wtorek, 6 listopada 2007

O wyższości... jednych świąt nad drugimi?


Taka mnie oto myśl naszła, z której pewnie miejscowi lewicowcy ucieszą się jak dzieci – że oto za komuny z wolnością słowa bywało nie lepiej, ale prościej. Jak bowiem wiadomo każdemu, kto trochę pożył w tamtych czasach – prywatnie gadało się różne rzeczy, ale oficjalnie też na prominentów wolno było naskakiwać. Byle człek wiedział kiedy. Na przykład nieliczne ujawnione przykłady korupcji czy pomówienia dało się piętnować na łamach także prasy. Pod warunkiem oczywiście, że autor zastosował słynną zasadę de Saint Exupery’ego, jasno wyłożoną w „Małym Księciu” – przedstawiony tam Rozsądny Król potrafił wydawać rozkazy nawet Słońcu. „Zachodź” – powiadał o zachodzie. I stawało się jak kazał...

Można więc było napisać, że taki na przykład powiatowy sekretarz ukradł kaloryfery – upewniwszy się, iż odpowiednie wewnątrzpartyjne służby zdjęły go już ze stołeczka i nieostrożny łupieżca czeka w areszcie na sprawę. Nieszczęsne kaloryfery przepadały z reguły jak kamień w wodę – z czego korzyść bywała podwójna. Raz że komuś się przydały. A dwa że zdematerializowany w ten sposób dowód przewiny wytyczał niejako z góry słuszną linię obrony. Można było w razie potrzeby łatwo sprawcę zamieszania zrehabilitować i to wcale nie pośmiertnie. W końcu nie ma kaloryferów – nie ma sprawy.

Dzisiaj niby dożyliśmy Lepszego Świata – ale z gadaniem należy uważać jak nigdy. Zwłaszcza że święte krowy jak i przed laty lubią posrywać na środku ulicy, niestety mają o niebo lepszych adwokatów, którzy każdego, kto głośno powie co widzi (a krowie placki widać i czuć!) pociągną przed oblicze surowego wymiaru sprawiedliwości. A surowy on ci nie bez przenośni! Korzysta bowiem z niektórych paragrafów wymyślonych za komuny jeszcze i nigdy dziwnym trafem losu nie odwołanych.

Taka też rzecz przytrafiła się redaktorom Gazety Polskiej, którzy śmieli opowiedzieć na łamach swego periodyku o kłopotach, a właściwie wstydzie TVN-u z powodu niejakiego Subotica, uznanego oficjalnie za kwalifikowanego agenta. Subotic pracował dla tej stacji etatowo na dość eksponowanym stanowisku – więc stacja nagłaśnianiem rzeczy całej przez jakichś tam chudopachołków poczuła się dotknięta osobiście. Telewizyjna duma ma rzecz jasna prosty wymiar finansowy. Może oto przyjść któremuś reklamodawcy do pustego łba myśl, że nie ma ochoty na reklamowanie pasty do zębów, czy środków na przeczyszczenie w agenciarskim środowisku. I kilkaset tysięcy, może nawet parę milionów diabli wzięli. Nikt nie wie dzisiaj czy tak było – ale być mogło i na wszelki wypadek sprawców zamieszania należało przykładnie i publicznie skarcić. Właśnie przy pomocy paragrafu za socjalizmu wymyślonego, że bogatym dmuchać w kaszę nie należy, a kto by próbował źle skończy.

„Gazeciarze Polscy” popełnili błąd złego rozeznania sądowych nastrojów, nie stawili się na pierwszą rozprawę. Podobno z usprawiedliwiających ich powodów. Sędzia poczuł się jednak dotknięty do żywego i nakazał na następną sesję, wyznaczona na nomen omen 13 grudnia, doprowadzić towarzystwo z aresztu w zgrabnych bransoletkach. Ruch się uczynił wielki w tej sprawie – ale póki głosu nie zabrał młodszy Walter, któryś tam z rzędu szef TVN-u, można było mówić o martyrologii Sakiewicza i rosnącym nakładzie jego „Gazety”. W końcu cóż to jedna noc na twardej ławie, ten Paryż wart był mszy...

Niestety Walter-junior chciał się wykazać „ludzkim” podejściem do sprawy i opublikował apel do sądu, by nie stosować wobec swych przeciwników aż tak drastycznych środków. Jakoś tak mu jednak do głowy nie przyszło, by oskarżenie po prostu wycofać. No i się porobiło!

Ktoś zapyta: ale co właściwie w tym złego, że skarżący okazuje się wspaniałomyślny wobec pozwanego? By nie wyczyniać tu zbytnich łamańców logicznych posłużę się opowiastką z czasów Rewolucji Francuskiej – otóż jedna z legend głosi, iż pewna hrabina idąc na szafot tak bardzo chciała być piękną do końca, że poprosiła swego pozostającego wśród widzów oskarżyciela o ostatnią przysługę. I ten zgodził się, tuż przed spadnięciem ostrza na szyję wytwornej arystokratki rzucił złotego luidora katu i zażądał odeń, by dekapitacja nie naruszyła skomplikowanej fryzury, przedmiotu dumy właśnie gilotynowanej. Co też się i stało, wszystko przycięto zgrabnie i ze smakiem...

Jakiż z tego wniosek prócz starej konstatacji, że Lenin wiecznie żywy? Ano taki, że niby zburzyliśmy Bastylię komuny, zbudowaliśmy nowy sprawiedliwy świat – a komunistyczna teoria, że „wolność to nic innego, jak uświadomiona konieczność” żywsza dzisiaj, niż kiedykolwiek. Gdyby red. Sakiewicz to wiedział pewnie... nie, nie chce twierdzić, że trzymał by mordę na kłódkę. Może raczej wziął by się za lekturę jakiej pożytecznej książeczki, choćby wymienionego już „Małego Księcia”?

Marek Zarębski

Brak komentarzy: