środa, 27 lutego 2013

Mieszanka piorunująca, pardon, przeczyszczająca



Co kobieta myśli podczas uprawiania seksu i zaraz potem? Jogging, czy zakupy, co lepiej wpływa na odchudzanie? I nie o portfelu czy koncie tu mowa… Ta ma gust, ta nie ma, grycanki symbolem seksu czy pasztetu (raz widziałem: pasztet!), które auto modne będzie wiosną. Ponieważ rozmawialiśmy ostatnio o „Świecie Młodych”, swoje zdanie przedstawiłem więc nie będę się powtarzał, zapytam w tym miejscu: to o tym marzyli młodzi ludzie? Tego im brakowało podczas smutnych dni komuny? I dlatego „Świat Młodych” musiał zniknąć z rynku – bo nadeszła „Tina”, gut dziewczyna?

Po co ja o tych wszystkich bzdurach piszę? Otóż po to, by opowiedzieć o dalszym ciągu możliwych i w najlepsze funkcjonujących zdarzeń propagandowych, o jakich rozmawiamy tu od dawna. Twierdziłem, że manipulanctwo prasowe i radiowo-telewizyjne zaczęło się na dobre w drugiej połowie lat siedemdziesiątych, rozkwitło w osiemdziesiątych – a później rzecz całą pracowicie udoskonalano. No i mamy co mamy. Czyli totalną sieczkę mózgową na skalę, o jakiej małym i średnim urbankom tamtej epoki nawet się nie śniło.

Pisałem też niejednokrotnie o tym, w jaki sposób tzw. „władza” usiłowała skanalizować myślenie młodych ludzi na przełomie lat 70- i 80-tych. Pojawiła się nazwa projektu „Mieć czy być” – który był w jasny sposób usiłowaniem spetryfikowania możliwych do zaistnienia dążeń młodych ludzi. Od tamtej pory mieli sobie nie zawracać młodych główek „maniem” – wystarczyło, że „byli” w podsuflowany sposób. Podpowiadaczy mnóstwo. Każdy miał do zaoferowania to, czego oficjalnie nie było.

Obszar zainteresowania problemami „muzycznymi” na pełen gwizdek, w usankcjonowany sposób i masowo rzeczywiście zaczął się od Listy Przebojów Marka Niedźwieckiego w radiowej Trójce. Powstawały całe młodzieżowe grupy głosujące na określone przeboje, wysyłano powielane maszynowo listy poparcia dla określonych pozycji listy, wykonywano telefony, z daleka śmierdziało to fałszem, ale nikt specjalnie temu nie przeciwdziałał, każdą taką małą wpadkę dało się przecież przykryć zgrabną korespondencją z zagranicznych rynków muzycznych. A młodzież miała zajęcie… Pamiętam, że kiedyś pojawiła się w „Liście” postać niejakiej Aliny, dama owa w zabawny i dość zgrabny sposób sprawozdawała jak to muzyczne trendy ścierają się ze sobą w Holandii, ponoć wspaniałym, ultra-tolerancyjnym państwie, gdzie główną troską panienek jest to, czy pójdą na koncert rockowy w majteczkach czy bez nich. Jak korespondentka donosiła jedna z jej koleżanek poszła bez tego pasa cnoty – i wróciła „niezmiernie zadowolona”. Wskazówka była więc prosta: myślcie o dupie i seksie, broń Boże nie politykujcie, to może nie być tak przyjemne!

Połowa lat 80-tych to czas, o którym ja osobiście mam zdanie sprecyzowane: czerwoni doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że ich fikcja w dotychczasowym kształcie nie potrwa już długo i trzeba zrobić coś, by transformację przeżyć w jak najlepszej kondycji. Finansowej – ale przecież nie tylko. Finanse bez dominacji politycznej, choćby i ukrytej, to były zamki na piasku. A przyzwyczajonym do wygody towarzyszom potrzebny był pewniejszy fundament. Po raz kolejny przypomniano sobie tedy o leninowskiej zasadzie organizatorskiej funkcji prasy. Ale też radia i telewizji - oraz raczkującego nieśmiało Internetu. Jak rozwiązano przy okrągłym meblu kwestię zależności politycznych – wiedzą już nawet przedszkolne dzieci, nie czas to teraz rozwijać. Manewr udał się, a co ważniejsze szwagier i inni przyjaciele królika pozostali przy kasie. Niedostatki transformacji, te odczuwane przez normalnych ludzi, należało teraz tylko zgrabnie zagadać, najlepiej na śmierć. Kto się prócz jąkał najlepiej do tego nadawał? Oczywiście specjaliści od projektu „Mieć czy być”. Organizacyjna funkcja prasy znowu ruszyła pełną parą. Zwłaszcza że kolorowych magazynów w rodzaju Tiny pojawiło się w Polsce mnóstwo, a każdy z nich oferował myślenie jeśli nie koszarowe, to na pewno nie skomplikowane politycznie.

A na to wszystko nałożyła się tytaniczna praca ośrodków zajmujących się zawodowo odwracaniem pojęć i zacieraniem dotychczasowych konotacji. Patriota to idiota, lewak jest cool, pedał ma swoje niezbywalne prawa, historia to flaki z olejem, z komuchem i sowietem trzeba dyskutować – i tak dalej. Skończyło się tym, czym się na razie skończyło: pomnikiem najeźdźcy w Ossowie. Dla niektórych nieco gorzej: zbyt bliskie zainteresowanie afrykańską poezją ludów wyzwolonych, kultywowaną w lewackich kręgach „zaowocowało” zakażeniami AIDS. Dzisiaj już nikt nie chce o tym pamiętać: lewacy tak się bawili, a czasem poprzebierani w obozowe pasiaki w faszystowski sposób blokowali legalne marsze ludzi, których sami uważają za faszystów. Jak do tego doszli?

Ano w prosty sposób: chodząc na koncerty bez majteczek i pobierając gwizdki z Czerskiej. I oznajmiając, że nie rodzą, a pierdolą. Poważnie, dziadku Blumsztajn?

M.Z.

niedziela, 24 lutego 2013

Jeszcze raz o... Ostatnia opowiastka...





…jest właściwie smutna. Traktuje bowiem o przemijaniu. A w finale o ludzkiej niemocy, niekompetencji, może i złej woli. Do dzisiaj nie powstało żadne przekonujące wytłumaczenie jak to się stało, że tytuł prasowy o takim nakładzie, jaki miał „Świat Młodych”, takich metodach kontaktu z czytelnikami, jakie przez lata wypracowano zginął, umarł właściwie bezszelestnie. Niektórzy powiadają, że zamordowała go konkurencja w rodzaju niemieckiej „Tiny”. Nie wierzę. Nie jest możliwym, by wszyscy zajmujący się poznawaniem świata młodzi ludzie jednego dnia zapragnęli odmóżdżonej, koszarowej „literatury” i germańskiego poczucia humoru. Sądzę, że zagłada narodziła się wewnątrz i była prostą konsekwencją dopuszczenia do rządów w redakcji ludzi, którzy o dziennikarstwie nie mieli pojęcia. Szybka kariera w ówczesnej Głównej Kwaterze ZHP to jednak nie było to samo, co skuteczne zarządzanie gazetą dla dzieciaków. No i stało się co się stało…

W czasach, kiedy ja tam jako szeregowiec pracowałem w „Ś. M.” obowiązywał taki opis czytelnika, że jest to ktoś, kto bez względu na wiek ma wpływ na to, co dzieje się wokół. Coś wie – i nawet na bazie tego niewielkiego przecież zasobu wiedzy może reagować. Jego gazeta miała obowiązek mu w tym pomóc. Wchodząca na rynek prasa zagraniczna dysponowała oczywiście większymi możliwościami technicznymi, oszałamiała rzekomo nowatorskim sposobem prezentacji treści – ale w gruncie rzeczy właśnie owe treści były bardziej płaskie, banalne, by nie powiedzieć prostackie. Niby ktoś coś tam wiedział. Ale poza własny światek się nie wychylał, od tego byli „inni”, albo „dorośli”. Młodzież została zamknięta we własnych gettach, głupiejących z miesiąca na miesiąc i nie mających już za wiele wspólnego ze światem realnym. Logika podpowiadała więc, że wystarczyło zachować stary wygląd gazety, nie konkurować jakością papieru i druku, za to wewnątrz przeprowadzić kilka zmian formalnych, podkręcić dział opisowo-reportażowy, także fotograficzny, tego Niemcy bali się jak ognia – i wygrana w kieszeni. Nic z tego! Wybrano drogę konkurowania na płaszczyźnie, na której „zagraniczni” mieli stukrotnie większe doświadczenie. Opisy wypraw i konkursów zastąpiło szczekanie o nich, wszystko było już tylko krótką notką, skasowano barbarzyński przeżytek reportażu, wszystko miało być łatwe i nie przerywające dziennego snu. Więc pękła konstrukcja pewnego dnia i zdechła… Do dzisiaj twierdzę, że w firmie zabrakło pana i bata. Albo inaczej: bat podobno był, to podaję za relacjami byłych kolegów. Niestety w niewłaściwych rękach. Dzisiaj tak bardzo nie mamy ze sobą kontaktu, że doprawdy trudno dociec kto ma w tych diagnozach rację…

M.Z.

sobota, 23 lutego 2013

Za siedmioma lasami... W każdym razie gdzieś daleko...



