na ulicę? Zablokujecie konta bankowe? A co zrobicie z masą niepłaconych czynszów i podatków? Oczywiście doskonale wiem, że rząd się sam wyżywi. Tylko który z was pamięta czym to się wszystko skończyło?

Jest nerwowo i z każdym dniem coraz bardziej. Bywali w świecie twierdzą czasem, że tzw. razwiedka wszystko starannie zaplanowała. Moim zdaniem to gruba przesada, widzę tu raczej, że coś im się z rąk wymknęło, a opowieści o ich wszechwładzy są bardzo podobne do tych starych o SB. Niby wszystko wiedzieli i widzieli – ale ważniejsze okazało się dbanie o własne dupy, niż nieśmiertelny ponoć socjalizm. Dzisiaj też mamy ten słuszny ustrój, inne ubranko, inna centrala – ale chyba już się połapano, że gdy chce się żyć ze strzyżenia baranów to nie wolno wszystkich przeznaczyć na mięso, wełnę produkują tylko te żywe.

M.Z.

sobota, 21 stycznia 2012

Fanatycy „rozumu” i „wiary” – a niech was…


Ludzi mnie podobnych jest naprawdę sporo. Coś piszemy, o czymś opowiadamy – i bierzemy w skórę od obu stron ideologicznego sporu. Ortodoksi obu stron drą mordy: to nie nasi, ukamieniować, zniszczyć! Straceni dla środowisk ultra-katolickich, wrogo istniejący dla jeszcze żywych lewaków… Poruszamy się jak wampiry i złe duchy w krainie cienia.
*
Po raz pierwszy poszedłem na dywanik miejscowego sekretarza organizacji partyjnej w połowie lat siedemdziesiątych. Starannie unikałem opisywania triumfu socjalizmu nad innym świętami – więc stwierdzono, że coś trzeba ze mną zrobić. Z tamtej strony padały wzniosłe słowa: jest nas miliony, daliśmy ci pokój, prąd i telewizję, namawiamy wyłącznie do wspólnych intelektualnych działań na rzecz najdoskonalszej doktryny politycznej świata – a ty draniu nie chcesz wykrzesać z siebie dość zapału? Nie jesteś Polakiem! Politruk gadał, a im więcej bzdur mówił, tym bardziej się zapalał. W końcu wyrzucił mnie z gabinetu. Z tego co wiem wyjął flaszkę i solidnie sobie pociągnął. Oto znów dokonała się materialistyczna ewangelizacja grzesznika! Za to warto wypić…

W istocie wypił bez powodu. Nikt mi nie dał prądu i pokoju, a najdoskonalszą doktrynę świata jak miałem w dupie przed wizytą, tak i zostało po wizycie. Certyfikat socjalistycznego Polaka do dzisiaj mnie nie interesuje…
*
Stan wojenny, moja córka ma ledwie rok, brakuje mleka i dziecięcych kaszek. Wpadnij do kościoła, coś tam mają, sąsiedzi już dostali… Wpadam. Sporych rozmiarów siostra zakonna prosi o dowód osobisty. Sprawdza z jakimś zeszytem. Nie, dla ciebie nie mam! Idź sobie za żółte firanki. Ale ja nie mam uprawnień do sklepów dla partyjnych wybrańców! No to masz chłopcze problem. Pewnie znów za mało żarliwości. Trudno. Wzdłuż kościelnego muru Kowalski targa duże, metalowe puchy Milupy. Rano leje aresztantów, wieczorem jest wierzący – to ma. Odkupuję wszystko za litr dobrze pędzonego bimbru własnej produkcji. No dobra, może i nie byłem zbyt żarliwy. Mam za to różne przydatne w kryzysie umiejętności. Przeżyję jakoś…
*
Mijają lata, jest zima, dzwoni komórka. Słuchaj, jestem bardzo zaziębiona, nie mogę wyjść na śnieg, czy możesz wpaść do kiosku i kupić mi Wyborczą? Nie mogę, nie wezmę tego do ręki za skarby świata! No wiesz, jesteś po pierwsze nieuprzejmy. A dalej to ja już się nie dziwię, że ci się tak nie układa i wchodzisz bez przerwy z kimś w konflikty. Gdybyś miał w sobie więcej zrozumienia, gdybyś był bardziej otwarty na współczesność i rozum – byłoby ci na pewno łatwiej…
*
Nowy Ekran, nie tak dawno: „…Zablokowałam LCD bo to ktoś niechętny Kościołowi, a takiego kogoś nie uważam za Polaka, ani za członka cywilizacji chrześcijańskiej, ale jakieś obcej, więc szkodnika z którym nie ma mostów i każdą rozmowę rozwali, co już nieraz tu miało miejsce.
Pozdrawiam...”
Kto to? Circ. W materiale z linkiem http://circ.nowyekran.pl/post/4379,rzad-i-nierzad Kto jej dał prawo certyfikacji Polaków? Pewnie leżało na ulicy - więc sobie wzięła sama...
*
Czy znów mam iść do kąta? Dobrze, pójdę. Ale nie po to by się tam zastrzelić z łuku dla huku, zasmucić na śmierć, klęczeć na grochu. Po to, by wyjąć stamtąd kij i komuś zdrowo kota pogonić. Wystarczy was, fanatyków, jak na moją cierpliwość!

M.Z.
fot. polishyourpolish.org.uk

środa, 18 stycznia 2012

I znów „łaskawcy” – prasa okazjonalna


Tak, wiem, nie ma takiej w klasycznej typologii. A jednak istnieje w "realu". Zajmuje się bardzo wąskim wycinkiem rzeczywistości, czasem jest to jakaś branża, na przykład budowlana, czasem jakieś przedsięwzięcie czy zjawisko. Ot, choćby bazarek staroci na warszawskiej Woli. Zaczyna się od tego, że już istniejący wydawca - albo wydawca z własnego namaszczenia, czyli in spe - postanawia uzyskać dodatkowy zastrzyk gotówki z animacji czegoś, co jego zdaniem powinno zaistnieć.

Założenie mało konfliktowe, prawda? A jednak nieodmiennie kończy się to tym, że na placu boju pozostają ludzie jak to się kolokwialnie powiada… „wydmuchani”.

Będę grubszy – to drożej mnie kupią
Pierwszy biznesowy strzał tego wydawcy trafił w sam środek tarczy: okazało się, że branża fryzjerska nie ma swojej prasowej reprezentacji. No dobra, ktoś powie, ale ileż można pisać o szczotkach do włosów, fryzurach, brzytwach i grzebieniach? Zapewniam: można o tym pisać bez końca. Podobnie jak o modzie, celebrytach, samochodach na baterie i tak dalej. Zatem ów strzał w pismo „fryzjerskie” okazał się wielce dochodowy. Rósł nakład, pojawili się reklamodawcy, właściciele mogli już kupić swoim przyjaciółkom po nowym sportowym samochodzie. I oczywiście myśleć o dalszej prasowej „ekspansji”. W kolejce pojawił się magazyn poświęcony branży RTV, też przedsięwzięcie udane, później jeszcze coś tam i jeszcze. W końcu padł pomysł, by wejść w branżę spożywczą. Ogłoszenie prasowe, selekcja chętnych, najęto tego z doświadczeniem. Mnie. Ustna umowa brzmiała: za tydzień podpisujemy umowę na papierze, dzisiaj ustalenie jest takie, że organizuję całość, opracowuję layout (od strony nadzoru nad grafikami), kompletuję zespół. Dwa tysiące miesięcznie plus wierszówka. Wynajęto nawet nowy lokal, sympatyczne mieszkanie dwupokojowe łatwo dające się przerobić na biuro. Ruszyło szybko, pierwszy zgrzyt polegał na tym, iż co prawda mogę kompletować, ale tylko pośród tych, których mi wskażą. Jak u Forda: można było kupić dowolny kolor auta, pod warunkiem, że był to kolor czarny. Nic to – jedziemy dalej…

To miał być magazyn dla spożywców. Szybko okazało się, że takie strzelanie drobnym śrutem do równie drobnego i poruszającego się celu z góry skazane jest na niepowodzenie: spożywcy to przecież nie jednorodna grupa, ale mleczarze, hodowcy bydła mięsnego, producenci i przetwórcy, rozsiani po Polsce pracownicy naukowi zajmujący się tą problematyką. Każda z tych grup ma swoje interesy. I ich magazyny branżowe już istnieją! Mój raport mówiący o tym został odrzucony. Czerwona lampka – więc o co tu chodzi? Po pierwszym miesiącu pracy dowiaduję się, że wydawca oferując „astronomiczne” dwa tysiące nie miał na myśli odcinków miesięcznych, ale poszczególne numery. Dwójka za numer, obojętne ile trwa jego przygotowanie do druku… Tydzień później pęka szklana bańka: w redakcji pojawiają się kupcy chcący nabyć całe wydawnictwo. I z rozmowy z nimi wynika, że nowy tytuł jest bo jest. Ma podnosić cenę finalną za całość.

Finał mojego tam pobytu: nowe dziecko poszło w świat, w końcu dostałem owe dwa tysiące. Po trzech miesiącach spędzonych przy czymś, co wydawcy tak naprawdę „wisiało i powiewało”. Zwinąłem banknoty – i tyle mnie widzieli. Zerwałem umowę? Ależ skąd! Pisemnej do końca nie było. Ustna okazała się jak widać kłamliwa. Za darmo i w niepewnej firmie nie mam zwyczaju pracować. Gdybym to wówczas dobrze zapamiętał… Niestety...

Miłośnik antyków
Już nie pamiętam skąd pojawił się na horyzoncie, być może to kolejne ogłoszenie prasowe, być może inserat wywieszony w SDP. Bazarek na Kole zaczyna wydawać swój magazyn! Wydawca prosi o kontakt. Spotykamy się gdzieś w mieście, gadamy, bida wielka to i słuch przytępiony, „jak pan napiszesz to ja od ręki wypłacę, cztery stówy od tekstu”. Jaki tekst? „Wisz pan – pisz pan, sztuka, emocje, poszukiwania, będzie git…” No to napisałem. Tekst oryginalny poniżej:
------------------------------------------

Pasja i emocje

Czy bazar na Kole najlepsze lata ma już za sobą? Tu zdania są podzielone. Zwolennicy teorii, iż to wciąż miejsce, gdzie można kupić ciekawe starocie nie odstępują od swej teorii. I powiadają: spośród stosów na pozór niepotrzebnych rzeczy tylko tutaj można wyłowić prawdziwe perły.

Wolski pchli targ organizowany jest w każdy weekend. Już w piątek wieczorem zjeżdżają się handlarze, by rozstawić swoje skarby. Najwięcej zyskamy przychodząc w niedzielę przed południem. Trzeba się jednak spieszyć, około godziny 13-14 większość sprzedawców pakuje się i rozjeżdża w różne strony Polski. Zwiedzanie Koła zajmuje sporo czasu, ale tylko podczas pierwszej wizyty. Następnym razem widząc te same przedmioty podróż między rozłożonymi antykami trwa znacznie krócej.

Oferta bazaru jest niewiarygodnie szeroka. Można kupić meble, militaria, porcelanę, książki, znaczki albo monety. Jako że ceny wywoławcze na Kole są zwykle wyższe od rzeczywistych, warto sprawdzić wartość podobnego do kupowanego przedmiotu na serwisach aukcyjnych. Ciekawostką jest fakt, że wielu sprzedawców z Koła prowadzi własne sklepy internetowe.

Sposób na życie
Wielu powie, że zajmowanie się antykami przynosi niemałe korzyści materialne. Przecież wszystkie te rzeczy są niezwykle drogie i ze sprzedaży choćby jednego obrazu czy szafy, można utrzymać się przez miesiąc… Rzeczywistość jest zgoła inna. Sprzedając jedną rzecz zaraz kupuję się dwie następne. I tak ciągle. To sposób na życie, droga jaką się obiera. Rasowy sprzedawca z Koła nie potrafi w pewnym momencie powiedzieć "Jak mi się znudzi to rzucę to w cholerę". Rodzi się pasja.

Tak ją pojmuje i wspomina Pan Grzegorz, specjalista od filiżanek, spodków, imbryczków - czyli szeroko rozumianej porcelany.

- Pierwszą filiżankę przywiózł mi ojciec z podróży do Chin. Trochę banalne, prawda? Ale ja odszukuję w tym wiele niebanalności. Większość dzieciaków potraktowałoby taką filiżankę jako śmieć albo zbędny prezent. Ja ją zachowałem, by w wieku 22 lat odkryć pasję do kolekcjonowania wyrobów z porcelany. I tak już od kilku lat przyjeżdżamy na Koło i sprzedajemy porcelanę. Dlaczego? Uzbieraliśmy z żoną tyle "skorup", że nie było już dla nich miejsca. Postanowiliśmy się więc podzielić nimi z innymi. Dzięki pieniądzom uzyskanym ze sprzedaży mogliśmy kupić rzadsze okazy do własnej kolekcji. I tak jedna transakcja napędza drugą. To jak zarabiamy na życie? Jako że Koło otwierane jest głównie w weekendy, na co dzień pracujemy w zawodzie. Bazar na Kole to hobby. Mamy swoje stałe miejsce, a co za tym idzie stałych klientów, którzy przynoszą zyski.

Jedyny sposób by przeżyć
Nie sami pasjonaci handlują jednak na warszawskim pchlim targu. Nie same antyki można na nim kupić. Niektórzy sprzedawcy to ludzie ubodzy. Ostatnią deskę ratunku widzą w wyprzedaniu swojego dobytku. Niestety nie posiadają oni rzeczy wartościowych.

I kolejny model sprzedającego: krzaczaste wąsy, wyciągnięty sweter i zapach alkoholu. On nie jest tutaj dla pasji. On sprzedaje tutaj każdą rzecz jaka wpadnie mu w dłoń. Przecież nie ma nic za darmo, a przyda się każda złotówka. Stare buty, butelka po whisky, zabawki, płyty, książki. A wszystko to ledwo co zdatne do użytku. Takich jak on jest tu wielu. Doświadczonych przez życie, ale nie poddających się.

- No jak żyć? Wszystko co mamy to sprzedajemy. Potrzebujemy przecież jak inni ludzie jeść, pić, ubrać się, umyć się - dodaje kolega naszego rozmówcy.

Między stoiskami
Tandetne i kiczowate przedmioty nie zniechęcają do odwiedzania Koła. Wstęp na targ jest bezpłatny, zatem niektórzy traktują to miejsce jako spacerowy trakt pośród rustykalnych przedmiotów. Napędzani nadzieją, że gdzieś między kaczuszkami czy starymi piersiówkami uda się kupić coś oryginalnego. Coś, co idealnie nadawało by się na prezent. W czasach szaleństwa na wszelkie pamiątki po PRL-u, stare numery "Trybuny Ludu" albo kaski MO rozchodzą się jak ciepłe bułeczki. Idąc dalej, zapychając się typową dla bazarów zapiekanką, spotkać można popiersie Józefa Stalina, gipsowe aniołki wzorowane na rzeźbach Michała Anioła, a także całkiem "porządną" replikę "Damy z łasiczką" Leonarda da Vinci. Jednak jeśli to byłoby mało, na Kole z łatwością kupisz drzwiczki do tabernakulum, złote kielichy, a dla bardziej wymagających praktykujących jest w ofercie co najmniej kilka stacji drogi krzyżowej.

Prawdziwy raj mają tu także fani militariów. Od hełmów, szabli i zbroi po mundury, medale i strzelby. Wszystko to rozłożone na samochodach, kocach i pod namiotami.
- Uwielbiam Koło właśnie za to, że wszystko co mnie kręci mogę dostać właśnie tu. Od dawna pasjonuje się II wojną światową i tu zaopatruje się w mundury, buty i broń palną. Wybór jest spory, tylko nie zawsze mnie stać - mówi Krzysztof, uczeń Liceum Ogólnokształcącego.

Ale większość kupujących nie zna się na tym co kupuje. Wynajdują coś, co im się podoba, tak po prostu. Ładne, fajne, śmieszne, kolorowe. To najczęstsze epitety, jakie można usłyszeć po zakończonej transakcji. No i oczywiście na pewno będzie pasować do nowego salonu albo kuchni. No bo przecież nie można sobie wyobrazić kuchni bez młynka do kawy albo salonu bez lampy. Na Kole wszystko to można kupić, a później pochwalić się zdobyczą przed znajomymi.
- Dlaczego ten dzbanek ? No nie wiem. Ładny przecież. Pasuje do kuchni i jest praktyczny - wyjaśnia małżeństwo spod Warszawy.

Cześć odwiedzających Koło to stali klienci. Od lat wyposażają i dekorują swoje mieszkania lub domy. Wiedzą czego dokładnie chcą.
- Zawsze staram się przyjechać na Koło z jakimś pomysłem. Mam przed oczami obraz tego co chcę kupić. Potem już tylko wystarczy znaleźć to u kogoś na stoisku. Zawsze coś się znajdzie. Kiedyś było trochę lepiej, teraz pojawiło się dużo tandety, ale wciąż Koło to Koło…

Jakie jest to Koło?
Ciężko je precyzyjnie scharakteryzować. Bo w istocie "Koło zmienne jest". Centrum warszawskiego świata antyków, rupieciarnia, na której można powyławiać pojedyncze skarby. Owiane wspomnieniami, opatulone ludźmi handlującymi od lat i odwiedzane przez głównie te same twarze - Koło żyje dziś swoją legendą. Kto chce tak naprawdę je poznać niech wybierze się w niedzielne przedpołudnie na ul. Obozową w Warszawie.


Kiedy odbywa się bazar staroci
Bazar staroci na Kole w Warszawie odbywa się w każdy weekend, przy czym główny handel przypada na niedzielę.

Bazar na Kole rozpoczyna się już w piątek, w godzinach wieczornych, około 19, część sprzedawców przyjeżdża, by zająć miejsce na placu. Handel jest jeszcze znikomy. Główna handlowa część giełdy odbywa się w niedzielę w godzinach od 7 do 13 (od godziny 13-14 osoby sprzedające zaczynają składać swoje stoiska).

Optymalnym terminem odwiedzenia bazaru staroci na Kole w Warszawie jest sobota lub niedziela w godzinach porannych pomiędzy 8-12. Na jego obejrzenie należy przeznaczyć około 2 godzin (w zależności od indywidualnego tempa zwiedzania i ilości sprzedających, najwięcej osób sprzedających jest w okresie letnim przy ładnej bezdeszczowej pogodzie). Wstęp na bazar dla osób oglądających i kupujących jest darmowy. Wiele osób traktuje bazar na Kole jak miejsce niedzielnego spaceru wśród przedmiotów z "duszą", czasem można tam spotkać znanych aktorów, artystów, antykwariuszy.

Marek Zarębski
------

Co było dalej? Nie będę przedłużał opowieści – NIC. Wydawca tekst wydrukował, ale na wierszówkę „nie nazbierał potrzebnej kasy”. Do dzisiaj winien mi jest spore pieniądze za ten tekst – i kilka innych.

M.Z.

Mutacja „łaskawców” – czyli prasa branżowa


Zwrócono mi uwagę, że opisując zjawiska pojawiające się na styku prasy popularnej i branżowej starannie unikam szczegółów – przez co Czytelnik nie jest w stanie wyrobić sobie zdania czym prasa branżowa jest, jakimi zajmuje się problemami. Łatwo napisać tekst branżowy – czy raczej trzeba włożyć w ten zamysł określoną wiedzę i pracę? Dzisiaj zatem tekst, jaki napisałem dla Stowarzyszenie Producentów Elementów Betonowych dla Kanalizacji. Z niewiadomych przyczyn (naruszał czyjeś ego?) nie został u nich opublikowany, stanowi moją zatem autorską własność, mogę z nim zrobić co chcę. Więc chcę zamieścić tutaj – nie dla wzbudzenia miłości do betonu, ale dla orientacji czym ostatnio się zajmowałem i czym "branżówki" są w istocie. Komentarze – w następnych odcinkach cyklu o „Łaskawcach”.
--------------------------------------------

Beton – mity i prawda

Problemem, z jakim spotykają się handlowcy firm zrzeszonych w Stowarzyszeniu – ale też problemem ogólniejszej natury – jest wskazanie powodów, dla których studzienki kanalizacyjne, rewizyjne i rury wykonane z betonu są lepsze i w sumie tańsze od tych samych elementów wykonanych z innych materiałów. Przedstawialiśmy dotychczas argumenty związane z reżimami technologicznymi, których dochowują producenci, prezentowaliśmy szczegóły dotyczące norm i aprobat technicznych.

Beton w swej współczesnej postaci przetrwał w doskonałej kondycji i sprawności technicznej wszystkie klęski żywiołowe u naszych zachodnich sąsiadów. Jest materiałem tańszym od konkurencji i w pełni ekologicznym. Wytrzymuje naciski, jakich praktycznie nie spotykamy podczas budowy na przykład dróg – przy maksymalnej zakładanej ich przepustowości. Triumfuje wszędzie tam, gdzie podczas prowadzenia inwestycji nie można wyłączyć z ruchu ulic czy szlaków komunikacyjnych. Co jednak sądzą o tym wszystkim praktycy, eksploatujący tak wyroby betonowe, jak i te z innych materiałów?

W dostępnych publikacjach internetowych (np. Piotr Pucek, Piotr Dudek, Kazimierz Oboza, Henryk Adamus, AQUA S.A. – patrz http://www.prik.pl/pdf/matkonf1.pdf) opis stosowania systemów z tworzyw sztucznych nieodmiennie podnosi argument łatwości montażu. Autorzy w swojej analizie odnoszą się oczywiście do doświadczeń z elementami betonowymi: „… należy tutaj pamiętać, że przy połączeniach możemy mieć do czynienia ze źle założoną uszczelką, co wiąże się z napływem wód infiltracyjnych lub nawet pęknięciami przy niewłaściwie wykonanej obsypce i podsypce przewodów..” Ale tez natychmiast w tym samym akapicie dodają: „... Taka sama sytuacja może występować przy budowie studzienek rewizyjnych, gdzie budowa studzienki z tworzyw sztucznych jest prostsza, a studzienka daje gwarancje 100 % szczelności przy prawidłowym montażu i zabudowie w gruncie…”

(Komentarz eksperta specjalisty: – beton był bez dużych zastrzeżeń , główne błędy wynikały z wykonawstwa…-)

Odczytajmy zatem wskazówkę, jaką ten fragment zawiera: warunkiem koniecznym dla prawidłowego funkcjonowania zestawu z tworzyw sztucznych jest prawidłowy montaż i zabudowa w gruncie. O ile pierwsze założenie (prawidłowy montaż) nie wymaga komentarza – to kwestia osadzenia w gruncie jest tu kluczowa. Studnie tworzywowe ze względu na mniejszą sztywność obwodową mogą być posadowione na głębokości 3-4 m – betonowe doskonale sprawdzają się bez dodatkowych zbrojeń na głębokościach nawet 6 metrów. Dodajmy do tego element arcyważny tak w procesie projektowania, jak uczestnictwa w przetargach zamówień publicznych, czyli cenę. Cena studzienek z tworzyw jest wyższa od ceny studzienek betonowych o około 30 procent! Co zatem powoduje, że tworzywa stosuje się stosunkowo powszechnie, że ich producenci wygrywają wiele przetargów publicznych? Wszystkie firmy tworzywowe działające na terenie Polski były z zagranicy. Oczywiście popełniały błędy wykonawcze. Gdy się zdarzały – skrzętnie je tuszowano, takie działania przewidywały procedury firm macierzystych…

Mity
Właśnie owe mity powodują, że o betonie mówi się jako o materiale obarczonym złymi konotacjami technicznymi. Wspominani wyżej autorzy ujmują to tak: „… koszty posadowienia i instalacji studni betonowej są wyższe w porównaniu ze studnią z PVC, jak również szczelność studzienek betonowych pozostawia wiele do życzenia. Studnie betonowe w jezdniach poddawane są naprawom,
co 4 – 5 lat z uwagi na wykruszanie się uszczelnień cementowych kręgów pod wpływem drgań pochodzących od pojazdów mechanicznych…”

Te słowa napisane zostały w roku 2006. Dotyczą obszaru działalności AQUA S.A. dla której powstało opracowanie cytowanych autorów, obejmują miasto
Bielsko-Biała oraz ościenne gminy: Szczyrk, Buczkowice, Jaworze, Wilkowice i Jasienice. Uwzględniając czas, jaki bez wątpienia musiał upłynąć od chwili posadowienia elementów betonowych do chwili zdiagnozowania usterek, a później ich naprawy – mowa jest o wyrobach powstałych według starych, nie stosowanych obecnie norm. Albo wręcz poza normami… Jeżeli współcześni, wysokiej klasy producenci studzienek betonowych gwarantują dostawę produktów od razu wyposażonych we właściwej jakości uszczelki zintegrowane, wbudowane w elementy już w procesie produkcji, tu rozpiętość możliwych do zastosowania rozwiązań (na przykład elastomerowych) jest nieograniczona, to w połączeniu z nieprzepuszczalnością przez samo tworzywo betonowe wilgoci, wody – argument nieszczelności staje się bezzasadny. Istnieją oczywiście inne sposoby łączenia elementów betonowych, uszczelka elastomerowa może być dostarczona jako element oddzielny bezpośrednio na miejsce montażu, stosuje się nadal uszczelnienia klasyczne, czyli na zaprawę.

Z drugiej jednak strony firmy zajmujące się produkcją wyrobów betonowych ostrożnie podchodzą do stosowania w przetargach kryterium najniższej ceny (uznając to kryterium za co najmniej niewłaściwe) – ponieważ mit „złego pochodzenia” betonu zdaje się być na tyle trwałym, iż łatwo spotkać się ze zbitką twierdzenia „jesteście tani, bo macie swoje wady”. Cytowany na naszych łamach ekspert inż. Tomasz Bronowski (patrz wywiad z T.B. link: http://www.kanalizacja-betonowa.org.pl/publikacje/2011-11-03/beton-gora) rozbija ten mit po wielokroć, dowodząc, że współczesny beton nie ma nic wspólnego z tym sprzed lat, łatwo to udowodnić przywołując dane już choćby zawarte we współcześnie obowiązujących normach. To jednak nie wszystko: jak w wypadku wielu wyrobów specjalistycznych tak i beton dla niezawodnego działania wymaga dokładnego oszacowania potrzeb inwestorów, właściwego projektowania i wreszcie posadowienia w sposób właściwy dla elementów, gruntu i tak dalej.

W tym fragmencie mowa jest o trzech warunkach rozsądnego stosowania betonu do projektowanych instalacji kanalizacyjnych: dobrego projektu technicznego, uwzględniającego potrzeby inwestora, należytego formułowania specyfikacji, uwzględniającej nadzór autorski nad realizacją projektu. I wreszcie angażowania sprawdzonych, dysponujących odpowiednim doświadczeniem i sprzętem wykonawców inwestycji!

Wtedy mit o kłopotliwym, kruszejącym betonie po prostu pryśnie jak bańka mydlana…


Diabeł tkwi w szczegółach…
W literaturze związanej z zasadnością stosowania betonu w kanalizacji można było do pewnego momentu spotkać się z twierdzeniem, iż praktyki eksploatacyjne studzienek betonowych i tworzywowych wykazują, że te pierwsze cechują się drobnymi infiltracjami występującymi na złączach kręgów. Specjaliści z firmy AQUA S.A. opisywali to tak:
„…Drobne infiltracje występujące na złączach kręgów likwidowane są za pomocą zapraw szybkowiążących. Występują również studzienki o bardzo dużej infiltracji i w tym wypadku stosujemy uszczelnianie studni metoda iniekcji żywicznej. Uszczelnianie studni betonowych wykonywane jest przez specjalistyczną firmę. W roku 2006 tą metodą zostało uszczelnionych 27 studzienek i komór, które w naszej ocenie charakteryzowały się największą infiltracja. Natomiast do końca września bieżącego roku (2006 – [przyp. aut) uszczelniono 31 studzienek betonowych. Studni z tworzyw sztucznych do tej pory nie uszczelniano…”

I byłby to zapewne zarzut poważnej natury – gdyby nie lektura dalszej części publikacji. Znajduje się tam zastrzeżenie: kanalizacja betonowa, na której stwierdzono występowanie opisanych blokad jest kanalizacją liczącą od 35 - 90 lat! Obecna klasa betonu, wibroprasowanie, wbudowywanie uszczelek integralnych – to elementy naonczas nieznane. Czy zatem można porównywać i oceniać rzeczy nieporównywalne, różne, pochodzące z odmiennych epok technicznych?

Przywoływani autorzy podnoszą w swoim opracowaniu problem wad starych kanałów betonowych. Podkreślam: starych, to jest projektowanych i budowanych niezgodnie ze współczesną sztuką budowlaną, z niestabilnych materiałów. Wymieniane przez nich wady tych konstrukcji praktycznie dyskwalifikują je do obecnego zastosowania. Czy zatem analizując na przykład zarzut pęknięć podłużnych i poprzecznych, stosunkowo wysoką wodo-przepuszczalność, możliwość infiltracji i eksfiltracji - można to w jakikolwiek sposób odnieść do współczesnych wyrobów, produkowanych zgodnie z normami PN-EN 1916 i PN-EN 1917? Okazuje się, że w żadnym wypadku NIE! Autorzy przyznają to zresztą w zestawieniu sumarycznym swych uwag, mówiąc wyraźnie, iż w wypadku zastosowania betonu klasy C 35/45 i przy spełnieniu przywołanych norm studzienki betonowe charakteryzują się dużą sztywnością obwodową, nie ulegają owalizacji, dowolnie można kształtować ich kinety, wloty i wyloty rur poziomych, wreszcie stosować wszędzie tam, gdzie wymagana jest większa odporność na wgniecenia, czyli na gruntach żwirowych i kamienistych. Gdzie po prostu tworzywa okazują się mieć swoje wyraziste wady!


Królowie miast
Postępująca urbanizacja powoduje, że znaczna część inwestycji związanych z przebudową czy budową od podstaw systemów kanalizacyjnych musi z konieczności odbywać się metodą bezwykopową. Tak dzieje się w miastach – ale też wszędzie tam, gdzie nie można przerwać bieżącej eksploatacji dróg, szlaków kolejowych, gdzie nie można odsłonić takich podziemnych systemów, jak metro. Kalkulacja techniczna przenika się tu zresztą z kalkulacją stricte ekonomiczną – inwestycja nie jest realizowana w próżni, w oderwaniu od innych kosztów.


Jolanta Kaczmarek, Kierownik Sprzedaży Działu Infrastruktura Consolis Polska Sp. z o.o. w rozmowie z Grzegorzem Przepiórką (link: file:///C:/Documents%20and%20Settings/Acer/Pulpit/BETON/beton%20do%20wykorzystania2.htm) tak przedstawia ten problem:

„…technologie bezwykopowe to możliwość realizacji projektów bez względu na stopień zurbanizowania miast, szlaków komunikacyjnych, gdzie żelbetowe rury przeciskowe o sztywnej i trwałej konstrukcji: przenoszą najwyższe obciążenia statycznych i dynamicznych, posiadają najwyższe dopuszczalne siły przecisku, są dopuszczone do stosowania na terenach szkód górniczych do IV kategorii włącznie, pozwalają na bezproblemowe przewierty przy zmiennych warunkach gruntowych, uzyskują rekordowe odległości pomiędzy komorami roboczymi (531 mb), zapobiegają odkształcaniu się powierzchni dróg poprzez właściwe przenoszenie obciążeń oraz zapewniają wysoki poziom bezpieczeństwa podczas budowy i użytkowania kanałów…”

Tworzywa? Jak z powyższego wynika - oczywiście nie. Nie przenoszą wymaganych obciążeń ani podczas instalacji, ani podczas późniejszej eksploatacji. Jedynym właściwym materiałem okazuje się w podobnych przypadkach beton. Ponieważ doświadczenia zastosowań rur betonowych i żelbetowych w tym zakresie sięgają 100 i więcej lat można zaryzykować stwierdzenie, że ten materiał wzbogacony o współczesne dodatki i wykonany zgodnie z rygorystycznymi normami zharmonizowanymi zapewni okres eksploatacyjny co najmniej równie długi. Jest to więc również problem kosztów, jakie okażą się konieczne do poniesienia tak w chwili dokonania wyboru, jak w długim odcinku czasu użytkowania. Bezawaryjna praca zaprojektowanego w ten sposób i wykonanego systemu kanalizacyjnego, przy spełnieniu wymagań zawartych w normach unijnych dla nowoczesnych systemów prefabrykacji oraz przy zgodności podstawowych materiałów i produktów końcowych z ochroną środowiska – realizuje najpełniej wymagania inwestora. W wypadku Polski, choć pewnie nie tylko – inwestora pokrywającego wszystkie koszta z pieniędzy publicznych.

Inne linki:
file:///C:/Documents%20and%20Settings/Acer/Pulpit/BETON/Kuliczkowski%20Kielce.htm

Marek Zarębski

niedziela, 15 stycznia 2012

A propos Toyaha - i w materii skundlenia...


Kiedy przed wieloma miesiącami poważnie wszedłem w czytanie internetowych gazet (nie wiem dlaczego powiada się o nich blogi), w zalewie czystego chłamu zauważyłem faceta, który pisał inaczej, osobiście, ale też zarazem uniwersalnie. Nadto miał styl, pewnie dla niektórych przyciężki – lecz nie do podrobienia przez resztę mentalnych amatorów. Mówię o Toyahu.

Niestety jak to w życiu bywa każdy Księżyc ma dwie strony. Druga toyahowa to obcesowe reakcje na komentarze, głośno wyrażane przekonanie o wyższości racji autora nad każdą inną racją, klerykalizm czasem posunięty do niesmacznej przesady. Osamotniony, odepchnięty od głównego nurtu sieciowych wypowiedzi założył własne przedsiębiorstewko. Podobno nawet żyje z tego. Oby jak najlepiej: bo choć nie cierpię go jako polemisty doceniam pióro i myśl. Taką, jak w poniższym cytacie:

„…Jak to się stało, że pamięć o Dziewięciu z Wujka jednak przetrwała? Przecież z całą pewnością nie jest tak, że w tamtych latach, media bardziej niż dziś, czuły obowiązek wobec społeczeństwa. Że tamci dziennikarze bardziej niż ci dzisiejsi wiedzieli, czym jest ten ich jakiś etos. Oczywiście, że nie! Wtedy jednak my wszyscy z jednej strony mieliśmy Kościół, a z drugiej jednak dostęp do tak zwanego drugiego obiegu – głównie w postaci radia Wolna Europa i Głos Ameryki. Co jednak może jeszcze ważniejsze, nie byliśmy tak okropnie zabiegani, tak tragicznie zaplątani w tę nieustanną konsumpcję i tak fatalnie zniewoleni na poziomie duchowym. A więc zdecydowanie mieliśmy czas na to, by sobie niekiedy bardziej niż zwykle pomyśleć. Dziś ta możliwość została nam ograniczona do minimum. Dziś ów „drugi obieg” w rzeczywistości nie istnieje, a więc nie istnieje też dostęp do alternatywnej informacji. Wtedy, Wolnej Europy mogła słuchać niemal cała Polska; dziś – czy to media toruńskie, czy blogi – stanowią czystą niszę…”

Autor podaje oczywiście swoje rozwiązanie (patrz: http://www.toyah.pl/) , ciekawych namawiam do lektury oryginału. Można się z powyższymi słowami zgadzać lub nie, mnie na przykład zdecydowanie razi przecenianie roli Kościoła jako obrońcy idealnego i wcielonego, jednak nie wszyscy mieliśmy doń dostęp jak do Wolnej Europy. Z wyboru – albo przypadku, to dzisiaj bez znaczenia. Kościół zresztą rozdzielał swoje łaski bardzo wybiórczo - RWE wymagała tylko dobrego radia z falami krótkimi. O dziwo produkowali takie socjalistyczni jeszcze Łotysze czy Estończycy, już nie pamiętam. I tego się słuchało, stawiam tezę, że liczba słuchaczy „zakazanych” radiostacji była wielokrotnie większa od osób studiujących ostatnie kazanie miejscowego proboszcza. Dzisiaj wiadomo, kto pracował w Monachium, siedzibie RWE i ilu zarejestrowano kościelnych agentów. O tyle nie ma to żadnego znaczenia w niniejszych rozważaniach, że wtedy BYŁ drugi obieg, dzisiaj tak skundlono zbiorowość, że go praktycznie NIE MA. Dominuje postawa – jak to Toyah wyraźnie mówi – konsumpcji i dbania o zachowanie stanu posiadania. Wytężona praca ośrodków kundlenia przyniosła swój efekt: nie można na przykład odwołać się do doświadczeń ludzi starszych, ponieważ znaczna ich część okazała się tak zdziecinniała, iż głos Gazety Kłamliwej jest dla nich głosem Pana Boga. Chcę przez to powiedzieć, iż degrengolada umysłowa dotknęła wszystkie grupy społeczne i wiekowe. Gdzie nie spojrzeć – bryndza i małość. Niestety dodatkowo arogancka i podparta załatwioną przed laty niezłą pozycją finansową – stary ubek otrzymujący co miesiąc trzy i pół tysiąca emerytury za krzewienie socjalizmu inaczej patrzy na krzepnący kryzys, niż bezrobotny. Rzecz oczywista? Okazuje się, że nie dla wszystkich…

Czy więc poza Śląskiem pamięć o dziewięciu zamordowanych w Wujku rzeczywiście nadal trwa? Tu mam spore wątpliwości. Współczesna praktyka manipulacji wielkimi grupami ludzkimi doprowadziła do sytuacji, w której podział na lewiznę i prawicę jest podziałem sztucznym i nic nie mówiącym o ludziach reprezentujących wymienione bieguny myślenia politycznego. Był nawet taki moment, w którym podejrzewałem, iż na prawicy więcej działa sowieckich agentów wpływu, niż gdziekolwiek indziej. A co dopiero mówić o prasie czy stronach internetowych… Pseudo-klerykalni hunwejbini w rodzaj Circ z Nowego Ekranu to jest jeszcze mały pikuś. Liczy się bowiem nie jedna nawiedzona – ale mnóstwo nawiedzonych w mniejszym stopniu, budzących pozorne zaufanie, przyciągających czytelników, a następnie współwyznawców. Działają delikatniej, w dłuższym czasie – przez co ich manipulacje nie są wprost zauważalne, obrona stanowisk nie przysparza kłopotów, a i tak wszelkie ideologiczne dysputy prędzej czy później rozmywają się w ludzkiej niepamięci.

Jak wyjść z tych zaklętych kręgów? Jeszcze niedawno sądziłem, iż poprzez tworzenie małych wspólnot działających na zasadzie wymiany wzajemnych uprzejmości i przysług. Bardzo szybko uleczono mnie z tego poglądu. W okolicach pojawili się tacy, którzy patrząc na to, co mam i umiem uznali, że mogą sobie wziąć dowolną część tego dobra. (UWAGA: nie oceniam go, a zwłaszcza nie przeceniam!) Tak: WZIĄĆ, bez pytania, na zasadzie odwołania się do jakiejś „partyzanckiej” przeszłości i takichże zasad. Pogoniłem bez zmiłowania, gierkowska jeszcze zasada, iż Polak winien utrzymywać po jednym komuniście z Włoch i Francji, Wietnamczyka, Kubańczyka i trzech dowolnie wybranych przez partię Murzynków po prostu mnie nie interesuje.

No więc coś, co przed laty nazywało się atomizacją… Rozproszenie, mnóstwo małych światów kierujących się bliżej nieznanymi zasadami działania, wzajemne warczenie na siebie, nieufność i chęć wystrychnięcia na dudka bliźnich. Za mojego życia pewnie niewiele może się tu zmienić, przywoływany po wielokroć przez Michalkiewicza Szpotański słusznie pisał, cytuję z pamięci wyłącznie sens, nie frazę : by człeka człek uczynił bratem trzeba mu zerżnąć dupę batem… Czyżby więc czekał nas okres powszechnego jęku i cierpienia?

M.Z.

piątek, 13 stycznia 2012

Czas

Od polityki do konfesyjnych opowieści… Zima tymczasem sprzyja porządkowaniu różnych rzeczy i dokumentów – siedzimy dłużej w domu, czasem przeglądamy stare fotki, innym razem porządkujemy już te cyfrowe, wkładamy do odpowiednich przegródek. A propos: czy tylko mnie zdaje się, że aparaty cyfrowe otworzyły zupełnie nowy obszar dokumentowania ludzkich czynności? Jak by na to nie patrzył – właśnie zdarzyło mi się odszukać coś, co dla mnie okazało się znaczące. Zupełnie przypadkowo zrobiona w 2011 roku fotka z niedzielnej wycieczki. Dom, w którym najpierw ja, później moje dzieci spędzały wakacje, rosły, stąd wylatywaliśmy w świat. Wtedy na domiszcze nawet się nie oglądając. Drobiazg, dwadzieścia parę lat wspólnych wakacji, cóż to wobec wieczności… A jednak we mnie budzi pewne emocje.

Ten Dom był finałem rodzinnych pobytów w Urlach nad Liwcem. Bo zaczęło się znacznie gorzej, pardon, skromniej – jednym pokojem bliżej rzeki. Wszyscy chcieli być jak najbliżej rzeki… To było dawno, może nawet bardzo dawno, dla mnie minęło całe życie, choć oczywiście na drugą jego stronę jeszcze się nie wybieram. Na niewielkiej kupce piasku, który później dosypywany był do cementu łączącego jakieś pustaki uklepywałem jak najgładszą ścieżkę. Miały po niej jeździć jedyne dwa metalowe samochodziki, które posiadałem. To i tak dużo – inni koledzy nie mieli i tego. Królował bakelit. Coś pośredniego pomiędzy porcelaną wtyczki do elektrycznej maszynki, na której moja matka przygotowywała nam obiady, a gumową podeszwą buta ojca. No ale cóż, druga połowa lat pięćdziesiątych i początek sześćdziesiątych pewnie dla nikogo nie były za bogate. Ważniejsze to, że w ogóle dzieciakom zapewniało się wakacje.

I inna fotka odnaleziona przypadkiem: wszystkie dzieci pod drzewem, właśnie na podwórku tego domu. Dzisiaj to już stare konie i matki dzieciom. Wtedy gapiły się w obiektyw z pewnym zaciekawieniem i strojąc miny. To dziwne – ale na przykład mojej córce do dzisiaj zwyczaj takich min został. Nie przywołuję fotek, jeszcze się obrazi… Dom wchłaniał całą tę menażerię wieczorem i wypluwał rano. Dorośli albo byli opiekunami – albo jak ojcowie mieli obowiązek stać w kolejce do zatankowania małych butli z płynnym gazem. O, to zadanie nie w kij dmuchał: stało się i dwanaście godzin! Dzisiaj rzecz cala brzmi śmiesznie. Wtedy w Warszawie, mieście ponoć stołecznym, był tylko jeden punkt tankowania gazu. Pełne pojemniki wędrowały do bagażnika samochodu, resztę przestrzeni, czasem mniejszą, czasem większą, wypełniały rzeczy podobno niepotrzebne już w mieście: krzesła, foteliki, biurka, nawet podstarzałe kanapy. Tam, nad Liwcem, przydawało się wszystko.

Już nie pamiętam skąd wzięły się Urle właśnie. Najpierw że blisko do Warszawy. Dalej miały swój mikroklimat i kto tam przyjechał z każdym rokiem bardziej utwierdzał się w tym przekonaniu. Nam podobało się z innych powodów.

Nic nie było jeszcze jak w późniejszych latach zagrodzone, wozy konne inicjowały szlak, który w następnych latach przekształcał się w drogę, jeszcze później to asfaltowano metodą „na żywca”, po czym likwidowano, ponieważ zawsze okazywało się, że asfalt przecina na pół czyjąś działkę. Po jej odzyskaniu właściciel stawiał solidny metalowy płot, ozdobne bramy wyrabiano na miejscu u niejakiego Kubata – i wszyscy z taksówkarskiej rodziny byli szczęśliwi. Tak, potentatami byli wyłącznie taksówkarze. Wtedy i na wiele lat później. Pewnie to dziwne, ale te „złotówy” nigdy nie miały dzieci, ich miejsce zajmowały jakieś podstarzałe ciotki i paskudne jak noc zimowa kuzynki w nieokreślonym wieku. A sami Potentaci należeli do takiej chamskiej grupy, do której bez żelaznego drąga wprost nie wypadało się zbliżać. Najwyraźniej nie znali polskiego, z otoczeniem porozumiewali się wzruszeniem ramion albo dziwnymi pomrukiwaniami, wieczorem w sobotę chlali na umór, a w niedzielę przeszkadzał im nawet dzięcioł na okolicznych drzewach. Reszta tygodnia to spokój: ciotki i kuzynki siedziały jak myszy pod miotłą, jakby w przekonaniu, że zaraz pojawi się Mściciel i sprawi im porządne lanie za chamstwo Głównego Właściciela. Do dzisiaj na słowo „taksówkarz” dostaję gęsiej skórki. Jest dla mnie synonimem łachudry, spasłej, niekontaktowej gnidy z pretensjami do tronu. Przykro mi, Panowie…

Stacja kolejowa z epoki „przed samochodem”. Dwa perony niechlujnie usypane, mały budyneczek co roku noszący ślady niedawnej szabrowniczej rozbiórki i lasek. Aż do widniejącej na horyzoncie poczty. Na początku pocztę z peronu było jeszcze widać. Później drzewa urosły, dzisiaj są dorosłym lasem i nikt nie
wierzy, że kiedykolwiek mogło być inaczej. Na początku dzieci wychodziły do połowy drogi ze stacji, oczywiście ciekawe jakież to łupy wiezie ten czy ta, która wraca z dużego miasta. I żeby pomagać dźwigać to wszystko. Na miejscu, w wynajętym pokoju ciekawość gasła bardzo szybko, bliżej wyobraźni był Liwiec, małolaty i nastolatki tam się zbierały, zawsze było coś do zrobienia, opowiedzenia czy pokazania. Nawet łowiliśmy ryby. Oczywiście leszczynowymi wędkami. Miejscowe kiełbie świetnie się na to nabierały, wystarczył kawałek dżdżownicy i pasiasty stwór wił się na haczyku. Najlepiej smakowały smażone na maśle. Niestety trzeba się było sporo napracować i nie każdemu się udawało. Powstał więc system wymiany. Ty mnie dzisiaj swój łup, ja jutro tobie. Bo przecież patelnia ma swój minimalny wymiar i dwóch kiełbi nie opłaca się na niej obrabiać…

Epoki i zainteresowania mijały bezpowrotnie. Moje dzieci nie interesowały się już wędkarstwem. Do Domu ze zdjęcia wjechały telewizory, bezustannie trzeba było ustawiać anteny, zresztą i tak niewiele to pomagało. Pojawił się pewien rodzaj reżimu: o określonej godzinie jadło się, kładło spać, wędrowało do sklepu. Ktoś tego wszystkiego pilnował, z roku na rok coraz bardziej żelazną ręką. Dorosłym przestawało się podobać, choć niektórzy podporządkowali się natychmiast. Ja nie – więc mnie wydziedziczono. Nigdy już do Domu nie wróciłem. Zaczął się czas pomieszkiwania „obok”. W Urlach właściwie wszędzie było „obok”, niby nikt nie powinien na to zwracać uwagi – a jednak zwracał. „Obok” znaczyło „gorzej”.

Ostatnia podróż na podwórko Domu, tylko na podwórko: lipcowa noc 1991 roku. Powrót z Mazur, duże auto, przyczepa kempingowa, dwójka małych dzieciaków. Gdzieś po drodze mieliśmy awarię koła i nie zdążyliśmy przed północą do Warszawy. Pozostał tylko ten dom, może do rana, może do południa. Ale przywitało nas głuche milczenie całości, tylko jedna zapalona żarówka i rozwlekle cedzone pytania: w goście o tej porze?

Skok w minione… Miejscowi Urleanie utrzymywali, że są rolnikami. Przyjmowaliśmy to na wiarę, choć nie wiem dzisiaj, co o tym sądzili moi rodzice. Bo niby jak być rolnikiem na piaskach ostatniej klasy? Niektórzy dojeżdżali do huty szkła w Wołominie, to była bardzo daleka droga, inny pełnili jakieś bliżej nieokreślone funkcje strażnicze. Ktoś miał warsztat spawalniczy, kto inny prowadził kiosk Ruchu, była też piekarnia, do której należało ustawić się w kolejce o piątej rano. A i to bez gwarancji, że coś dojdzie do zaspanego klienta. Potem pojawiały się chłopskie furki z aprowizacją. Mięso, świeże jarzyny, kury, kartofle. Właściwie nie trzeba było czekać na miejską, sobotnią dostawę. Wszystko dało się kupić na miejscu. A w niedzielę iść na obiad do sąsiedniej chałupy Zbrzeźniaków, gdzie sama Zbrzeźniakowa gotowała obiady dla co lepszych klientów. Resztę spyży sprzedawano tym średnim, z sąsiednich domów. Poważnie – spędzali u niej lato Żuławscy, sam Pan Reżyser i jego nowa naonczas żona Małgorzata Braunek. Opowiadano, że „ten stary świntuch sfilmował jej poród i umieścił w swoim najnowszym filmie”. Parę lat potem ktoś to potwierdzał autorytetem człowieka piszącego notki filmowe – chodziło ponoć o „Trzecią część nocy”. Nie wiem jak było naprawdę, film zdał mi naprawdę dobry. Wtedy – później już nie…

Długo by opowiadać. Na koniec tyle, że Dom stoi jak stał. Wpada nieco w ziemię – ale bryła trzyma się jakoś. Jego dawni letni mieszkańcy zaludniają dziś całą Europę: od Grecji po Portugalię. Ja zostałem na miejscu – stąd mogę od czasu do czasu pojechać i strzelić jakąś fotkę.

M.Z.

poniedziałek, 9 stycznia 2012

Gdy szukam dziury w całym…


Niektórym to się dopiero we łbach przewraca… W każdym razie takie wrażenie można odnieść czytając prasowe i internetowe doniesienia poświęcone na przykład Węgrom. Podobno odchodzą od demokracji… St. Michalkiewicz w jednym z ostatnich swych felietonów zauważa nader słusznie, że demokracja jak ją pojmują najmądrzejsi (ale nie starsi w wierze i wybrani!) to tylko środek do celu. Co jest więc celem? Odsyłam do oryginału, jak zwykle znakomity.

Tu tylko powiem, że nawet jeśli ktoś tam na południe od nas od demokracji odchodzi – to wyłącznie po to, by ujść daleko sroższej niewoli. Finansowych oszustów i grandziarzy. Obecnie dowództwo nad nimi objęła nieoceniona para: Manuel Barroso i Hilary Clinton. Przypomnę może: Barroso to ten nadęty brukselczyk z importu, którego z taką pasją i wciąż atakuje enfant terrible angielskiego parlamentaryzmu, Nigel Farage. A Clintonowa do dzisiaj jak widać tłumi w sobie złość do męża słynnego z używania wobec agentek Mossadu takich osobistych małżeńskich narzędzi, jak opakowania po cygarach. Można być wkurzonym, prawda? W każdym razie metoda pouczania bliźnich i świata „ja się to robi” została tej pani na trwałe. Cóż, najgorsze ponoć jest piekło kobiet… I ten duet wziął się tym razem za bratanków.

W minionym 2011 roku kilka razy przypominałem jak to drzewiej działali agenci wpływu, podawałem tego konkretne przykłady, a raz nawet udało mi się przewidzieć co też uczyni kiepsko wyszkolony agenciura na wieść o jakiejś poważnej sprawie, którą należy zagmatwać. Co? Opowie o ruskiej łodzi podwodnej grasującej po Bałtyku! Opisałem to – a ta łachudra już następnego dnia dawaj snuć opowieść o tajemniczej jednostce, która znów wynurzyła się u wybrzeży Szwecji.
Dokładnie tak właśnie działała bezpieka w latach osiemdziesiątych. No i widać komuś się pomerdało – zadaniowano wiele lat temu, teraz kazano się odezwać, a on nie bardzo pamięta, że czasy nieco się zmieniły. Więc wali jak za jaruzela… Efekt komiczny, choć wcale nie jestem pewien, czy idiota jest to w stanie w ogóle dostrzec.

Wojskowy prokurator strzelił do siebie na konferencji prasowej. Ale w istocie było jak w Radiu Erewań: nie na konferencji, a podczas przerwy, może i strzelił, ale bez efektu, opinie na temat uprzednio wygłoszonego oświadczenia co najmniej mętne. Słowem nikt nic nie wie pewnego, dobry on był czy miał czarne podniebienie, śledził tych biednych dziennikarzy śledczych czy nie śledził, gdzieś w tle Macierewicz i Smoleńsk. I znów: opisywałem już sposób, w jaki radzę sobie z podobnymi zjawiskami. Nie patrz na stół pełen urzędowych kwitów i zeznań rzekomo naocznych świadków – patrz na to, czego w tym pejzażu brakuje. Metoda znakomita, oczywiście o ile ma się dostęp do prawdziwych opisów, tekstów i w ogóle zajmuje sprawą. Ja akurat nie. Więc o dramatycznym (przyznaję) zdarzeniu tyle. Nie wiem co się stało naprawdę, jak to zinterpretować, jakie wyciągnąć wnioski. Koniec. Kropka. Trochę to przypomina radę, jakiej udzielił mi ktoś z poprzednich pokoleń wiele lat temu: nie szukaj dziury w całym gdy nie ma całego. Bo zrobią cię w konia…

No tak, cały powyższy opis to świadectwo zamętu i niewiedzy. A co, nie znacie tego uczucia? Trąbią wam w telewizjach i kłamliwych gazetach, a wy nie macie czasem wrażenia, iż robią z was idiotów? Mi tak właśnie jest dzisiaj (ależ parszywa składnia!) – o czym spieszę donieść, by nie było, żem na marginesie. Jeszcze nie.

M.Z.

Zwariowałem?


Opowieści o wynalazkach i wynalazcach bardzo chętnie eksploatują wątek przypadkowości. Szedł nad brzegiem morza, coś zobaczył na horyzoncie – i raptem otworzyła się w jego wynalazczej głowie tajemnicza klapka, skąd wypadło gotowe rozwiązanie starego problemu. Mogło być tak, mogło inaczej, faktem jest, że rzeczy lata całe niezauważalne pewnego dnia kolą nas w oczy – a my mrużąc je w nagłym rozbłysku jasności zastanawiamy się: czemu ja tego przedtem nie widziałem?

Oczywiście nie jestem żadnym wynalazcą, ba, nawet nie marzyłem o stworzeniu perpetuum mobile czy maszyny czasu. Ale także podlegam nagłym wyostrzeniem wzroku: rzecz nie przeszkadzająca przez minione lata dzisiaj uwiera, coś z tym trzeba zrobić… Dlaczego miałbym dalej przyjmować do wiadomości, że ładne buty muszą uwierać, miejsce parkingowe anno domini 2011 wyrysowane jest w budowlanym planie tak, jakby nie wymyślono niczego nowocześniejszego i większego od Fiata 126, a sąsiad parkujący przed naszym wspólnym domem sześć samochodów, w tym kilka należących do kolegów nie może być traktowany jako nieszkodliwy maniak, ale jako jednostka utrudniająca życie innym?

