czwartek, 29 listopada 2007

Pismo do Prezydenta - wersja robocza

Szanowni! Krótka piłka: poniżej propozycja pisma do Prezydenta Warszawy w sprawie naszego domu. Trzy dni na wniesienie uwag i poprawek. Jeśli ich nie będzie - wysyłamy w tej wersji. Sprawa pilna nie dlatego, że od 1 stycznia stanie się cud i zaczniemy żyć jak ludzie w ludzkiej kamienicy. Bardziej chodzi nam o to, by odpowiedź nadeszła przed ustaleniem zasad działania nowej ochrony i nowego dozorcy. Prawdą jest też i to, że konkurencyjna organizacja lokatorska podobne pismo przygotowała i najpewniej już wysłała, po raz kolejny uznając, iż lokatorzy to ci, którzy się z nimi zgadzają, nie zgadzający się nie istnieją. Żadnego ogólnego zebrania nie było również. Niech tam, nie będę o to kopii kruszył. Potrafimy rzecz całą ująć lepiej. Nasza struktura ma jawne, a przede wszystkim krótkie drogi wewnętrznej komunikacji i niczego nie czyni przed opublikowaniem tekstu pośród Członków Stowarzyszenia. Zatem: czytajcie, komentujcie, dodawajcie lub skracajcie. Pamiętając: TRZY DNI!

====================================================

Stowarzyszenie Lokatorów

„Po Drugiej Stronie – Abramowskiego 9”

Prezes – Katarzyna Borzym, lokal 26

Rzecznik – Marek Zarębski, lokal 10

Szanowny Pan

Andrzej Jakubiak

Zastępca Prezydenta

m.st. Warszawy

ul. Miodowa 6/8, pok. 11

00-251 Warszawa

Wielce Szanowny Panie Prezydencie!

W ostatnim czasie na Pańskie ręce skierowane zostało pismo przedstawicieli lokatorskich naszego domu, to jest kamienicy na ul. Abramowskiego 9. Podstawowym postulatem jego autorów jest obniżenie czynszów w naszych lokalach do poziomu adekwatnego wobec stanu technicznego budynku i obecnych sposobów jego utrzymania. My, niżej podpisani przedstawiciele drugiej z istniejących organizacji lokatorskich w całości popieramy opinie naszych sąsiadów, z zaznaczeniem wszakże, że jest to poparcie dotyczące wyłącznie poziomu czynszów: domagamy się tej obniżki mniej więcej z podobnych powodów. Jako ludzie konkretni postulujemy poziom czynszu regulowanego, to jest w chwili obecnej 3,80 zł za metr kwadratowy powierzchni mieszkalnej – bez rezygnacji z praw przysługujących każdemu lokatorowi czynszówek warszawskich. W szczególności dotyczy to sposobów utrzymania substancji materialnej domu, sposobów komunikowania się z DOM i ZBK, systemów najmu dozorców i ochroniarzy, terminowych rozliczeń finansowych z lokatorami itd. Niżej pozwolimy sobie szkicowo nakreślić obszar problemów, z którymi potykamy się każdego niemal dnia, a które naszym zdaniem nie tylko nie mają prawa istnieć, ale też prowadzą do rażącego marnotrawstwa środków finansowych miasta. Niestety odpowiadają za ich istnienie urzędnicy Panu podlegli.

O stanie technicznym budynku najlepiej mówi ekspertyza techniczna, dokonana przed kilkoma laty na zlecenie ZBK-u. Dokument ten został przesłany na Pańskie ręce na początku roku 2007. W tym miejscu możemy tylko dodać, że żadna z usterek tam wymienionych z oczywistych przyczyn nie uległa samonaprawie – pojawiły się za to kolejne. Sposoby ich usunięcia zaproponowane przez administratorów okazały się nie do przyjęcia, miedzy innymi dlatego, że nie istnieje prawo zmuszające lokatora do wykorzystania urlopu wypoczynkowego na pilnowanie robotników – nadto urlop ów administratorzy zamierzali wmusić lokatorom w terminach, które sami chcieli wybrać. Ludzie starsi i mniej sprawni mieli przestawiać swoje meble we własnym zakresie, a fakt mieszkania przez kilka tygodni na pobojowisku rzeczy osobistych, farb, kafelków, szpachli i zablokowanych mebli był dla osób proponujących tę zabawę czymś zwykłym i oczywistym.