W tekście „Lepiej dziś się otruć…” wspomniałem w którymś momencie o swojej pracy w „Świecie Młodych”. Gdzieś w sieci istnieje wiele stron teoretycznie poświęconych tej gazecie. I wszystkie zajmują się jednym: komiksami. Pewnie wiec nie powinienem być zdziwiony, kiedy pod felietonem pojawił się ten komentarz: Tia, fajne mieliście komiksy... Odpowiedziałem nieco wkurzony tak: 
Usuń


 To dziwne - ale nie bardzo wiem z jakich powodów do dzisiaj Świat Młodych kojarzony jest wyłącznie z komiksami. Owszem, były, niektóre wyjątkowo dobrej jakości. Ale na osiem kolumn (stron) KOMIKS POPRZEDZAŁO SIEDEM INNYCH. Jeżeli do redakcji przychodziło dziennie kilka worków korespondencji - to sądzisz, że skierowana była do postaci komiksowych, albo dotyczyła wyłącznie komiksów? PO STOKROĆ NIE!!! Zespół, do którego dołączyłem stosunkowo późno, bo realnie w roku 1976 zdołał wypracować taką formę rozmowy z czytelnikami, że reagowano na teksty, na konkursy, akcje, reportaże, a nawet felietony. Pisano do nas także wtedy, gdy zwracanie się do innych tytułów zawiodło. I my pomagaliśmy dzieciakom w sprawach ich rodziców. Bo zażalenie tychże do Trybuny czy Życia Warszawy można było utopić, wyciszyć. A listu dziecka wyrzucanego z rodzicami z mieszkania, listu skierowanego do Świata Młodych - NIE. Jechaliśmy, opisywaliśmy sprawę - I SKUTKOWAŁO. Wiesz jak reagował naczelnik jakiegoś tam miasta kiedy od własnej latorośli dowiadywał się, że jest prześladowcą tego i tego? Najpierw zastanawiał się czy skoczyć do rzeki czy raczej powiesić się w kątku. A później automatycznie uciekał gdy tylko usłyszał z daleka śmiech dzieciaków. Jeszcze długo sadził, że to nieodmiennie z niego się śmieją. Tak to było naprawdę. Więc nie mów mi proszę, że ta gazeta to wyłącznie komiks. To NIEPRAWDA!

No właśnie… Przed przejściem do sekretariatu merytorycznego spędziłem kilka lat w dziale krajowym, bodaj najdoroślejszym w całej redakcji – w sensie kierowania przekazu do najstarszych, 18 letnich czytelników. Odpowiadałem za dostarczanie tekstów „miejscowych”, ale przede wszystkim „z terenu”. O ciekawostkach historycznych, dziwnych lub niezwykłych konstrukcjach (od Kanału Mazurskiego po maszt w Gąbinie), elektronicznych nowinkach technicznych (choć tu zwykłe właziłem w paradę innemu działowi), niezwykłych postaciach. Kazimierz Leski, który podczas II wojny światowej z ramienia dowództwa AK wielokrotnie podróżował na trasie Warszawa – Paryż w przebraniu niemieckiego generała - w wielkonakładowej prasie opisany został po raz pierwszy właśnie przez „Świat Młodych”. Kilka odcinków, byłem autorem wszystkich. Dzisiaj znane są już książki Leskiego – wtedy tylko niewielu miało pojęcie o istnieniu tej postaci. Ile trzeba było trudu i wytrwałości, by autentycznego polskiego bohatera namówić do rozmowy to tylko ja wiem… A potem właziliśmy po cichu do bunkrów Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego w czasach, kiedy stacjonowały tam ruskie wojska, pływaliśmy pod wodą jeziora Kisajno i usiłowaliśmy latać na lotni…

Teren i lato to były także rajdy rowerowe. Mało kto wie, ale ten pomysł później tak starannie kultywowany przez program III Polskiego Radia powstał wcale nie tam, ale w naszym dziale sportowym. Czytelnicy na kilka miesięcy przed wyruszeniem wybranej grupy w trasę nadsyłali konkursowe prace, to polegało głównie na przedstawianiu i reklamowaniu najbliższej okolicy poznawanej podczas indywidualnych wycieczek rowerowych – po czym grupka laureatów dostawała rowery z bydgoskiego Rometu. I objeżdżała kolejny kawałek Polski. Redakcja delegowała swoich pracowników piszących i fotografujących. Powstawało kilka, często kilkanaście sprawozdań. Już kolorowych, teksty „światomłodowe” niezwykle rzadko ukazywały się bez ilustracji, te zaś wcale nie przypominały znaczków pocztowych. Redakcja zafasowała w wydawnictwie sprzęt foto najwyższej  klasy (był u nas i legendarny Hasselblad!), ekipa fotoreporterów coraz częściej dostarczała klasyczne fotoreportaże i to było coś, czego nie można było znaleźć w innych tytułach. Później pomysł kupiło wymieniane już „Razem” – ale śmiem twierdzić, że mieliśmy lepszych fachowców.

Listy czytelników, dział mody, muzyczny, przyrodniczy i kulturalny – mieliśmy to wszystko co najmniej raz w tygodniu. Dzisiaj nie bardzo potrafię odpowiedzieć jak wcale nie największy zespół był w stanie „na piechotę” (komputerów przecież w użyciu NIE BYŁO!) uporać się z tak ogromną pracą. Redakcja to była skomplikowana, ale sprawnie i zawsze działająca maszyna. Właściwie każdy miał w niej kilka specjalizacji: Szarlota Pawel, autorka najcieplejszego cyklu przygód Kleksa (komiks) była przede wszystkim osobą konstruującą wygląd kolejnych numerów. To był urodzony, prawdziwy grafik, nie współczesny manipulator któregoś z licznych programów komputerowych związanych z pseudo- łamaniem kolejnego wydania gazety. Kiedy wezwała autora dowolnego tekstu z poleceniem pilnego, natychmiastowego skrócenia „utworu” o siedem słów – nie było odwołania. Spuszczał głowę i skracał. I jeszcze musiał przeprosić za niezgulstwo tudzież brak pośpiechu… O określonej godzinie złamany numer miał jechać do finalnej korekty i druku. Więc jechał. Następnego dnia kilkaset tysięcy dzieciaków już czekało pod kioskami.

Ludzie… Nie znam ich wszystkich, zwłaszcza tych wymienianych na przykład przez almanachy i Wikipedię. Przez lata działalności redakcji przewinęło się przez nią mnóstwo osób i postaci. I cieni – dzisiaj nie wiadomo z jakiego powodu wymienianych jako ludzie znaczący. W latach 1976 – 1982 nie wszyscy się lubiliśmy, ale tak to było urządzone, że do dzisiaj o moim byłym kierowniku działu mogę powiedzieć: nie przepadaliśmy za sobą, ale to był dobry dziennikarz i sporo mnie nauczył. Bo to po prostu prawda i żadna inna definicja nie przychodzi mi do głowy. Szarlota od Kleksa to było mistrzostwo świata we wszystkim co robiła. Oj, spieraliśmy się nie raz, a nawet gniewaliśmy, do dzisiaj mi przykro z tego powodu… Marek Szymański, fotoreporter, potrafił zrobić wszystko z niczego, wiem, bo zjeździliśmy razem pewnie całą Polskę. Bywało, że z Dowódcą Transportu Prasowego (baczność!), nie żyjącym już dzisiaj Rysiem Szaniawskim – ten gdy uznał, że można siusiać w danym miejscu bywało że i długiej podróży to siusialiśmy. Wcześniej czy później już nie, ten kierowca doskonale wiedział w którym punkcie jest właściwy lasek, gdzie może stanąć, a gdzie nie warto. Czarna służbowa Wołga przekazane w te ręce nigdy nie przekroczyła prędkości 90 km na godzinę. Ale zawsze dojeżdżała o określonej godzinie i zawsze wcześniej od innych.