Napisałem kiedyś małą rozprawkę wywodzącą moją miłość do samochodów z jeszcze większego umiłowania wolności. Oczywiście w podstawowej płaszczyźnie nie chodziło w niej o meandry politycznych rozwiązań, raczej o to, że jako wolna jednostka mając auto mogę pojechać gdzie chcę i kiedy chcę. Nie przypuszczałem, że paru idiotów wkrótce obróci tę chęć w jej parodię: wypuszczono na rynek tak zwane auta terenowe. Pewnie w zamyśle miały jeździć po wszystkim. W praktyce na pola się nie nadają, po drogach utwardzonych jeździć nie chcą, ot, parodia i szpan. Całość bardziej podkreśla zamożność właściciela, niż jego podróżnicze pasje. To po prostu barbarzyństwo technologiczne – nawet jeśli pod spodem znajdują się silniki elektryczne i bateria akumulatorów, a nowy właściciel grabiony jest w chwili zakupu w rytm melodii o ekologii... I taka wypasiona stodoła na kółkach o szerokosci blisko dwa metry pomyka po standardowym polskim pasie drogowym, gdy ten przeznaczony jest dla aut o szerokości 1,70 m… Powie ktoś: i co z tego, przecież się mieszczą? Owszem – cudem jakimś, jakby w zaprzeczeniu teorii, że powiększenie progu 1,70 metra tylko o dziesięć centymetrów dwukrotnie skraca czas kierowcy potrzebny do prawidłowej oceny jego miejsca na drodze. Takich paradoksów jest zresztą w Polsce więcej – i niekoniecznie wiążą się z motoryzacją. Bo miłość własna, niewłaściwa ocena pozycji i triumf techniki nad zdrowym rozsądkiem dotyczy przecież także innych dziedzin życia.

Ot, przyjrzyjmy się na przykład ludziom, których prywatnie nazywam „czynownikami lat minionych”. Pisałem już o tym przy okazji omawiania pewnej grupy inżynierów – śmietanka socjalizmu świetnie mająca się współcześnie. Organizują seminaria i konferencje, przemawiają, wpływają na procesy legislacyjne (albo tak im się wydaje), załatwiają wzajemne kontakty i kontrakty, za nic mają paskudną ocenę ich działań za ancien regime’u, choć pilnie strzegą pozycji wówczas wyrobionej prawem kaduka. No bo co im kto zrobi?... Sugerowałem kiedyś, dzisiaj podtrzymuję: wywalić co do jednego na zbitą mordę! Nie chodzi o to, by jak źli sędziowie stracili prawo do pracy. Rzecz w tym, by uniemożliwić im paskudzenie zawodu na koszt zbiorowości - z powodu osiągnięcia przez siebie dawnej, sztucznej pozycji społecznej. Nie może być tak, by zdobycie etatu i funkcji w jednym z tych zawodów było wystarczającym powodem do dożywotniego utrzymania kosztem osób pracujących. Tak, poruszają się po współczesnym, wąskim pasie drogowym, pozornie mieszczą się na nim – ale od lat są niesterowalni, powodują więcej wypadków i nieszczęść, niż ktokolwiek inny, wreszcie czynnie dowodzą następnym pokoleniom, iż oportunizm i pieczeniarstwo są wystarczająco dobrymi pomysłami na zasobne życie. Zbiorowość etatystyczna, to chore etatystyczne życie, które sami skonstruowali przed laty jest oczywiście rzeczą, której będą bronić jak pijak ostatniej półlitrówki na przyjęciu. Więc nie ma innego wyjścia, jak brutalnie dać po łapach…

Zwariował facet: motoryzacja i destrukcja branżowych przedstawicieli-samozwańców zawodów z definicji wolnych i odpowiedzialnych… Może i zwariowałem. A jednak namawiam: przyjrzyjcie się uważniej co napisałem. Na pewno jest to aż tak szalone, jak wydaje się na pierwszy rzut oka?

M.Z.

środa, 4 stycznia 2012

Łaskawcy – ciąg dalszy



Częścią pierwszą tych opowieści wzbudziłem jak się okazało spore zainteresowanie. Duża grupa ludzi sądzi, że to wszystko, co opisuję jest wynalazkiem ostatnich lat. Niestety nie! Ten system działa już od lat mniej więcej dwudziestu, z raz mniejszym, raz większym powodzeniem, falowo. I bazuje na ludzkiej niepamięci. Dwadzieścia lat to bowiem wystarczająco dużo, by pojawili się nowi frajerzy – albo powiedzmy delikatniej: naiwni. Doświadczeni też się zresztą nabierają. Mało kto bowiem sądzi, że idiotyzm może być powielany w nieskończoność. Zakładamy raczej, iż raz spalony pomysł odgrzebany zostanie co najmniej po pięćdziesięciu latach. A tu masz babo placek… Jest znów i znów taki sam! To po prostu nie do wiary!

Na czym to wszystko polega? Na dwóch rzeczach: dążności do znaczenia i przekonaniu, iż śpiewać każdy może. Jednym słowem próżność i naiwność. Ta pierwsza opiera się na starym przekonaniu, że to, co napisane z natury jest ważniejsze od słowa ulotnego, wypowiedzianego na przykład w radiu. I ktoś, osoba próżna i pozbawiona jakichkolwiek umiejętności oraz intelektualnego znaczenia, może za sprawą odpowiednio sformułowanych okrzyków spowodować zmianę orbit planetarnych – zaistnienie nowego bytu prasowego. Nowego tekstu, nowego wyznania, nowej skargi na podły świat…

Rzecz druga opiera się na wierze, iż skoro wszyscy mówimy i piszemy po polsku to nic nie stoi na przeszkodzie, by każdy zaraz, najpóźniej jutro, mianował się dziennikarzem i dzielił z otoczenie swymi głębokimi przemyśleniami. No a jeśli takowych nie posiada – to bólem z powodu „nie posiadania”…

W sieci powstało już wiele portali tematycznych, oczywiście największym powodzeniem cieszą się takie, jak Salon24 czy Nowy Ekran. Nie opowiem tu niczego o innych, są wtórne i jak praktyka dowodzi nie są w stanie żadnym sposobem przeskoczyć dwóch wymienionych względem poczytności, czyli liczby wejść. A od tej liczby zależy kasa, czyli reklamodawcy… Jeśli w tej chwili ktoś powie, że mylę się, dwadzieścia lat temu nie było przecież tak powszechnego dostępu do Internetu – odpowiem, iż mam na myśli także wydania papierowe. Nabór frajerów do klasycznych gazet i tygodników dokonywał się dokładnie w ten sam sposób, co do wydawnictw sieciowych. Przy czym specyfika początku lat 90-tych polegała jeszcze i na tym, że niektóry tytuły prasowe tak zwanym „przypadkiem” dostały się w ręce osób, które owszem, miały coś wspólnego z wydawnictwami – o ile zgodzimy się, że zamiatanie podłóg redakcyjnych, czy parzenie kawy w Interpressie to była robota wydawnicza. Jak go zwał tak go zwał: zręczne łapki dostawały tytuł o wieloletniej tradycji (np. „Gazeta Rolnicza”), najmowały ludzi do pracy, to mogła być rekonstrukcja tytułu czy rozwój wydawnictwa na przykład poprzez nowe wydanie sobotnio-niedzielne, po czym sprzedawały całość, gdy tylko pojawiły się pierwsze zatory płatnicze, albo też okazja. A daję słowo, że na te „okoliczności przyrody” długo nie trzeba było czekać…

Innym sposobem było wejście w stan posiadania byłych pomieszczeń redakcyjnych, to zwykle dokonywało się zaraz po podziale partyjnego socjalistycznego molocha, jakim była Robotnicza Spółdzielnia Wydawnicza. A gdy te pomieszczenia znajdowały się w atrakcyjnym punkcie miasta – można było zacząć wydawać cokolwiek, nawet niepowodzenie przedsięwzięcia kończyło się co najwyżej na sprzedaniu jakichś nie liczących się ośmiu ogromnych pokoi w okolicach warszawskiego Placu Narutowicza. A co się człek nacieszył przedtem to było jego… Iluż to zgrabnych i cycatych redaktorów naczelnych się najmowało i lansowało („zaprosił na rozmowę kwalifikacyjną, upił, a potem lansował do wieczora…”), iluż ludzi pracowało na chwilowe powodzenie tej zabawy… Że co, że niby ja wiodłem to słodkie życie? Niestety nie. Z podziału RSW wyszedłem z pudełkiem spinaczy i nieważną pieczątką. A ukochany „Świat Młodych”, w którym spędziłem ładnych parę lat banda cwaniaków przetraciła już wcześniej. Łącznie z pomieszczeniami redakcyjnymi…

Wróćmy na chwilę do świata po 1989 roku. Teoretycznie stare upadło, nowe właśnie mościło sobie swoje miejsce, resztówki wyprzedawano za bezcen swoim ludziom, młodzi wykształceni z wielkich miast jeszcze nie zaistnieli jako znacząca grupa. Pamiętam jak okrutne przeżyłem zdziwienie, gdy w pewnej redakcji wziął mnie w obroty jakiś dyrektor, główny zarzut polegał na tym, że nie czuję wielkiego miasta, nie znam swojego miejsca w kolejce dziobania i w ogóle jestem be, bo zbieram za mało reklam. I dawaj nauczać jak się owo wielkie miasto pojmuje, opisuje, jak rozmawia z urzędnikami Pierwszej Rangi… To był klient bodaj z Moniek, bez obrazy dla mieszkańców tego miasteczka, mieszkał w wynajętym pokoiku do spółki z kolegą, a całą wiedzę o Warszawie posiadł był na krótkim kursie handlu ruskimi papierosami na łóżku polowym rozstawionym pod warszawskimi Domami Centrum, chyba tak się jeszcze wtedy nazywały. No więc menago był z niego pełną gębą, nie dość, że bywały to i oszczędny, co tam jakieś pisanie, każdy to potrafi! Nie to co ja - facet co prawda urodzony w tym mieście, ale kompletnie go jak mońszczanin nie pojmujący. Dureń oczywiście przeżył mnie zawodowo, niewiele, ze dwa tygodnie – ale przeżył. Dzisiaj pracuje w ośrodku badania opinii społecznej. Znaczy się: kłamie na każdy zadany temat. Tyle że ja nie mam pensji, on dwie. Więc obiektywnie wygrał swój los, nie?

