czwartek, 21 lutego 2013

Mitomani i mity



W jednym z moich felietonów – opowiastek motoryzacyjnych wspomniałem jak wielki wpływ na mody samochodowe kiedyś mieli, a dzisiaj chcieli by mieć taksówkarze. I że kompletnie nie ma co się przejmować tymi opiniami. No bo niby co ma mi do powiedzenia facet, który jeździ kilkunastoletnim Mercedesem, skorodowanym jak nieszczęście, z wybitymi gniazdami sprężyn zawieszenia – a mądraluje się na temat mojej ukochanej, niemal dwudziestoletniej Hondy, na której nie ma śladów uszkodzeń blachy innych poza tymi, wynikającymi z osobiście zmajstrowanej stłuczki? Wziąłem parę centymetrów kwadratowych maty szklanej, żywicę chemoutwardzalną – i po kłopocie. No dobra, lakier udał się nienajlepiej, nie ten odcień. Ale nie mam ochoty słuchać dalej, że tak starymi autami to wspomniany cierpiarz w życiu by nie jeździł. No przecież nie jeździ… 
 
James May, jeden z trzech prowadzących brytyjski program motoryzacyjny Top Gear powiada w swoim felietonie, polskie wydanie papierowe, że do naprawy bojlera z gorącą wodą nie zatrudnił by faceta, który przyjechał doń starą furgonetką Volkswagena, jeszcze tą napędzaną silnikiem chłodzonym powietrzem. I to jest proszę Państwa ABSOLUTNA RACJA! W silnikach chłodzonych powietrzem nie ma ani jednej rury z gorącą wodą. Zatem ktoś hołdujący temu systemowi napędu nie może mieć pojęcia co znaczy łączenie przewodów, w których przemieszcza się wrząca ciecz. Ale UWAGA! Automatyzm rozumowania ma swoje poważne wady. Otóż nie można doń dołączać obiegowych opinii tyczących się motoryzacji i użytkowników konkretnych pojazdów.

 Na przykład takich, że duże auto to mały interesik właściciela. Albo że czerwone jeżdżą szybciej i dalej. Dwóch znanych mi absolutnych rozpustników, bardzo zresztą dobrze ocenianych przez ofiary, jeździło dużymi autami. Ich najpilniejszy uczeń jeździł już czymś koszmarnie małym i warczącym – no ale on miał do stałej dyspozycji domek pod miastem i nie musiał poznawać uroków swej mikroskopijnej tylnej kanapy… Zatem obiegowe, w pewnym sensie taksówkarskie ploty: PRECZ!

Skoro już jesteśmy przy wiatrowych Volkswagenach, tu przychodzi na myśl cała rodzina Garbusów – śmiem twierdzić, że z perspektywy dnia dzisiejszego miały te auta jednak więcej wad, niż zalet. Kiedy sprawiłem sobie pierwszy taki wynalazek okazało się, że mój Helmut nie toleruje polskiego oleju, pasie się tylko na tym z Pewexu (bo to były te lata), podbierając zresztą spore jego ilości. A dysponując pojemnością 1200 ccm i „piekielną” mocą 34 koni mechanicznych spija skrzętnie co najmniej 10 litrów benzynki w mieście. Był to więc leniwy i obrzydliwy pijus. Sprzedałem go jakimś cudem wielbicielowi wszystkiego, co niemieckie – i niestety popełniłem grzech permanencji, kupując większy model, VW 1600 TL. Po prostu w tym czasie nie było nic innego… To auto było równie garbate, ale jeszcze gorsze. Niby jeździło stosunkowo szybko, w środku miejsca niepomiernie więcej. Prawdziwym cymesikiem było to, że miało aż dwa bagażniki. Ten po podniesieniu tylnej klapy był stosunkowo płaski, ale głęboki – pod spodem znajdował się silnik. Bagażnik przedni był nieregularna jamą i bardzo szybko przekonałem się, do czego służącą. Otóż cechą tego auta było to, że lubiło wzlatywać ponad poziomy. Poważnie: przy prędkości około 100 km/godz. niedociążony przód samochodu powoli zaczynał tracić kontakt z podłożem. Branie wówczas zakrętów było możliwe pod jednym warunkiem – że kierowca zna krótki pacierz dla spadających z dachu. Można było temu zapobiec wrzucając do wspomnianej jamy dwa worki z piaskiem. Oczywiście zużycie paliwa natychmiast wzrastało o co najmniej litr. Na przykład do 14 litrów na setkę.
 
A niezawodność silnika typu bokser? Owszem, była. W pewnym sensie. W moim przypadku zaowocowała tym, że kiedy pewnego dnia Hans wypluł z powodu starości dwie świece prawej strony cylindrów – to motor chodził dalej, choć zdecydowanie niechętnie. Z tej oto przyczyny spod mojego domu odjechał do nowego właściciela na lince holowniczej. Bogu dzięki! Na świecie istnieją wszakże dwie firmy, którym boksera udało się może nie tyle ujarzmić, co ucywilizować: Subaru i Porsche. Piekielnie drogie maszyny, szybkie, ostro pijące i lubiane właściwie przez szaleńców i maniaków. Gdybym dzisiaj spróbował dowolnemu właścicielowi jednej z tych marek powiedzieć, że jego wóz ma motor prymitywny, choć skuteczny…

Generalnie konstruktorzy i producenci pojazdów z niezrozumiałej przyczyny opracowują rozwiązania nie zawsze, albo z rzadka skuteczne – po czym trzymają się ich uparcie, kompletnie nie zważając na głosy użytkowników. Czy po to, by maksymalnie wkurzyć klientów i namówić ich do częstych odwiedzin stacji naprawczych? Coś w tym jest. Tymczasem na półce niższej od produktów Porsche i Subaru dramat
intensywny: wszystkie Fordy lat 70- i 80-tych korodowały dokładnie w tych samych miejscach i producent co najmniej przez kilkanaście lat miał to w głębokiej pogardzie. Niektóre modele Renault, na przykład niezłe blacharsko poprzedniczki Megane, R-19, cierpiały na wycieki ze wspomagania przekładni kierowniczej, pękające zawsze w tym samym miejscu linki sprzęgła i kłopotliwe belki tylnego zawieszenia. Nic z tym nie zrobiono. A później zmieniono model na inny, też ze stałymi wadami.

M.Z. 
 Fot Forda:  http://www.google.pl/url?sa=i&rct=j&q=&esrc=s&source=images&cd=&cad=rja&docid=yuLFgGnXZjMBhM&tbnid=Y-UPyRzaPolPfM:&ved=0CAQQjB0&url=http%3A%2F%2Fbylemwidzialemzrobilem.blox.pl%2F2011%2F10%2FSkorodowane-mocowanie-wahacza.html&ei=yowmUd6HG5DSsgbkhIGIBw&psig=AFQjCNEtj3yUqRKzp3rZHcS1LLCFkwuIkw&ust=1361567199824867


2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Czekaj, czekaj: a które z opisywanych aut poznałes jako właściciel? Które miałeś?

M.Z. pisze...

Wszystkie opisywane, Subaru też, do Porsche niestety jeszcze nie doszedłem - ale dzisiaj szczerze mówiąc wcale mnie tam nie ciągnie. Subaru to był model hatchbacka o nazwie wówczas używanej: Swingback. Przyjechał do Polski z Holandii, gdzie NIE NOSIŁ nazwy Leone. Na dowód tego włożę zaraz do tekstu stosowna fotkę. Pozdrawiam!