A reszta? Muszę pomyśleć. Trudno oddziela się emocje od faktów. Wiem jednak, że to możliwe. Kiedyś napiszę.

M.Z.

piątek, 22 lutego 2013

WSZYSTKO PRZEZ TĘ REKLAMĘ...




 W kolorowym i rozedrganym wszystkimi językami Paryżu późnego lata 1974 roku opowiadano sobie historyjkę o niejakim Jean-Paulu, przydajmy mu nazwisko Gautier, choć z modą nie miał nic wspólnego. Był za to imiennikiem niejakiego Belmonda. Jean-Paul od małego marzył o poruszaniu się z wielkimi prędkościami, o pędzie rozwiewającym włosy i chłodzącym rozgrzaną wewnętrznym żarem twarz. Chciał tak właśnie wjechać w barwny tłumek dziewczyn pod swoim biurem – i uwieść najpiękniejszą, być może parę kilometrów dalej, już na łonie natury.

Tymczasem był po prostu zwykłym, paryskim erotomanem, któremu los poskąpił fortuny, przez co marzenia o Bentleyach w wersji kabriolet czy innych podobnych wynalazkach musiały ulec bezwzględnej eksterminacji. Jean-Paul zakochał się w czymś bliższym swym możliwościom – w motocyklach. Na razie jednak ujeżdżał dość spokojną Lambrettę, poczucie pędu skutecznie tamowała wysoka szyba przymocowana do kierownicy i blaszana osłona nóg. Jakoś nie mógł sobie wyobrazić, by mógł w ten sposób zdobyć niejaką Laurette, sąsiadkę z oficyny kamienicy, gdzie mieszkał. Cudownie zgrabna Kreolka nie zwracała nań szczególnej uwagi, ponieważ pochłaniały ja dwa zajęcia: studiowanie najnowszych koafiur w znanej szkole kreatorów fryzjerskich i narzeczony, burkliwy posiadacz angielskiego motocykla BSA. Wieczorem ta właśnie para przebrana w skórzane kostiumy siadała na ryczącego rumaka i udawała się do baru motocyklistów w dzielnicy Portes Vincennes. Jean-Paul był parę razy pod szklaną taflą oddzielająca świat realny od świata swych marzeń, gdzie Laurette bez wątpienia była gwiazdą. Ale cóż, jak mówią także w Paryżu: lizanie cukierka przez szybę nie daje pełnej satysfakcji…

Lata siedemdziesiąte w świecie motocykli otworzyły ekspansję wyrobów japońskich do Europy. Paryżanie kaleczyli sobie języki chcąc poprawnie wymówić nazwę Honda (H we francuskim jest nieme, w wymowie nieistniejące) i nie bardzo wierzyli, że wchodzące na ich rynek wyroby Suzuki czy Kawasaki mogą sprostać angielskim Triumphom, czy niemieckim BMW. Oczywiście mylili się, wystarczyło jedno wejrzenie w japoński prospekt reklamowy, by mieć pewność, że skośnookie motocykle są szybsze i sprawniejsze. A dobra polityka marketingowa powodowała, że były też proporcjonalnie tańsze od konkurentów. Japończykom brakowało do pełnego triumfu jednego, efektownego wystrzału reklamowego. Wkrótce miał się pojawić – ale biedny Jean-Paul nie wiedział jeszcze, że stanie się jednym z jego bohaterów.

Biorąc wszakże sprawy po kolei: biuro Jean-Paula odniosło jakiś bliżej niesprecyzowany sukces, po którym pojawiły się dodatkowe premie. I nasz bohater wykazując odpowiedni dochód mógł już udać się do banku w celu wzięcia kredytu na zakup japońskiego motocykla. Wybór padł na czterocylindrowego potwora – Kawasaki Z 900. We Francji jego popularność skokowo wzrosła, gdy prawdziwy Jean Paul Belmondo w jednym z filmów jako „dobry” gangster szybko znikał z oczu goniącej go autami policji – właśnie na Z 900. Jean-Paul z tej opowieści dokupił do kompletu skórzaną kurtkę i takież spodnie – i pewnego dnia wybrał się do znanej już sobie knajpy motocyklistów. Okrzykom zachwytu i cmokaniom nie było końca. Nowi koledzy i nowi przyjaciele od dziecka chcieli się oczywiście przejechać potworem. Nie, panowie, nic z tego, to więcej, niż żona, nie pożyczam… Laurette tego wieczoru nie było, jej kompana również, podobno świętowali jakiś sukces artystyczny dziewczyny. Nikt nie wiedział o co chodzi, ale knajpa zgodnie stwierdziła, że ta dwójka to zwykłe świnie, sukces powinni świętować tutaj, a nie gdzie indziej.

Było więc wino, jakieś śpiewy i plany na grupowy wyjazd. A potem właściciel zaczął gasić kolejne światła i przyszedł czas na odjazd. Maszyny ruszały ostro, z pełnym rykiem, takie tu były zwyczaje i prawa. Jean-Paul dostosował się do nich i pojechał tak szybko, jak nigdy przedtem. Maszyna prowadziła się wspaniale, nawet lekko zmoczona mżawką jezdnia zdawała się nie mieć znaczenia. Dojeżdżając do kolejnego skrzyżowania Jean-Paul kątem oka zobaczył znajomą twarz. Laurette! Wielka, kolorowa reklama zajmowała jeden z boków czteropiętrowej kamienicy. Na kolorowej, monstrualnie wielkiej fotce Laurette odziana w obcisłe strój półleżała na motorze Jean-Paula, tej ukochaną Kawie Z 900, takiej samej, jaka właśnie drgała w jego rękach potężnym motorem. Leżała i kusiła…

To było ponad wytrzymałość Jean-Paula! Jak ona śmiała? Jak mogła być tak bezczelna?! Z 900 zadrżała z obrzydzeniem. Szczęknął zapinany ostro pierwszy bieg. Jean-Paul chciał tylko  obejrzeć ten swój wstyd z bliska, dokładniej. Gwałtownie puścił sprzęgło i maszyna poszła pełną mocą wprost przed siebie. Dwójka i znowu ryk silnika. Fotografia powoli przekształcała się w barwną plamę, kontury obrazu traciły ostrość, rozmywały się. I w pędzie – i w coraz większej bliskości…

Moi paryscy znajomi twierdzą, że uderzenie było potężne, zbiornik z paliwem eksplodował, a przybyli wkrótce pompiers właściwie nie mieli już co ratować. Dym osmalił twarz Laurette. Z twarzą Jean-Paula nie bardzo wiadomo co się stało. Reklamowa dźwignia przyniosła sukces firmie. I zgubę jej nowemu klientowi.

Ale może to było tylko takie paryskie bajanie? Przecież nie wszyscy ludzie, z którym miałem tam do czynienia byli aniołami prawdy…

M.Z.

czwartek, 21 lutego 2013

Lepiej dziś się otruć...


Nie wiem u kogo ja to wyczytałem – ale wyczytałem na pewno. I to otworzyło ciąg skojarzeń: Eryk Mistewicz pracował kiedyś dla młodzieżowej gazetki „Na Przełaj”. W latach socjalizmu rzecz jasna. I tam to prowadził projekt znany pod nazwą „Wolę być” - czy jakoś tak. No więc zaraz po tej notce otworzyła mi się w głowie przegródka pamięci, a z niej wysunęła nazwa. Poprawna dla wymienionej wyżej gazety brzmiała „Na Przemiał”.

