piątek, 15 listopada 2013

DYLEMATY



 Szczerze mówiąc podchodzę do tego tematu jak pies do jeża – bo niby wiem co chcę powiedzieć, ale zarazem nie mam ochoty na krzywdzenie kogoś, kto rzecz całą wykonał jako Autor. Porządnie, uczciwie – jak to w swoim fachu czynił całe zawodowe życie.

Kilka tygodni temu zaproszony zostałem na wernisaż. Wystawa językiem wielkoformatowych fotek opowiadała o doli Artysty. A właściwie by być bardziej precyzyjnym: o śladach tej doli zapisanych w sylwetkach artystów, ich twarzach i w ich gestach uwiecznionych przez kamerę fotograficzną. Wernisaż odbył się w salach warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych, fotogramy były tam zresztą eksponowane od dobrego miesiąca. Nie mam pojęcia jakie budziły wówczas zainteresowanie. W dniu poprzedzającym otwarcie imprezy raczej żadnego. Przed rektoratem toczyło się jakieś grupowe życie, ktoś wchodził i wychodził pozornie bez sensu, przedstawiał paniom sekretarkom dokumenty do podstemplowania, gawędził z rektorem i ustępował przed „fizycznymi”, którzy fotogramy mojego znajomego dźwigali jak worki kartofli i rzucali gdzie popadnie w większej Sali. Później stawiając a to na sztalugach (artystyczny symbol, co nie?), a to wieszając w pośpiechu na gwoździach wbitych w ściany. Zaczęło się banalnie: pojawił się Autor i natychmiast otoczyła go grupka starszych pań i panów. Mógłbym właściwie dopisać: takich cudaków dawno już nie widziałem… Że co, że ja też cudak? Możliwe – dlatego stałem z boku. Pewnie mniej uważny reporter mógłby zanotować: i miód począł lać się strumieniami…

Dzisiaj nadal nie mogę pozbyć się uporczywej myśli: kogo właściwie interesują męki twórcze współczesnych artystów? W porządku: ich samych na pewno. Dobra technicznie i kompozycyjnie fotografia nobilituje niejako dodatkowo. Oto ja, artysta – i mój gobelin. Ja uznany - i moje zniechęcenie światem. Twórca i autoironiczny uśmiech do widza – Najważniejszy na tle odlanych w mosiądzu kopyt konia księcia Poniatowskiego. Twarze młode i stare, niektóre rzeźbione czasem, inne jaką inną niewidoczną ręką. Snuję się między tymi portretami, ale nie widzę żadnej Sztuki, a tylko perfekcyjne umiejętności kolegi, z którym kiedyś zjeździłem Polskę wzdłuż i wszerz. I on wiedział, że jako „kałamarz” nie przyniosę mu wstydu żadnym tekstem, ja wiedziałem, że fotki będą doskonałe. Mówiłem mu o tym kilkaset razy i jakoś nie czuję potrzeby powielania dawno wybrzmiałych zdań i opinii. Czy autor fotogramów wzniósł się na wyżyny swoich umiejętności? Nie. Był tam zawsze. Więc nihil novi…

Przed rektoratem pulsuje codzienne życie przyszłych Twórców. Oto Ona: z lewej krótko cięty chłopczyk, z prawej długowłosa Wieszczka Apokalipsy. Gotyk, panie, żywy gotyk! Spodnie dla dam obowiązkowo z krokiem w okolicach półłydek. Panowie góry od garniaków, automatyczne krawaty na gumce, miałem kiedyś taki z tancerką i wieżą Eiffela, gratis do dżinsów na Bazarze Różyckiego, dół to spodenki od dresu i trampki na gołe nogi. Obejmują w pasie dupiate Muzy wykreowane makijażem na żywe trupy, wszędzie obowiązkowe ćwieki i koturny irracjonalnej wysokości. Pożerają się wzajem oczyma, trwa pomiędzy nimi jakiś niezrozumiały dla mnie taniec, może to szczególne zawody… Kiedy zaczną cierpieć artystycznie i kiedy dostaną się przed obiektyw mojego kolegi? I kiedy ja wreszcie zarobię w łeb za niezrozumienie współczesności, piękna i artyzmu?

„Nie dokazuj, miły, nie dokazuj, przecież nie jest z ciebie znowu taki cud…” Grechuta, podobne imprezy opisywał poniekąd z drugiej strony barykady. Zamykam oczy i widzę jakby w zbliżeniu: Ona z przedwcześnie pooraną zmarszczkami twarzą, w sumie ładna. Za duża bluza, za duże robocze spodnie. On ręce drwala, waciak zwany kufajką, lekko zaczerwieniony nochal, smutne oczy łagodnego spaniela i sterane błotem gumiaki. To rok 1964, wystawa przodowników pracy, bezczelnie dopisują, że „socjalistycznej”. Ale zmęczenie i smutek najprawdziwszy, aż chciałoby się złośliwie dookreślić „internacjonalistyczny”. Czerń i biel, może raczej szarość, inna technika, w tle obowiązkowe dymiące kominy. Ile w tym prawdy i czym różnią się te klimaty od cierpień Artystów – wolę nie dociekać. Fotka obok po prostu bezczelniejsza - ale to wcześniejszy okres, jeszcze udawali, że realia da się zaczarować...

Nie wiem dlaczego mam takie właśnie skojarzenia. Może dlatego, że od lat nie ufam „współczesnym artystom”? A może to tylko skowyt profana?... JAKO PS: Nie ufam obiektom na fotkach wystawy - nie autorowi fotografii!

M.Z.

Brak komentarzy: