sobota, 23 lutego 2013

Za siedmioma lasami... W każdym razie gdzieś daleko...



W tekście „Lepiej dziś się otruć…” wspomniałem w którymś momencie o swojej pracy w „Świecie Młodych”. Gdzieś w sieci istnieje wiele stron teoretycznie poświęconych tej gazecie. I wszystkie zajmują się jednym: komiksami. Pewnie wiec nie powinienem być zdziwiony, kiedy pod felietonem pojawił się ten komentarz: Tia, fajne mieliście komiksy... Odpowiedziałem nieco wkurzony tak: 
Usuń


 To dziwne - ale nie bardzo wiem z jakich powodów do dzisiaj Świat Młodych kojarzony jest wyłącznie z komiksami. Owszem, były, niektóre wyjątkowo dobrej jakości. Ale na osiem kolumn (stron) KOMIKS POPRZEDZAŁO SIEDEM INNYCH. Jeżeli do redakcji przychodziło dziennie kilka worków korespondencji - to sądzisz, że skierowana była do postaci komiksowych, albo dotyczyła wyłącznie komiksów? PO STOKROĆ NIE!!! Zespół, do którego dołączyłem stosunkowo późno, bo realnie w roku 1976 zdołał wypracować taką formę rozmowy z czytelnikami, że reagowano na teksty, na konkursy, akcje, reportaże, a nawet felietony. Pisano do nas także wtedy, gdy zwracanie się do innych tytułów zawiodło. I my pomagaliśmy dzieciakom w sprawach ich rodziców. Bo zażalenie tychże do Trybuny czy Życia Warszawy można było utopić, wyciszyć. A listu dziecka wyrzucanego z rodzicami z mieszkania, listu skierowanego do Świata Młodych - NIE. Jechaliśmy, opisywaliśmy sprawę - I SKUTKOWAŁO. Wiesz jak reagował naczelnik jakiegoś tam miasta kiedy od własnej latorośli dowiadywał się, że jest prześladowcą tego i tego? Najpierw zastanawiał się czy skoczyć do rzeki czy raczej powiesić się w kątku. A później automatycznie uciekał gdy tylko usłyszał z daleka śmiech dzieciaków. Jeszcze długo sadził, że to nieodmiennie z niego się śmieją. Tak to było naprawdę. Więc nie mów mi proszę, że ta gazeta to wyłącznie komiks. To NIEPRAWDA!

No właśnie… Przed przejściem do sekretariatu merytorycznego spędziłem kilka lat w dziale krajowym, bodaj najdoroślejszym w całej redakcji – w sensie kierowania przekazu do najstarszych, 18 letnich czytelników. Odpowiadałem za dostarczanie tekstów „miejscowych”, ale przede wszystkim „z terenu”. O ciekawostkach historycznych, dziwnych lub niezwykłych konstrukcjach (od Kanału Mazurskiego po maszt w Gąbinie), elektronicznych nowinkach technicznych (choć tu zwykłe właziłem w paradę innemu działowi), niezwykłych postaciach. Kazimierz Leski, który podczas II wojny światowej z ramienia dowództwa AK wielokrotnie podróżował na trasie Warszawa – Paryż w przebraniu niemieckiego generała - w wielkonakładowej prasie opisany został po raz pierwszy właśnie przez „Świat Młodych”. Kilka odcinków, byłem autorem wszystkich. Dzisiaj znane są już książki Leskiego – wtedy tylko niewielu miało pojęcie o istnieniu tej postaci. Ile trzeba było trudu i wytrwałości, by autentycznego polskiego bohatera namówić do rozmowy to tylko ja wiem… A potem właziliśmy po cichu do bunkrów Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego w czasach, kiedy stacjonowały tam ruskie wojska, pływaliśmy pod wodą jeziora Kisajno i usiłowaliśmy latać na lotni…

Teren i lato to były także rajdy rowerowe. Mało kto wie, ale ten pomysł później tak starannie kultywowany przez program III Polskiego Radia powstał wcale nie tam, ale w naszym dziale sportowym. Czytelnicy na kilka miesięcy przed wyruszeniem wybranej grupy w trasę nadsyłali konkursowe prace, to polegało głównie na przedstawianiu i reklamowaniu najbliższej okolicy poznawanej podczas indywidualnych wycieczek rowerowych – po czym grupka laureatów dostawała rowery z bydgoskiego Rometu. I objeżdżała kolejny kawałek Polski. Redakcja delegowała swoich pracowników piszących i fotografujących. Powstawało kilka, często kilkanaście sprawozdań. Już kolorowych, teksty „światomłodowe” niezwykle rzadko ukazywały się bez ilustracji, te zaś wcale nie przypominały znaczków pocztowych. Redakcja zafasowała w wydawnictwie sprzęt foto najwyższej  klasy (był u nas i legendarny Hasselblad!), ekipa fotoreporterów coraz częściej dostarczała klasyczne fotoreportaże i to było coś, czego nie można było znaleźć w innych tytułach. Później pomysł kupiło wymieniane już „Razem” – ale śmiem twierdzić, że mieliśmy lepszych fachowców.

Listy czytelników, dział mody, muzyczny, przyrodniczy i kulturalny – mieliśmy to wszystko co najmniej raz w tygodniu. Dzisiaj nie bardzo potrafię odpowiedzieć jak wcale nie największy zespół był w stanie „na piechotę” (komputerów przecież w użyciu NIE BYŁO!) uporać się z tak ogromną pracą. Redakcja to była skomplikowana, ale sprawnie i zawsze działająca maszyna. Właściwie każdy miał w niej kilka specjalizacji: Szarlota Pawel, autorka najcieplejszego cyklu przygód Kleksa (komiks) była przede wszystkim osobą konstruującą wygląd kolejnych numerów. To był urodzony, prawdziwy grafik, nie współczesny manipulator któregoś z licznych programów komputerowych związanych z pseudo- łamaniem kolejnego wydania gazety. Kiedy wezwała autora dowolnego tekstu z poleceniem pilnego, natychmiastowego skrócenia „utworu” o siedem słów – nie było odwołania. Spuszczał głowę i skracał. I jeszcze musiał przeprosić za niezgulstwo tudzież brak pośpiechu… O określonej godzinie złamany numer miał jechać do finalnej korekty i druku. Więc jechał. Następnego dnia kilkaset tysięcy dzieciaków już czekało pod kioskami.

Ludzie… Nie znam ich wszystkich, zwłaszcza tych wymienianych na przykład przez almanachy i Wikipedię. Przez lata działalności redakcji przewinęło się przez nią mnóstwo osób i postaci. I cieni – dzisiaj nie wiadomo z jakiego powodu wymienianych jako ludzie znaczący. W latach 1976 – 1982 nie wszyscy się lubiliśmy, ale tak to było urządzone, że do dzisiaj o moim byłym kierowniku działu mogę powiedzieć: nie przepadaliśmy za sobą, ale to był dobry dziennikarz i sporo mnie nauczył. Bo to po prostu prawda i żadna inna definicja nie przychodzi mi do głowy. Szarlota od Kleksa to było mistrzostwo świata we wszystkim co robiła. Oj, spieraliśmy się nie raz, a nawet gniewaliśmy, do dzisiaj mi przykro z tego powodu… Marek Szymański, fotoreporter, potrafił zrobić wszystko z niczego, wiem, bo zjeździliśmy razem pewnie całą Polskę. Bywało, że z Dowódcą Transportu Prasowego (baczność!), nie żyjącym już dzisiaj Rysiem Szaniawskim – ten gdy uznał, że można siusiać w danym miejscu bywało że i długiej podróży to siusialiśmy. Wcześniej czy później już nie, ten kierowca doskonale wiedział w którym punkcie jest właściwy lasek, gdzie może stanąć, a gdzie nie warto. Czarna służbowa Wołga przekazane w te ręce nigdy nie przekroczyła prędkości 90 km na godzinę. Ale zawsze dojeżdżała o określonej godzinie i zawsze wcześniej od innych.

A reszta? Muszę pomyśleć. Trudno oddziela się emocje od faktów. Wiem jednak, że to możliwe. Kiedyś napiszę.

M.Z.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Mnie interesuje okres końcówki lat 70-tych, tak gdzieś do stanu wojennego. Pamiętam też wielkie manewry w Tarnobrzegu i Sandomierzu pod koniec tych lat, to się chyba nazywało świętem prasy młodzieżowej i sportowej. Albo jakoś tak. Część tych imprez odbywała się również z mojej ówczesnej szkole. Wiesz coś na ten temat?

M.Z. pisze...

Pewnie że wiem! Byłem tam, to był rok 1978, „Świat Młodych” był jednym z organizatorów, z ramienia naszej redakcji odpowiadałem za organizowanie części historycznej. W ogóle to trzeba by zacząć od tego, że po raz pierwszy odkąd pamiętam „siły przewodnie” zgodziły się na zorganizowanie rocznicy odzyskania niepodległości Polski w 1918 roku. Akurat trafiła im się „sześćdziesiątka”. Na wszelki wypadek zorganizowano te obchody bodaj na początku maja, właśnie włączając wszystko w te imprezy młodzieżowe i sportowe, o których piszesz, więc żadnych skojarzeń z datą 11 listopada nie było. Działo się sporo, wszystko dotarło aż do miejscowości Wrzawy pod Tarnobrzegiem. Przyznam się jednak, że to nie było to, co na codzień robiłem, dzisiaj gubią mi się pewne szczegóły. Nie pamiętam kto to wszystko obsługiwał od strony fotograficznej, były z tym jakieś kłopoty później, już przy produkcji kolejnych numerów i wpuszczaniu do nich serii sprawozdań. Święto się kończyło, ludzie wyjeżdżali - a dla organizatorów zaczynał się czas "rozpisania" całości. To nie było takie hop-siup...

Anonimowy pisze...

A propaganda... Ja tam wtedy ta sprawa wyglądała? Bo przecież aż nie chce mi się wierzyć, że istniała za komuny gazeta, która była by pozbawiona tego elementu...

M.Z. pisze...

Była, a jakże, była... Dzisiaj większość ludzi pisujących o tej gazecie, tworzących kluby miłośników twierdzi jednak, że stopień nachalności propagandowej był zgoła niewielki, czasem wręcz niewidoczny. Ale był, bez dwóch zdań. Z niektórymi ludźmi z dowództwa można było się jakoś w tej sprawie porozumieć, z innymi wcale. Wiek nie miał tu nic do rzeczy, nie chce w tej chwili wymieniać zupełnie młodych czerwonych hunwejbinów, ale pojawiali się i tacy. Nie znam wszystkich sporów w kręgach tzw. kolegium redakcyjnego, tkwiłem "poza" i starałem się wymyślać dla siebie takie tematy, które obróbce propagandowej podlegały by w najmniejszym stopniu. Problem polegał z grubsza na tym, że jeśli ktoś godził się na częste wyjazdy terenowe przy wstępnej akceptacji wymyślonego przez siebie tematu - to nie podlegał żadnym wewnątrz-redakcyjnym presjom natury propagandowej. To oczywiście kosztowało, powodowało "zmęczenie materiału", czy zwykłe zniechęcenie. Tu posłużę się rodzajem dykteryjki: jako nowemu przydzielono mi bodaj w listopadzie obszar północno-wschodniej Polski. A zwróć proszę uwagę na to, że w drugiej połowie lat 70-tych nie istnieje żadna idealna komunikacja publiczna, nie ma powszechnie używanych samochodów prywatnych, nikt zresztą nie da na nie pieniędzy - i w styczniu musisz jechać do gminy Pozezdrze, kilkanaście kilometrów za Giżyckiem. Wesoło, prawda? Więc stosowało się zwykłe sztuczki: rozliczało pociąg pospieszny do Olsztyna drugiej klasy, reszta "dojazd własny" i jechało we dwóch prywatnym samochodem jednego. Nawet do podróży Maluchem trzeba było dopłacać... A jednak gdy wszystko było dograne, rozmówcy na miejscu, dało się z jednej wyprawy przywieźć trzy pełnokrwiste teksty z ilustracjami. Zarabiał piszący i fotoreporter, w sumie prywatna dopłata skrywała się gdzieś w zdobytej wierszówce. Potem przychodziła wiosna czy lato i po korytarzach poczynały krążyć pretensje: dlaczego oni do cholery tak często jeżdżą na te Mazury, nam też się jakaś rekreacja należy! Świetnie, próbujcie i wy... Próbowali - ale nie wychodziło. Bo w terenie trzeba było poruszać się nie byle jak, ale znając miejsca dobre i złe, rozmówców mądrych i głupich, tematy chodliwe i naciągane. Rozsądny gromadził te informacje i niekoniecznie sprzedawał w postaci informacji dostępnych w publicznym obiegu. Jeszcze rozsądniejszy miał kilka tematów dyżurnych, które w razie potrzeby można było wyciągnąć z rękawa jak piątego asa. Niestety i tak ludzie bezpośrednio zajmujący się propagandą, zwykle publikowali na drugiej, wewnętrznej kolumnie, zarabiali najlepiej. Gdzieś tam ten omawiany już u mnie problem propagandowego natarcia typu "mieć czy być" się pojawiał - i na szczęście ginął w powodzi zupełnie innych spraw. Nigdy nie zyskiwał tej rangi, co propagandowe zabawy w "Na Przełaj", "Motywach" czy później "Razem".