Tak mówiła o niej znaczną część czytelników. Ba! Tak mówili również niektórzy pracownicy! Cała reszta to prawda jak raport: na przełomie lat 70- i 80-tych komuchy centralne usiłowały zasiać w różnych młodzieżowych gazetkach takie właśnie podejście do świata. Wyrażane w opozycji „mieć czy być” i oczywiście ze wskazaniem na jeden tylko element. Ponieważ tylko niewielu młodych mogło w tym czasie cokolwiek mieć – pozostawało im to piekielne „być”. Oczywiście być w taki sposób, jaki światłe władze suflowały młodym umysłom w mniej czy bardziej podstępny sposób. Używając w tym celu osobników ze skłonnością do manipulacji. Niektórym jak widać zostało to do dzisiaj. „Na Przemiał” nie cieszył się uznaniem, sprzedaż spadała mimo drukowanych kolorowych plakatów muzycznych, już nie pamiętam jaki był koniec tego tytułu, na pewno śmiertelny. Komuszki zmajstrowały w międzyczasie specjalne wydawnictwo pod tytułem „Razem”. I to piśmidło, nieźle nawet robione od strony formalnej, zaczęło poszukiwać dziennikarzy właśnie ze skłonnościami do manipulacji. Obiecując wysokie wynagrodzenia podstawowe i wyższą, niż gdzie indziej wierszówkę. Następnego dnia chodził już po mieście wierszyk: lepiej dziś się otruć gazem, niż pracować jutro w „Razem”. Nie ujawniana na jego łamach tak nachalnie i wprost teoria „bycia”, a nie „mania” okazała się zbyt mało nośna. Pozostało jedno „osiągnięcie”- ostatnia strona magazynu. Nomen omen nosiła tytuł „Osobno”. I żywcem przypominała dzisiejsze „Szkło kontaktowe”.
Problem wskazywania manipulatorów omawiany jest przez wielu blogerów. Część z nich do zawodowców tej „manipulanckiej branży” zaliczy zresztą takich na przykład psychologów. Faktem jest dla mnie jedno: próby masowego manipulanctwa w dziedzinie przekierowywania ludzkich serc i umysłów w pożądanym kierunku to z pamiętanych czasów właśnie „Na Przełaj” i „Razem”. Ale później, gdy ktoś swoje rojenia zweryfikował praktycznie - wnioski z klęsk zostały skrzętnie zapisane. Część psychologów migiem ten materiał podchwyciła, ubrała w pseudo-naukowe słowa – no i mamy dzisiaj co mamy. Na przykład teorię „narracji”. Praktykę zagadywania pożaru powodzią. I goebbelsowskie wręcz wmawianie publice, że rude jest piękne. Furda tam: dla mnie, przecież normalnego chłopa… jak z biustem to może być i piękne. Ale jeśli tylko rude, dalej męskie i podobno zawsze słuszne… O nie! To wolę być osobno!

A co się psychologów tyczy: we wspominanych latach tworzenia „Razem” potencjalnym przeciwnikom, niedowiarkom, frustratom i warchołom z góry mieli do powiedzenia jedno. Mianowicie, że jeśli ktoś ma marny los, tak ten los postrzega – to znaczy, że na to wszystko zasłużył. Bo niby źle sobie życie ukształtował. W ten sposób łatwiej było niezadowolonych lub nie przekonanych osaczyć. I powiedzieć im już wprost: nie chcieliście słuchać to i macie. Nie chcieliście wierzyć – to i pała na zakute łby się znajdzie. Bo niby demokracja demokracją – ale że socjalistyczna to przecież ktoś tym burdelem musi rządzić…

Gdyby mi teraz jakiś lewak usiłował ripostować, że nie dostrzegam różnicy między tamtą „socjalistyczną demokracją”, a „prawdziwą wolnością dzisiaj” to melduję: nie dostrzegam!

M.Z.

Mitomani i mity



W jednym z moich felietonów – opowiastek motoryzacyjnych wspomniałem jak wielki wpływ na mody samochodowe kiedyś mieli, a dzisiaj chcieli by mieć taksówkarze. I że kompletnie nie ma co się przejmować tymi opiniami. No bo niby co ma mi do powiedzenia facet, który jeździ kilkunastoletnim Mercedesem, skorodowanym jak nieszczęście, z wybitymi gniazdami sprężyn zawieszenia – a mądraluje się na temat mojej ukochanej, niemal dwudziestoletniej Hondy, na której nie ma śladów uszkodzeń blachy innych poza tymi, wynikającymi z osobiście zmajstrowanej stłuczki? Wziąłem parę centymetrów kwadratowych maty szklanej, żywicę chemoutwardzalną – i po kłopocie. No dobra, lakier udał się nienajlepiej, nie ten odcień. Ale nie mam ochoty słuchać dalej, że tak starymi autami to wspomniany cierpiarz w życiu by nie jeździł. No przecież nie jeździ… 
 
James May, jeden z trzech prowadzących brytyjski program motoryzacyjny Top Gear powiada w swoim felietonie, polskie wydanie papierowe, że do naprawy bojlera z gorącą wodą nie zatrudnił by faceta, który przyjechał doń starą furgonetką Volkswagena, jeszcze tą napędzaną silnikiem chłodzonym powietrzem. I to jest proszę Państwa ABSOLUTNA RACJA! W silnikach chłodzonych powietrzem nie ma ani jednej rury z gorącą wodą. Zatem ktoś hołdujący temu systemowi napędu nie może mieć pojęcia co znaczy łączenie przewodów, w których przemieszcza się wrząca ciecz. Ale UWAGA! Automatyzm rozumowania ma swoje poważne wady. Otóż nie można doń dołączać obiegowych opinii tyczących się motoryzacji i użytkowników konkretnych pojazdów.

 Na przykład takich, że duże auto to mały interesik właściciela. Albo że czerwone jeżdżą szybciej i dalej. Dwóch znanych mi absolutnych rozpustników, bardzo zresztą dobrze ocenianych przez ofiary, jeździło dużymi autami. Ich najpilniejszy uczeń jeździł już czymś koszmarnie małym i warczącym – no ale on miał do stałej dyspozycji domek pod miastem i nie musiał poznawać uroków swej mikroskopijnej tylnej kanapy… Zatem obiegowe, w pewnym sensie taksówkarskie ploty: PRECZ!

Skoro już jesteśmy przy wiatrowych Volkswagenach, tu przychodzi na myśl cała rodzina Garbusów – śmiem twierdzić, że z perspektywy dnia dzisiejszego miały te auta jednak więcej wad, niż zalet. Kiedy sprawiłem sobie pierwszy taki wynalazek okazało się, że mój Helmut nie toleruje polskiego oleju, pasie się tylko na tym z Pewexu (bo to były te lata), podbierając zresztą spore jego ilości. A dysponując pojemnością 1200 ccm i „piekielną” mocą 34 koni mechanicznych spija skrzętnie co najmniej 10 litrów benzynki w mieście. Był to więc leniwy i obrzydliwy pijus. Sprzedałem go jakimś cudem wielbicielowi wszystkiego, co niemieckie – i niestety popełniłem grzech permanencji, kupując większy model, VW 1600 TL. Po prostu w tym czasie nie było nic innego… To auto było równie garbate, ale jeszcze gorsze. Niby jeździło stosunkowo szybko, w środku miejsca niepomiernie więcej. Prawdziwym cymesikiem było to, że miało aż dwa bagażniki. Ten po podniesieniu tylnej klapy był stosunkowo płaski, ale głęboki – pod spodem znajdował się silnik. Bagażnik przedni był nieregularna jamą i bardzo szybko przekonałem się, do czego służącą. Otóż cechą tego auta było to, że lubiło wzlatywać ponad poziomy. Poważnie: przy prędkości około 100 km/godz. niedociążony przód samochodu powoli zaczynał tracić kontakt z podłożem. Branie wówczas zakrętów było możliwe pod jednym warunkiem – że kierowca zna krótki pacierz dla spadających z dachu. Można było temu zapobiec wrzucając do wspomnianej jamy dwa worki z piaskiem. Oczywiście zużycie paliwa natychmiast wzrastało o co najmniej litr. Na przykład do 14 litrów na setkę.
 
A niezawodność silnika typu bokser? Owszem, była. W pewnym sensie. W moim przypadku zaowocowała tym, że kiedy pewnego dnia Hans wypluł z powodu starości dwie świece prawej strony cylindrów – to motor chodził dalej, choć zdecydowanie niechętnie. Z tej oto przyczyny spod mojego domu odjechał do nowego właściciela na lince holowniczej. Bogu dzięki! Na świecie istnieją wszakże dwie firmy, którym boksera udało się może nie tyle ujarzmić, co ucywilizować: Subaru i Porsche. Piekielnie drogie maszyny, szybkie, ostro pijące i lubiane właściwie przez szaleńców i maniaków. Gdybym dzisiaj spróbował dowolnemu właścicielowi jednej z tych marek powiedzieć, że jego wóz ma motor prymitywny, choć skuteczny…

Generalnie konstruktorzy i producenci pojazdów z niezrozumiałej przyczyny opracowują rozwiązania nie zawsze, albo z rzadka skuteczne – po czym trzymają się ich uparcie, kompletnie nie zważając na głosy użytkowników. Czy po to, by maksymalnie wkurzyć klientów i namówić ich do częstych odwiedzin stacji naprawczych? Coś w tym jest. Tymczasem na półce niższej od produktów Porsche i Subaru dramat
intensywny: wszystkie Fordy lat 70- i 80-tych korodowały dokładnie w tych samych miejscach i producent co najmniej przez kilkanaście lat miał to w głębokiej pogardzie. Niektóre modele Renault, na przykład niezłe blacharsko poprzedniczki Megane, R-19, cierpiały na wycieki ze wspomagania przekładni kierowniczej, pękające zawsze w tym samym miejscu linki sprzęgła i kłopotliwe belki tylnego zawieszenia. Nic z tym nie zrobiono. A później zmieniono model na inny, też ze stałymi wadami.