Rodziły się banki w obecnym kształcie i wielkie firmy ubezpieczeniowe. Ich dysponenci bardzo szybko zdali sobie sprawę z tego, że co prawda dobre interesy robi się w zaciszu (a może wiedzieli to od początku?), ale w razie czego gazeta też się przyda, na przykład do robienia sztucznego szumu. Paru cwaniaków zaczęło więc zakładać magazyny bankowe i ubezpieczeniowe. Dałem się nabrać ubezpieczeniowcom – pierwsze spotkanie zaanonsowano w hotelu Mercure (albo jakoś tak – zagranicznie, więc poważnie), tam ponoć przejściowo mieściła się tymczasowa siedziba nowej redakcji. Oczywiście zmyłka, rozmowa toczyła się w poczekalni przy recepcji, za kawę musiałem zapłacić sam i to niemało. Potem wynajęto jakieś pomieszczenie służące dawniej za magazyn farb drukarni w Falenicy, właściciel bardzo szybko począł wyłudzać od personelu po pięć litrów benzyny do swojego wiernego dużego Fiata, ani na początku, ani na końcu nie płacił za nic, skończyło się procesem sądowym, choć do dzisiaj jeśli coś mam, to raczej figę z makiem, niż złotówki. No bo wyrok wyrokiem, ale egzekucja to coś zupełnie innego… W każdym razie ten wyjątkowej urody dupek dalej działa jako „mąż zaufania grupy ubezpieczeniowej”. A co – a niech się inne przygłupy cieszą!

Cały czas jedno gadanie: najpierw zaróbcie na mnie, później wypłacę wam jakąś pensję. Bo u prywaciarza to trzeba się narobić, ludkowie moi, narobić! Nie ma przebacz!

Czym jest dzisiaj Salon24 i Nowy Ekran? Nowocześniejszą nieco eksploatacją dokładnie tego samego pomysłu. Za teksty się nie płaci. Ale za reklamy właściciele biorą. Autorzy wzamian otrzymują „możliwość przemawiania do tłumów”. I jedno i drugie to dalej „płaszczyzna wymiany myśli i wrażeń”. Kasa? Gdzieś jest. Ktoś ją pobiera. Ale nie ci piszący. Wolność słowa to nic innego, jak sprytne powiadomienie autorów, że polityczna poprawność właścicieli to płynne balansowanie treścią: raz lewak, raz oportunista, innym razem konserwatysta. Dobór mieszanki zależy od czasu, układów, parcia na telewizyjne szkło tych lub innych sponsorów. Komu dzisiaj damy „jedynkę” a więc miejsce eksponowane? O, doskonale, ten facet ma kontakty, nada się nam może jutro, niechaj i on poczuje się dziennikarzem…

M.Z.

Fot. ficm.eu

wtorek, 3 stycznia 2012

Łaskawcy


Wielu moich rówieśników, zwłaszcza tych w podobnej sytuacji zawodowej, zastanawia się od lat: jak to jest, że to, co udaje się od niechcenia w każdym innym kraju w Polsce nie może wypalić nigdy? Gdzie tkwi błąd w sztuce planowania przedsięwzięć, osadzania ich w realiach obowiązujących przepisów, systemów podatkowych, zwyczajów? Czy jesteśmy tak nieudolni w planowaniu, czy w konkretnym budowaniu?

Zanim wnioski – krótka i prawdziwa historyjka „z życia wzięta”. Proszę sobie wyobrazić takie ogłoszenie:

„…Poszukuję...możliwości poprowadzenia strony organizacji społecznej lub branżowej , przygotuję i spowoduję powstanie wydawnictwa papierowego, od layotu po kompletację składu osobowego, znalezienie tanich operatorów DTP i takiejże drukarni. W tej materii wieloletnie DOBRE i udokumentowane doświadczenie. W razie potrzeby pracuję 24 godziny siedem dni w tygodniu, możliwe wszelkie delegacje itp. Wykluczone jest tylko jedno: praca bez płacy. Z zawodu dziennikarz, dobre i lekkie pióro (do udowodnienia), pełna mobilność, bardzo duże spectrum możliwych do dobrego poruszenia tematów i zagadnień…”

Wkrótce nadchodzi odpowiedź:

„…Witam
Nowy portal motoryzacyjny... myślę również o wydaniu papierowym.
Chętnie się spotkam w celu omówienia współpracy. Prywatna inicjatywa, na pensję trzeba będzie się napracować ;) pozdrawiam…”

Ogłoszeniodawca reaguje:

„…Witam Pana! Dzięki za reakcję - to po pierwsze. …W materii wydań papierowych doświadczenie polega na umiejętności powołania do życia nowego tytułu lub reaktywacji już istniejącego, robiłem to wielu tzw. „branżówkach”. Unikam wszakże jednego: nie wchodzę w akwizycję reklam. Myślę zresztą, że co potrafię, chcę, mogę i nie mogę lub nie chcę - najlepiej opowiem osobiście, tu jak sądzę spotkanie jest konieczne. Z pozdrowieniami…”

I co? Teoretycznie doskonała sytuacja wyjściowa. Może do rozmowy, może do ustalenia co, kto, komu i jak może pomóc. Powinni się spotkać, dogadać, ruszyć do pracy, prawda? Albo: spotkać i nie dogadać, przecież tak też bywa…

Niestety nic z tego. Zapada tradycyjne milczenie: ten, który odpowiedział na ogłoszenie nabiera wody w usta. Najpewniej nie tego się spodziewał. Pytanie: a więc czego?

Tu odpowiedź da się odtworzyć z innych doświadczeń. I w gruncie rzeczy wszystkie zawarte są w przywołanym tekście, tym o „nowym portalu motoryzacyjnym”! Bo co to niby znaczy: na pensję trzeba będzie się napracować? Autor wpisu sądził, że ma do czynienia z jakimś lumpem, który chce dostawać parę tysięcy miesięcznie za darmo? Zapewne nie. Zapewne dalej miał na myśli, że skoro nie istnieje jeszcze ani strona internetowa, ani wydanie papierowe – to praca ma polegać na zdobywaniu tak zwanych „sponsorów”. Czyli „kasa, misiu, kasa!”… W porządku, każde przedsięwzięcie wymaga środków. Ale skąd założenie, że przyszły pracownik, załóżmy że potrafiący zebrać owe środki w wystarczającej ilości, przyniesie je właśnie pomysłodawcy? Przecież gdyby tak było – okazał by się największym durniem pod słońcem! Ma pieniądze, zdobył je, zebrał, odziedziczył, wszystko jedno – ale oddaje je jakiemuś zapewne młodemu, kiedyś pracującemu za granicą, znającemu język, wielbicielowi autoprezentacji a la Golden Line. Mógłby je spożytkować samemu – ale nie, niesie wszystko do jamy młodego. Kto tu jest idiotą? Ogłoszeniodawca – czy zgłaszający się z powodu inseratu człowiek chcący otworzyć „nowy portal motoryzacyjny”?

Nie wiem jak inni – ja wielokrotnie spotkałem się w minionych latach z teorią, że zanim człowiek zacznie pracować MUSI swemu nowemu „panu przedsiębiorcy” znieść kilka złotych jaj, za które ten kupi krzesełko, biurko i stary komputer. No i za resztę pojedzie na strategiczne planowania na przykład na lodowiec austriacki, modne jest dumanie o „biznesie” w tamtych okolicznościach przyrody. Powiem od razu: to nawet nie jest myślenie o niewolnictwie, to jest coś nieskończenie bardziej prymitywnego. Rzymski właściciel niewolników zanim wyposażył się w ich stadko musiał ludzi albo kupić, albo zdobyć mieczem. I nikogo nie interesowało skąd ma kasę czy ów miecz! Współcześnie jest jak widać inaczej: mądrość młodego wykształconego z wielkiego miasta polega przede wszystkim na szukaniu frajerów.

A tak na marginesie: wchodzenie w interes związany z portalem motoryzacyjnym zgodnie z moim sumieniem i wiedzą to jedno wielkie nieporozumienie! Bardzo szybko, Drogi Przedsiębiorco in spe przekonasz się, że w branży siedzą już ludzie tak doświadczeni i bywali, iż Twoje nawet wielkie chęci to zbyt mało. Że nawet młody, piękny, mądry, z nieskończenie wielką kasą pozyskaną przez stada pożytecznych idiotów w starciu z takim na przykład Axelem Springerem jest kompletnie bez szans. I pewnie lepiej byłoby, gdybyś najpierw pojechał na ten wspomniany wyżej lodowiec, wszystkie pieniądze przeputał lub zgubił – męka to bowiem krótsza i w pewnym sensie przyjemniejsza.

A w ogóle gdybyś się odezwał, Łaskawco - nie trzeba by było tego wszystkiego pisać. Ogłoszeniodawca wszystko opowiedział by ci za koszt mniej więcej jednej kawy...

M.Z.