poniedziałek, 18 listopada 2013

MIĘKKIE PODBRZUSZA



Obszary najszybciej reagujące na sytuację rynkową, domeny człowieczej działalności, w których najwyraźniej widać sukces lub klęskę… Miękkimi podbrzuszami Warszawy Anno 2013 jest rynek mieszkaniowy, samochodowy i rekreacyjny. Wszystko stoi – a nadto chwieje się i pewnie lada dzień zacznie walić.

„O czym ty gadasz jeśli dźwig budowlany to jeden z częstszych elementów krajobrazu?” Zgadza się, widać tych dźwigów sporo. Tyle że dzisiaj kilkudziesięciotysięczna nadwyżka pustych mieszkań, które czekają na klienta nie jest czymś normalnym. Publika nie ma kasy, drodzy deweloperzy! Coraz mniej „słoików” ma ochotę na trzydziestoletnie kredyty bankowe o wygórowanym oprocentowaniu i zbójeckiej marży. Nie zarabiają zresztą
wystarczająco, by uzyskać tzw. „zdolność kredytową” dla podobnych skoków w przepaść… Coś się jeszcze rusza w materii biurowców, na przykład w okolicy, w której mieszkam – ale to złuda, pozór. Kraj kolonialny, za taki wzorem profesora Witolda Kieżuna dzisiejszą Polskę uważam, zawsze będzie dbał o wygodę nadzorców, budował dla nich kolejne szklane klatki, gdzie jeden rzut oka ober-majstra wystarczy, by zlustrować kto pracuje wydajnie, a kto się obija. To nie przesądza ani o rozwoju gospodarki, ani o stanie państwa. Przeciwnie: im więcej tych pomników szalonego korporacjonizmu tym gorzej w okolicznych domach. A przede wszystkim biedniej. Oczywiście nadal świetnie ma się grupa cwaniaków, którzy prócz jednego lokalu kwaterunkowego mają jeszcze trzy-cztery własnościowe. Nie dość, że można udawać hinduskiego nababa, to jeszcze nieźle żyć z wynajmu nadwyżek lokalowych – ale strefy tych nietykalnych zdają się kurczyć. Spadają ceny wynajmu, puszczenie mieszkania do zarobkowania trwa miesiącami, nikt jak przed laty nie płaci już za to w dolarach, pewnie dlatego, ze poczciwego „zielonego” dawno wyprzedził w wartości frank szwajcarski… Więc trzeba brać się do roboty – a tu prócz wrodzonego czy nabytego cwaniactwa kompetencje i umiejętności zerowe. Idzie epoka lodowcowa.

No tak – powie ktoś – bo Państwo nic nie robi… Nic bardziej mylnego. Po pierwsze państwo grabi w najlepsze i dokręca śrubę najmocniej jak potrafi. Po drugie dla narkozy posługuje się najbardziej kłamliwą gołą panną z pewnego parszywego domu: Statystyką. Statystycznie mamy się coraz lepiej. Dla nielicznej grupy beneficjentów państwowego nadzorowania jest to prawda: mają się nieźle, premie nie spadły, a konfitury choć podobno wysychają jednak nie wyschły do końca. Reszta ma ssać paluchy. Jak zapłakane – to słone. A to już pierwszy powód do przyjęcia na Titanicu. Jeszcze tylko pół litra i podobno można zaczynać zabawę…

Rynek samochodowy, na którym czasem jeszcze gram i który obserwuję od ponad trzydziestu lat spsiał tak bardzo, że nawet rodzinno-wioskowe klany z zachodniej Polski spuszczają z tonu. Zapewne nie tak dawno jeszcze nie przypuszczali, że nie wystarczy przestać siać, orać czy układać w cudzych domach kafelki, by zaraz z powodu importu motoryzacyjnego złomu z Niemiec zostać zbiorowymi milionerami. A jednak pospolitość zaskrzeczała w kątach wcześniej, niż ich zaprzyjaźnieni „analitycy” to przewidzieli. Publika nie ma już kasy! No i ruszył przemysł kręcenia liczników, spawania psiej budy do części z przyczep przemysłowych, manewrów z dokumentami i aroganckimi zachowaniami wobec „miękkich” klientów. Umarli starzy poeci oszustwa i „bałachu”, ich miejsce zajęli nasterydowani gnoje z umysłowymi bejsbolami w rękach: „nie masz tyle kasiory ila ja chcę – to spadaj dziadu, wracaj se te 400 kilometrów z powrotem…” To też wkrótce pęknie: pożyczone pieniądze kiedyś trzeba jednak oddać, już wprawni wierzyciele o to zadbają.

W turystyce również posucha, raz z powodu pory roku, dwa lokalnie różnej głupoty „hotelarzy” ostatniego pokolenia. Właściciele pensjonacików w górach okazali się wcale nie takimi dusigroszami, jak to się powszechnie powiadało jeszcze kilka lat temu. Stosują system obniżek, rabatów, kuszą saunami i bezpłatnymi
pakietami innych usług dla pań i panów – nad morzem i nad jeziorami tego jeszcze nie ma. Kto by się zresztą z deskami na dachu wybierał do Kołobrzegu czy Giżycka… Trochę niesłusznie, w tym ostatnim mieście i zjechać z górki da się i pobiegać bez tłumów. Niestety nie urodziła się jeszcze Tradycja, nawet nie wiadomo, czy przy tym uporze „gospodarstw agroturystycznych” ktokolwiek ma szansę zajść w ciążę, co dopiero mówić o donoszeniu potomstwa. Więc warszawiak jak ja kombinuje: jechać 500 kilometrów tam gdzie taniej, czy tylko 250 kilometrów tam, gdzie upierają się  przy cenach letnich? I najczęściej wybiera siedzenie na tyłku. 