M.Z. 
 Fot Forda:  http://www.google.pl/url?sa=i&rct=j&q=&esrc=s&source=images&cd=&cad=rja&docid=yuLFgGnXZjMBhM&tbnid=Y-UPyRzaPolPfM:&ved=0CAQQjB0&url=http%3A%2F%2Fbylemwidzialemzrobilem.blox.pl%2F2011%2F10%2FSkorodowane-mocowanie-wahacza.html&ei=yowmUd6HG5DSsgbkhIGIBw&psig=AFQjCNEtj3yUqRKzp3rZHcS1LLCFkwuIkw&ust=1361567199824867


PORSCHE GANGSTERA



To była stara, pozornie rozsypująca się szopa, w Polsce pełno takich na obrzeżach magazynów wielkich firm budowlanych. W belgijskim, schludnym krajobrazie raziła oczy. Ale jej właściciel zdawał sobie nic z tego nie robić. Odsunął potężny skobel, ponaciskał ze cztery piloty czymś sterujące, nad wejściem zapaliła się solidna halogenowa lampa i coś stuknęło po drugiej stronie zadziwiająco grubych drzwi. Jeszcze tylko jeden pilot – i wrota odjechały na bok ciągnięte elektrycznym silnikiem. Pod dachem powoli zapalały się kolejne rzędy jarzeniówek i z mroku wyłaziły w jasność te potwory jeden po drugim.

Siedemnaście. I coś wielkiego pośrodku, przykrytego płachtą czarnego plastiku. John pociągnął nas do trzeciego w prawym rzędzie. „To jest moja duma i niemal przyczyna bankructwa. Czujecie to? To pierwszy kawalerski Rolls księcia Karola! Piękny, prawda?” Nie wiem. Twór przede wszystkim absurdalny. Wielki jak stodoła, abstrakcyjnie kanciasty, w środku skórzany i drewniany, z kierownicą dla pasażera. Pewnie kosztował majątek. Ale czy nasz gospodarz wie, że w Polsce królowa Elżbieta, i dalej jej siostra Małgorzata to tak, nasze mamy tym się kiedyś fascynowały. Ale Karol? Ten wymoczkowaty, z wiecznie podbitymi oczyma glut bez odrobiny wdzięku? Włożony w tę stodołę na kołach, jadący do jakiejś wyimaginowanej księżniczki o równie pięknym wyglądzie… Brr!

Coś wielkiego pośrodku zobaczyliśmy tylko do połowy. Oryginalny amerykaniec, nawet nie wiem jakiej marki, należał do Al Capone’a. Ktoś go ostrzelał i gospodarz chce zakonserwować ślady po kulach. Pokaże jak skończy zabiegi, będzie jego zdaniem bomba.

Najciekawsze tkwiło przed szopą. W pewnym sensie jeszcze ciepłe. To był zupełnie współczesny, metalicznie zielony Porsche 944. Jeżeli jest na świecie jakaś przywiązana do miejsca czy przedmiotu energia – to Porsche pluło tą energią co najmniej na pięć metrów wokół. Nie miało przedniej szyby, w środku kłuły oczy pozdejmowane płaty wykładzin drzwiowych. „Możecie oglądać, szybę wstawię jutro, wymienię fotel kierowcy, jest naprawdę tanio do sprzedania. Albo wiecie co? Ja was już znam, ja wam ufam, zabierajcie go bez pieniędzy, jak sprzedacie podzielimy się zyskiem. Jeden warunek: opowiem wszystko, co mu się zdarzyło, dobrze?”

Zielonego jak się okazuje fabryka wypuściła w świat w 1983 roku. To nie były dobre lata dla Porsche. Rynek amerykański od lat domagał się coraz czystszych ekologicznie samochodów, chłodzona powietrzem sześciocylidrowa jednostka napędowa z modeli 912 miała moc, brzmiała jak muzyka dla uszu fanów – ale paliła jak smok, wydzielając z rur wydechowych zbędne trucizny. I kosztowała majątek, przez co zawalał się i rynek europejski. Inżynierowie wpadli na pomysł skojarzenia nadwozia Porsche z mechaniką Audi. Powstała hybryda – model 924, a później 944. Pierwsze auta Porsche z silnikiem z przodu i oczywiście napędzanymi tylnymi kołami. Były bardziej ekologiczne, paliły mniej – a rwały do przodu jak oszalałe dzięki dużej mocy i zmyślnemu rozłożeniu ciężarów silnika i skrzyni biegów. Ta ostatnia bowiem mieściła się pod tylna kanapą. A z motorem łączył ją niezbyt gruby, dwudziesto- albo dwudziestopięciomilimetrowy pręt pracujący w szczelnej obudowie. Dzięki takiemu układowi wóz świetnie trzymał się nawierzchni nawet przy pokonywanych z szaleńczą prędkością zakrętach. Idealna maszyna dla gangstera?

A potem potoczyła się opowieść o losach ostatniego właściciela zielonego Porsche. Był nim niejaki Alain, zapisany we wszystkich danych policyjnych jako „szczególnie niebezpieczny”. Po części była to prawda: Alain zaliczył dwie tury w Legii i doskonale dawał sobie radę tak w ulicznych bójkach, jak i bardziej skomplikowanych działaniach siłowych. Mówiono, że najlepiej jednak zbiera informacje. Nikt, ale to nikt nie potrafił mu odmówić odpowiedzi na zadawane pytania.  A nieliczni oporni wyglądali zdecydowanie gorzej od pozostałych – co zresztą nie miało większego znaczenia, rozmówcy Alaina znajdowani byli na ogół ze zgrabną dziurką w żywotnej części swej ziemskiej powłoki.

A po części policyjny zapis nic nie mówił o Alainie. Bo nie opisywał prawdziwej jego miłości do dobrych samochodów, jak najlepiej uszytych garniturów, dobrego żarcia i pięknych, długonogich kobiet. Jedna z nich towarzyszyła mu przez ostatnie dwa miesiące w licznych podróżach, jakie odbywał pomiędzy Brukselą a Barceloną w Hiszpanii. Alain wiedział co wozi i że nie jest to najbezpieczniejsze zadanie. Ale wiedział też, że zatrzymany przez jakiś pojedynczy wóz policyjny, choćby i z czteroosobową załogą wyjdzie z tego co najwyżej lekko potarmoszony.

Ostatnia podróż była nieco dziwna. Zaczęły się owe dziwy już na granicy hiszpańsko-francuskiej. Alain ze swoją kobietą zatrzymał się na wezwanie karabinierów, grzecznie sprawdzili dokumenty i byłoby po kłopocie – gdyby kierowca Porsche nie zauważył kątem oka innego bolidu na belgijskiej rejestracji, Alpiny A 310, którą trzymano w głębi przydrożnej zatoczki. Okazało się, że jego właścicielowi wlepiono spory mandat za przekroczenie prędkości i do zapłacenia brakuje mu kilkuset franków. Alain bez słowa wyjął banknoty i wręczył je zdenerwowanemu chudzielcowi. Umówili się nawet, że jeśli to on pierwszy dojedzie do paryskiej Periferique – to dług ulega automatycznej kasacji. Albo dwukrotnemu wzmocnieniu – jeśli sztuka uda się Alainowi.

Podróż minęła szybko, wygrał Alain, w barze przy autostradzie umówili się, że resztę trasy pokonają wspólnie i na miejscu dług zostanie uregulowany. Miało to stać się w Antwerpii,  przy Falconrui, prowadzącej wprost do znanej dzielnicy uciech. Kilkadziesiąt metrów cześniej znajdował się tam mały, zaciszny placyk, niewidoczny z okiem pobliskiego Domu Marynarza. Właściciel Alpiny miał wskoczyć do hotelu, podjąć gotówkę i oddać Alainowi. Tuż przy wjeździe w wąską uliczkę Alpina na chwilę kichnęła i zatrzymała się, Porsche minęło ją z rozpędu, Alain widział w lusterku wstecznym, że dłużnik odpalił silnik i jedzie tuż za nim. Nie zauważył tylko, że musi ostro hamować. Wylot ulicy zastawiała spora ciężarówka do przewozu mebli. Właśnie uchylała się jej zawieszona na hydraulicznym siłowniku tylna ściana skrzyni ładunkowej.

To co stało się później niektórzy opisują jako piekło. Kiedy metalowa rampa dojechała do poziomu okazało się, że stoi za nią co najmniej czterech policjantów w kuloodpornych kamizelkach i z automatami w ręku. Piąty przez metalową tubę wydał krótkie polecenie: wysiadaj, masz trzy sekundy.

Trzy sekundy to bardzo mało czasu. Alain prawą ręką odpiął pas bezpieczeństwa swej współpasażerki. Wychylił się mocno i otworzył drzwi po jej stronie. Wypchnął dziewczynę na jezdnię. Kiedy prostował się by samemu wyskoczyć z drugiej strony - trafiła go pierwsza kula. Wypchnęła z płuc całe powietrze, ale nie zabiła. Stary łobuz ze zdziwieniem stwierdził, że jego serce zaczyna bić w szalonym, nieludzkim tempie, które urywa się nagle, w fali czerwonego i fioletowego mroku. Coś gwizdało w uszach, przeraźliwie, męcząco, oczy nie słuchały poleceń by nie patrzeć w stronę, z której nadlatują kule, ale nie widziały ich. A potem była już tylko przeraźliwa cisza.

John nie dowiedział się nigdy co przewoziło zielone Porsche. Dziewczyna gangstera przeżyła, zaraz po ustaniu strzałów aresztował ją kierowca Alpiny, ale żadne przesłuchania nie mogą z nikogo wyciągnąć tego, czego on nie wie. Porsche po gruntownym przeszukaniu trafiło na policyjny przetarg. Było dziwnie mało chętnych, jedyny amator kupił je po prostu za psie pieniądze.

Nie przywieźliśmy zielonej żaby do Polski. To już były czasy, kiedy nad takimi krokami należało się dobrze zastanowić. Wyszło nam, że nie warto ryzykować. Powiedzmy – za dużo było w tym samochodzie złej energii…

M.Z.

wtorek, 19 lutego 2013

Raport wojenny



Szczerze mówiąc nie sądziłem, że wpis o wojnie z portalem Polacy.eu.org przyniesie taką ilość różnych komentarzy, znaczna ich część zresztą nie ujrzała światła dziennego, ponieważ poproszono mnie o nie publikowanie tych treści. Więc jak to mam w zwyczaju – zastrzeżonych nie publikuję. I dobrze: w sumie ani mam ochotę na dalsze boksowanie się z niektórymi durniami, ani chcę być arbitrem w ich pojedynkach. O pojedynkach zresztą za chwilę.

Tak czy siak to co się tam dzieje przypomina prawdziwą rewolucję, w której argumenty stron dawno przestały się liczyć, liczy się natomiast desperacja i łatwość ferowania wyroków. Plus długie noże. Jednym słowem strony ucinają sobie głowy aż furczy, właściciel portalu zdaje się nad niczym już nie panować, co gorsza - sam popełniając liczne kiksy logiczne nie darowuje ich wrogom. Co prostą drogą prowadzi do sytuacji, w której pewnie i od jutra przemawiał będzie już tylko on, właściciel, oraz niejaki Szmidt, ponoć narodowiec i niepodległościowiec. Ważny – dodaję – ponieważ jest depozytariuszem Tajnego Archiwum. Przechowuje je za granicą. To dopiero musi być BOMBA! Coś jak czarna teczka Tymińskiego? Może tak, może jeszcze gorzej.

Twardy facet, nie ma co… Jeśli tylko nie zgadzasz się z jego obsesyjnie zapisywanymi i w sumie prostackimi poglądami natychmiast otrzymasz polecenie spotkania osobistego. Pieluszki Szmidt deklaruje dostarczyć na miejsce pojedynku. Ponieważ w tak zwanym „międzyczasie” Szmidt zarobił etykietkę agenta izraelskiego, kogoś na miarę Eli Barbura z Salonu24 – to po prostu strach się bać. No bo gdzie proszę Państwa zostaną zakopane trupy, pewny skutek tego pojedynku? To jest stresująca sytuacja. Jeśli nie wierzycie porównajcie proszę konterfekciki obu postaci. Grozą wieje! Wróżę przeto już wkrótce dwuosobową obsadę dyskutantów portalowych. Szmidt i Mufti. Ten ostatni jak to wprost zarzuca mu już dzisiaj bloger Zenon Jaszczuk - dziwnie głuchy. A jaki ma być w obliczu majestatu swej rychłej cywilnej śmierci? – należało by Zenka zapytać. No ale ja już nie mogę. Co tłumaczę starym kabaretowym powiedzonkiem z roku bodaj 1970: „jadą goście jadą koło mego sadu. Do mnie nie zajadą – bo ja już tam kurwa nie mieszkam”… Pardon za wulgaryzmy, tak było w oryginale.

Dzieje się zatem na „prawicy”, oj dzieje! Teoretycznie powinno mi to sprawiać pełną satysfakcję: wypowiedziałem wojnę, nie odpaliłem ani jednej rakiety, a w obozie przeciwnika trup i tak ściele się gęsto. Wyszło mi oszczędnie… A jednak szkoda detalu: tradycyjnej wiosennej wycieczki do Zenka pod kwitnące jabłonki. Było uroczo, a trunki o właściwej mocy.

M.Z.

sobota, 16 lutego 2013

I MAMY ZA SWOJE...



Od kilku lat porobiło się tak, że dzwonek do drzwi zawsze oznacza jakiś trud, a jeszcze częściej nadchodzące kłopoty. Nie wpadnie żaden znajomy z butelką dobrego wina, albo po prostu posiedzieć i pogadać. Przecież byłby to zbytek łaski od losu… Wpadnie za to urzędnik z zawołaniem „Podpisz pan!” Dzisiaj wersja łagodna i uprzejma. Prawie zacząłem machać piórem – ale coś mnie tknęło i zapytałem „A co to?”. A to podwyżka czynszu.

No cóż, mieliśmy widać tanio, trzeba wyrównać. Radni zdecydowali, administracje wykonały, prezydent miasta przyklepał. To najgorsza baba na tym stanowisku jaką ziemia nosiła! Nie będę tej wrednie uśmiechniętej starej bufetowej pyzie niczego tu pisał, nawet przecinki trzeba by wykropkować dla przyzwoitości. Mało jej było ostatnich podwyżek cen komunikacji miejskiej. Mało wstydu za utopiony tunel, zamęt na ulicach, wszystkie te radary, kamery, nową pływalnię w miejsce stadionu, musiała komuś jeszcze skoczyć do gardła. No i skoczyła. Rzecz jasna do spółki z resztą tych zwyrodnialców rzekomo samorządowych, w istocie pokątnie namaszczonych i wstawionych na salę do klaskania.

Płacę niemal dziesięć procent więcej. Wkrótce kolejne pisma, to już zapowiedziano: z podwyżką cen wywozu śmieci, wody i pewnie paru jeszcze detali. Coraz więcej sąsiadów powiada wprost: mamy dość, rozwiązujemy umowy, proszę nam zwrócić to, co tu dla prawa zamieszkania wnieśliśmy. Rosną zaległości czynszowe na Mokotowie, Pradze i Żoliborzu. Nie ma ani jednego nowego chętnego na zawyżone czynsze za parkowanie aut w garażach, wkurzeni, a kiedyś naiwni wynieśli się jeszcze przed zimą. Za to nadal utrzymujemy ochronę za mniej więcej 10 tysięcy miesięcznie. Ludzie tam pracujący zarabiają coraz mniej – ale przecież ich „resortowi” szefowie co mają dostać, to biorą. Dobry dozorca całodobowy z mieszkaniem kosztował by nie więcej, jak trzy tysiące. Ale co tam sobie urzędnicze zady takimi problemami turbować… Wszystko wrzuci się w płatności tych frajerów z pięter od pierwszego w górę. Dlaczego?

Bo parteru mieszkalnego u nas nie ma…

M.Z.
=========================
PS. Podobno wczoraj w TVP Info ukazał się materiał filmowy poświęcony naszej między innymi kamienicy, część zdjęć miano nagrać przed domem na Abramowskiego. Każdego kto coś o tym wie proszę o informację. Kluczowym nazwiskiem moze być tutaj Marek Jasiński z Komitetu Obrony Praw Lokatorów, który ponoć wystapił w tym materiale filmowym.
m.z.

piątek, 15 lutego 2013

Co mi zrobisz jak mnie złapiesz? NIC!



„A tuż przed świtem, gdy gospodarze spali kamiennym snem, wśliznął się do ich domu przez półotwarte okno, spakował do wora srebrne świeczniki, gotówkę zza świętego obrazu i kilka złotych monet spod sterty świeżych prześcieradeł w szafie. Wrzucił wszystko na plecy i nie niepokojony przez nikogo zniknął w zanikających powoli ciemnościach..."

Klasyczny złodziej, prawda? Jeśli już osadzony na ławie oskarżonych - to koniecznie bełkocący coś o nieletnim drobiazgu, kłopotach z pracą albo... niespełnionych marzeniach o skrzypeczkach. No wziął - ale tylko dlatego, że chciał grać... Sytuacja jest prosta: można próbować rozumieć, można nawet podjąć heroiczną próbę współczucia. Ale kara być musi, bo złodziejska czynność jak na dłoni.

A co powiecie na sytuację, w której podupadające pismo wraz z załogą dowolny ciemny typ dostaje za darmo? Tak, razem z siedzibą redakcji, na przykład gdzieś w atrakcyjnej, choć mocno zapuszczonej dzielnicy dużego miasta? I zbój bierze, parę miesięcy coś tam dzierga, mamiąc ogłupiałych żurnalistów wizją nowego początku i dopłaceniem do połówkowych pensji - po czym sprzedaje tytuł komuś innemu, oczywiście zachowując dla siebie lokal o niebagatelnej, jak się okazuje, wartości?

Albo porozumienie kilku zbójów: ty uwalisz swój zakład pracy, tak do imentu, ja zadbam o prawo, które pozwoli sprzedać całość za przysłowiową złotówkę, podstawimy rzecz jasna jakiegoś słupa, który to kupi, potem zaoferujemy na innym rynku za godziwe pieniądze. I podzielimy się resztą, wystarczy na dwa pokolenia...

 I były jeszcze kredyty, które dostawał ten łysy, ale ten z pomysłem na biznes już nie. Częstotliwości dawnych wojskowych urządzeń nadawczych. Mniejsze wyroki - bo na przykład mniejsze żądania prokuratorskie. Zezwolenia na import dla kolegów, z blokadą dla ich wrogów. Miejsca do składowania czegokolwiek, bo daleko od żywych i ludzkich zabudowań. Wreszcie szeptane na ucho bezcenne informacje: to już jutro, no wiesz, załatwiłeś co trzeba? Bo jeśli tak, to masz kasę. Jeśli nie, to wąchasz kwiatki od spodu, a w najlepszym wypadku dostałeś finansowo tak w skórę, że się nawet wnuki nie podniosą.
 

Podobnych manewrów na przełomie lat 80. i 90. było bez liku, w każdej skali i w każdym Polski miejscu. Też w każdej możliwej konfiguracji i pomieszaniu. Nie ma sensu tego wymieniać. Wymyślono nawet swoiste usprawiedliwienie: oto z porządnych przedtem ludzi wyszły jakieś pazerne na dobra zwierzęta, nauka nie potrafi wytłumaczyć skąd to się bierze, pewnie ułomność ludzkiej natury. Czy aby na pewno lata minione nie znają identycznie przeprowadzanych czynności? Nie jest tak. Wystarczy przed latem pojechać do niektórych mazurskich miejscowości i popytać o losy dawnych zabudowań po tak zwanych autochtonach. Jasne, połączono ich z rodzinami pod Hamburgiem czy Lubeką. Ale to, co zostało na miejscu, rychło znalazło swego właściciela. No i co z tego, że nie miejscowy, tylko jakiś „warszawiak" z komitetu? Zgadza się wszystko w papierach gminnych? Zgadza. Są akty własności, jest nawet stosowna umowa kupna. Nie, no pewnie, że złotówka to może i mało. Ale po co tym zaprzańcom były wtedy potrzebne złotówki w Reichu? I pościel, i garnki, i zastawy stołowe, meble też?...

Kiedy pewnego dnia weszło w życie prawo umożliwiające swobodny obrót walutą zagraniczną - na zachodniej granicy w piętnaście minut potem otworzyły swe podwoje kantory przygotowane przez późniejszego senatora Aleksandra Gawronika. Dobrze poinformowani dokładnie wiedzieli, którego dnia i o której godzinie roku 1991, za finansowych rządów Balcerowicza, nastąpi tak zwane urealnienie ceny dolara. Wymienili, co trzeba, na co należy w odpowiednim czasie - i odjechali, bogatsi trzy-cztery razy. Raczkujące systemy informatyzacji umożliwiły zaistnienie oscylatora Bagsika i Gąsiorowskiego, niezbyt powszechne komputery okazały się zbyt słabe wobec informacji przekazywanej bezpośrednio, od człowieka do człowieka. Trudno nawet powiedzieć, że wszyscy ci nowobogaccy pałali tak wielką miłością do sztuki, czyli tych przysłowiowych skrzypeczek, że za świeżo „zarobione" pieniądze pokupowali ileś dzieł płócien mistrzów - bo tylko naiwny nie wie, iż inwestowanie w antyki i w ogóle w sztukę jest od lat jednym z lepszych interesów. Tak się zresztą składa, że kiedy pewnego dnia imperium Bagsika i Gąsiorowskiego rozleciało się pod ostrzałem prokuratorskich listów gończych, to na stróża pozostawionych dóbr natychmiast zgłosił się właśnie Gawronik. I tak dzielnie pilnował, że wkrótce i jego oskarżono o „zagospodarowanie" kilku co cenniejszych składników zasekwestrowanego mienia. Poprzedni właściciele zdołali jednak wywieźć za granice to, co wywieźć było najłatwiej: żywą kasę. Poprzez Szwajcarię trafiła, jak wiadomo, nad Morze Śródziemne, pewnie w okolice Hajfy.

To wszystko działo się w górnych strefach chmur. Pod nimi kręcono małe i całkiem malutkie lody, ot tyle, by wystarczyło na nowe własnościowe mieszkanie plus mało używanego Jaguara. Co jest oczywiście hasłem wywoławczym, bo żaden porządny geszefciarz tamtych czasów przełomu nie zhańbiłby się i nie naraził kupowaniem czegoś tak ostentacyjnego. Mniejsi wiedzieli bowiem aż nazbyt dobrze, że będą ścigani bez zmiłowania, w imię zasady, że teren łowów dużego drapieżnika z definicji wyklucza równoległe istnienie drapieżników mniejszych. Kupowano już raczej ziemię, na szwagierki i ciotki, na kuzynów z zespołem Downa, na byle kogo, byle niezwiązanego z lewą produkcją półlitrówek, powstających na bazie paliw rakietowych przemijającego właśnie sowieckiego mocarstwa. W tym miejscu dodam tyle, że właśnie mali „biznesmeni" okazali się prawdziwymi innowatorami w dziedzinie sprowadzania i instalowania najnowszych urządzeń technicznych. Na przykład tampomatów do drukowania stosownych znaków na nakrętkach lewych butelek czy bardziej skomplikowanych maszyn, udatnie podrabiających znaki akcyzowe. Trudno się temu dziwić: jak bowiem doniosły kilka lat później policyjne raporty, w pierwszej fazie przełomu politycznego to właśnie w Polsce produkowano najdoskonalsze dolary i marki. A zdolna młodzież chemiczna opracowała tak proste metody produkcji amfetaminy, że nie śniło się o tym ludziom nawet w odległej Ameryce...