W końcu śnieg przyjdzie i do nas…


M.Z.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Marek, no nie gadaj, ze liczników nie kręcili przedtem! Przecież to stara praktyka, mocno u nas zakorzeniona, samochody z przebiegiem ponad 200 tysiecy nie znajduja nabywców - więc skąd ta uwaga? Zgadzam się natomiast z tym, co piszesz o "rynku rekreacyjnym" i budowlanym.

M.Z. pisze...

Oj tam-oj tam... Pewnie, że podkręcanie przebiegu na korzyść złudzeń to działalność stara jak świat. Tyle że ostatnio w dobie samochodowej elektroniki zyskała jakby nowy wymiar. Podczas ostatniej podróży, pomagałem kupować auto koledze, trafiliśmy gdzieś nad zachodnią granicę. I okazało się, że bezrobotny od pięciu lat ma na podwórku pięć samochodów, naprawdę dużej wartości. Żaden z nich nie nadawał się dla potencjalnego podróżującego ze mną nabywcy - ale też rozmowa nie była ani wroga, ani nawet specjalnie ostra. W pewnej chwili właściciel tego majdanu chcąc nas skusić do dokonania jednak zakupu u niego powiada wprost: obniżyć tej ceny nie mogę, ale wzamian jestem w stanie wystawić... "oryginalną" niemiecką książkę serwisową. Podłączę się z laptopem do instalacji komputerowej auta, ustawię od ręki przebieg jaki chcecie i wpiszę stosowne rzeczy do książki, to będzie dowód na to, że wszystko jest OK...

Powiem szczerze, że zdębiałem. A gość bez tzw. krępacji wyciąga z szafy czyste, jeszcze nie pobrudzone książki i blankiety, garść niemieckich pieczątek, coś tam majstruje przy wpisach - i za cholerę nie może pojąć, że my nie mamy zamiaru ani akceptować, ani transmitować tej przewalanki dalej, na kolejnego kupca, bo to w ogóle nie o to chodzi. Patrzy się na nas dziecinnie niewinnym wzrokiem i spokojnie wyjaśnia, że oryginalne to może wszystko nie jest, ale już turasy i jugole zadbali, aby rzecz się kupy trzymała, była drukowana po drugiej stronie granicy i by żaden polski urzędnik nie mógł jej zakwestionować. Może tak jest, może nie jest, nie mam zamiaru sprawdzać. Zwiewaliśmy stamtąd gdzie pieprz rośnie, nie w pośpiechu człowieka gonionego, nikt nas nie gonił, po prostu sytuacja błyskawicznie nauczyła nas, że gdzieś pod Żaganiem czy Zieloną Górą nie ma co szukać szczęścia, bo mocno wątpliwe ono i wcale nie tanie. A ile tego typu dokumentów krąży już po kraju? Cholera wie, w końcu od tego są odpowiednie służby, by się podobnymi "inicjatywami handlowymi" zajmować, mnie widły w placach niemiłe, podróżowanie w charakterze późniejszego świadka po kilkaset kilometrów w jedną stronę też nie. Komentarz? No cóż, wszelkiej maści prohibicje w warunkach totalnego zubożenia nabywców rodzą co rodzą. Al Capone zaistniał nie w Ameryce bogobojnych abstynentów, ale Ameryce niedopitej z powodu jednego tylko przepisu, który i tak odwołać trzeba było po jakimś czasie. Dzisiaj i wczoraj Niemcy pyskują o polskich mafiach zupełnie nie zauważając własnych. Samochodów za mniej więcej 10 tysięcy już się dzisiaj nie kradnie, "ulepsza się" je tylko dla klienta odpowiednią "dokumentacją", to wieloletnia tradycja, w końcu do dzisiaj historycy nie zdołali ustalić ile podczas II wojny światowej fałszywych banknotów brytyjskich i amerykańskich wyprodukowano za Odrą... Innymi słowy jedni coś tam drukują, drudzy z trzech rozbitków spawają jeden pojazd, jeszcze inni zajmują się dystrybucją produktu finalnego. Na pocieszenie powiem tyle, że kilka lat temu pewien ówczesny i mój sąsiad kupił u legalnego dealera nowe niemieckie auto. I okazało się już po pół roku, że niestety był to wóz, który zanim został sprzedany spadł podczas rozładunku z kolejowej lory. No to go lekko wyprostowano, polakierowano na nowo - a kiedy pojawiły się pretensje obrona opierała się na wmawianiu właścicielowi, że wypadek to spowodował on, a nie sprzedawca, sprzedawca jest przecież uczciwy jak niemowlę i takich numerów nie robi. Same się robią - jak samo grzmi i się błyska...