W kilku minionych latach po wielokroć wspominano - rzekomo rewolucyjne w dążeniu do swobód gospodarczych - ustawy Rakowskiego i Wilczka. Ich innowacyjność polegała w istocie na tym, że pewnego dnia pod koniec roku 1988 padło wskazanie „Bogaćcie się - już wolno!" - tyle, że zawołanie owo skierowane było nie do tak zwanego ogółu społeczeństwa, a do tych partyjnych kolesiów, którzy byli na odpowiedniej liście „znajomych i przyjaciół królika". Bo do banku po odpowiednio wysoką pożyczkę teoretycznie mogli iść wszyscy, problem polegał wszakże na tym, że pieniądze otrzymywali wybrani. Ci odrzuceni zatem metodą eliminacji niemożliwych do zrealizowania rozwiązań, łacno dochodzili do wniosku, że jak nie da się jedną drogą, to trzeba spróbować inną. A że ta inna nie była z reguły tak do końca legalna - podlegali takiej mniej więcej próbie losu, jaka spotyka lisa gonionego przez psią sforę. Niektórym lisom się udaje - większości niestety nie. Efekty myśliwskich zabiegów wiele lat opisywane były jako widomy triumf sprawiedliwości.

Tymczasem gdzieś w kącie, po cichu, wskazanym osobom udzielano pożyczek już nie bankowych, ale pochodzących z kont, o które nikt nie pytał. Coś tam komuś zostało po nieszczęsnym Pewexie, fundusz socjalny jednej czy drugiej młodzieżowej organizacji ratował skórę członkowi kierownictwa, pod stołem przekazywano sobie paczki i paczuszki za właściwe potraktowanie sprawy - słowem: gotówka krążyła, jak to krąży złoty pieniądz. I oczywiście nie miała nic wspólnego z prostą kradzieżą, o co to, to nie...

Prężne kręgi nowej, „niezależnej" prasy właśnie przystępowały do szeroko zakrojonej akcji odwracania pojęć, więc posługiwanie się takimi kwantyfikatorami, jak „nieprzyzwoity" nie wchodziło w grę. Mówiło się raczej „otwarty, z inicjatywą, przewidujący, czuły na zdrowe impulsy pochodzące ze wschodzących rynków..." A wyciągnięte spod poduszki nowe mafie, w istocie składające się ze starych współpracowników i delatorów pod równie starym dowództwem, tak długo pozostawały bezkarne, jak długo ich rzekomym liderom nie przychodziło do nisko osadzonych łbów pogrywanie na własną rękę. Wówczas jako towar sezonowy trafiali na czołówki gazet, a wkrótce potem do pierdla. I tylko od ich mołojeckiej rozwagi, dyktującej tempo rozwiązywania się języków zależało, ile jeszcze pożyją; jak wiadomo z doniesień ostatnich miesięcy „samobójstwa w polskich więzieniach zdarzały się i będą zdarzać dalej". No, chyba że któremuś udało się wyjechać do odległej Hiszpanii i tam udawać, że nie jest słowikiem... Gdybyż jeszcze nieszczęsnemu idiocie przyszło do głowy, że zwiewanie do bastionu zachodniego socjalizmu nie jest najlepszym pomysłem - wszystko do dzisiaj byłoby w porządku. A tak...

Zatem kto komu co ukradł? Oficjalnie nikt nikomu niczego nie zwinął, zadbano bowiem o to, by proste pojęcia uzależnić od... prawomocnych wyroków sądowych! Nie ma wyroku - nie ma kradzieży. Nie wolno nawet myśleć inaczej. I cóż z tego, że setki ludzi dokładnie potrafią wskazać winowajców? Na przykład w aferze FOZZ-u, mienia związkowego, upadłych rzekomo fabryk, mleczarni, zakładów produkujących śrubki, kable telefoniczne i licho wie co jeszcze. Na straży rozpyskowanych języków stoi „państwo prawa", o które kiedyś, na początku transformacji, tak skrzętnie zadbali funkcjonariusze „Mumii Wolności".

Dawne przewiny zostały do dnia dzisiejszego tak skrzętnie zagmatwane, że ci, którzy „załatwiali", „organizowali" i wprost kradli, wiedzą, o co chodzi. Oczywiście wiedzą - ale nie powiedzą. Nie ma co się dziwić: człowiek nawet „nie do końca uczciwy" działa racjonalnie, a pobyty w polskich zakładach karnych do przyjemności nie należą. Chciałoby się wręcz powiedzieć, że sprawiedliwość nie zna granic murów i krat, dosięga winowajców wszędzie - ale czy aby na pewno to właśnie „sprawiedliwość" taka, o jakiej stare pokolenia uczono w szkołach?

M.Z.
Ilustr. pixmac.pl 





czwartek, 14 lutego 2013

STAN WOJNY

Dokładnie tak właśnie: wypowiedziałem wojnę Polakom.eu.org  Za manipulanctwo właściciela, za przymus intelektualny stosowany wobec reszty zgromadzonych, za coś, co uważam za zwykłą głupotę i polit-poprawną gramotę. Wycofuje stamtąd wszelkie zobowiązania, obietnice i plany. Błędem było sądzenie, panie właścicielu, że jesteś najbardziej upartym człowiekiem na tej planecie i że możesz realizować każde plany. Ze mną nie. Nie będziemy wspólnie uprawiać pro-żydowskiej propagandy w warunkach narzuconego milczenia owiec - bo nigdy się na to nie godziłem i nie godzę nadal. Nie mam poglądów na kartki jak z ilustracji. I tego sobie wrzucić nie dam.

M.Z.
====================================
Jako PS: otrzymałem w komentarzach istotne pytanie o co tu w ogóle chodzi. Odpowiadam w tym miejscu, jest bardziej widoczne. Chcę powiedzieć:

Z tak zwanymi „prostymi pytaniami” jest zawsze ten kłopot, że trzeba na nie obszernie odpowiadać. Nie inaczej z tym pytaniem. Zatem po pierwsze MT w bardzo sprytny sposób galwanizuje ostre wystąpienia w sprawie żydów – po czym piętnuje je bez litości. Tworząc tym samym pewne ramy, w których blogerzy występujący na tej płaszczyźnie mają prawo się poruszać. Te ramy rodzą naturalny odpór. Bo jakże to tak, miała być wolność wypowiedzi i pełna swoboda, a jest kaganiec?! Taka polityka w bardzo prosty sposób odpowiada po wielokroć w sieci przywoływanej zasadzie, że nawet gdy antysemityzm (ten w ujęciu żydowskim) gdzieś nie występuje, to należy czym prędzej go stworzyć, ożywić. Z czego rodzą się kolejne nieporozumienia. Taki na przykład Michalkiewicz powiada od dawna, że ludzka spostrzegawczość polegająca na dostrzeżeniu 80-procentowej mniejszości w MSZ-cie jest utożsamiana z antysemityzmem. Stąd już tylko krok do stwierdzenia, że są takie czynności intelektualne, które choć same w sobie niewinne u podłoża są antysemickie. No bzdura, totalna, bezczelna bzdura! Nie myśleć, nie widzieć, żadnych teorii spiskowych – bo jeśli nie to przypniemy wam stosowną łatkę i nawet obrzezanie nic nie pomoże. To do jakiego poziomu jesteśmy spychani? Do zwierzęcego? No tak: krowa nie jest spostrzegawcza, nie popełnia żadnej myślozbrodni, więc w uznaniu jej „zasług” może się jeszcze kilka miesięcy popaść na polu…

Po drugie: te działania oglądane z pewnej odległości w zadziwiający sposób przypominają zestaw czynności, jaką wobec „ludności tubylczej” stosuje Gazeta Kłamliwa. Przywoływany tu Michalkiewicz opisuje to tak: „…to trzeba zepchnąć ich do poziomu zwierzęcego, promując gorszość natury ludzkiej. I „Gazeta Wyborcza” to właśnie robi - oczywiście w imię „postępu” i „nowoczesności”. Tak michnikowszczyna modernizuje nas, mniej wartościowy naród tubylczy, podobnie jak michnikowszczyna w innych państwach europejskich - inne europejskie narody. To nie szaleństwo - to metoda…”

Więc jak w tym świetle wygląda działanie administratora portalu Polacy.eu.org? Zakreślono użytkownikom dozwolone pola pisemnej penetracji rzeczywistości, postawiono strażnika – i dalej jazda, do działania drogie dzieci! Szukajcie wad i przywar w sobie, na zewnątrz spoglądać nie wolno, o pewnych oczywistościach wspominać „nie nada”, kara za odstępstwa będzie nieuchronna i surowa! Chrzań się sam, chłopczyku!

Dla mnie to czysty Ciemnogród. Nie da się w jego ramach prowadzić żadnych pertraktacji. Z takimi ludźmi układać się nie wolno. Stąd stan wojny.

M.Z.