Na ten problem nałożyła się też pamięć poprzednich remontów wykonywanych w naszej kamienicy mniej więcej dwa lata po oddaniu jej do użytku. Wymieniono wówczas WSZYSTKIE elementy ceramiczne w całym domu - po prostu nie były przyklejone do ścian. Nie dość, że zrobiono to w sposób URĄGAJĄCY zasadom sztuki budowlanej, to przyjęto zakres prac zupełnie niewspółmierny do usterek występujących w poszczególnych lokalach. Wysokie komisje techniczne nie chciały widzieć odpadających tynków na sufitach mieszkań i klatek schodowych (jeden z tych ładunków o mało nie zranił poważnie ochroniarzy pozostających na klatce I – z sufitu oderwało się KILKADZIESIĄT kilogramów źle położonego tynku), odspojonej ceramicznej podłogi i wielu innych mankamentów, w różnym stopniu występujących w różnych lokalach. To wszystko ujawniło się w latach następnych – i ujawnia nadal. Czarę goryczy i nieufności wobec zleceniodawców prac remontowych i wykonawców przelała obserwacja poczyniona w roku 2005. Otóż administratorzy zlecili ekipie budowlanej dokonanie prac osuszających fundamenty na początku zimy. Terminy były napięte, materia oporna – słowem zakończono rzecz cała wsypując do dołów ziemię rozmrażaną palnikami gazowymi. Cóż, powie ktoś, w końcu była zima z trzaskającymi mrozami... Ale czy tak powinni działać inżynierowie budowlani?

Nasz dom ma ochronę zafundowaną nam przez ZBK Irysowa 19. To ZBK jest autorem umowy określającej zakres działania ochroniarzy. Za usługę pobierane jest wynagrodzenie blisko 10 tysięcy złotych miesięcznie. W zamian otrzymaliśmy (a może ZBK otrzymał ? – uparcie twierdzą, że ochroniarze to nie nasza sprawa) drzemiący w schowku na szczotki klatki pierwszej oddział przemiłych, choć najczęściej przygłuchych staruszków nie mających pojęcia kto, co, kiedy i dlaczego. Jeden z nich, na każdej zmianie, ma statutowy obowiązek pilnowania... automatycznego systemu przeciwpożarowego! Próby zmiany zakresu umowy spotkały się ze stanowczą odmową ZBK-u.

Nasz dom ma więc takich ochroniarzy – ale nie ma dozorcy. To znaczy administratorzy wynajęli firmę zajmującą się teoretycznie sprzątaniem, ta za mniej więcej 1500 zł miesięcznie ma utrzymywać porządek w naszym domu. Ale nie robi tego, ponieważ najęta do tych obowiązków osoba otrzymuje 400 zł miesięcznie i wpada do nas dwa razy w tygodniu na jakieś 30 – 40 minut. Skutki tej działalności dowolna komisja może sprawdzić w dowolnej chwili. Jej członkowie winni jednak ubrać się w stosowne stroje ochronne. Jeżeli nasze wyliczenie jest prawidłowe to 1100 zł ulatnia się nie wiadomo gdzie, zwłaszcza zaś nie wiadomo po co.

Wielce Szanowny Panie Prezydencie! Ta opisana skrótowo całość śmie nazywać się domem komercyjnym. Mamy płakać i płacić. I broń Boże nie protestować! W zapomnienie poszedł już fakt, że zanim przystąpiliśmy w swej naiwności do przetargu mającego wyłonić trzon lokatorskiej kadry „komercyjnego domu” na ulicy Abramowskiego 9 oddaliśmy do dyspozycji ówczesnej Gminy Centrum poprzednio zajmowane lokale. Wyremontowane tak, jak nigdy nie były remontowane przedtem ani potem. Zadbano o to, by z każdego wycisnąć ostatnią złotówkę, by w krzywych domach ściany były proste, a podłogi świeciły się jak... w pałacach. Niżej podpisani od lat twierdzą, że dokonano wobec nas rodzaju szalbierstwa – sprzedano nam nie ten towar za nie te pieniądze. Dzisiaj chcemy zwykłej, ludzkiej sprawiedliwości. Nazywania rzeczy po imieniu – złe jest złe, dobre to dobre. Mamy kiepski dom – nie możemy płacić zawyżonych kwot najmu. Ani jedno pismo lokatorów w ciągu minionych siedmiu lat nie traktuje o tym, że od jutra chcemy mieć fontanny i kominki w każdym pokoju. Nie mnożymy roszczeń, nie stopniujemy w górę oczekiwań. Przykro nam jednak patrzeć jak coś, co mogło by być porządnym domem wpada w nicość, jak źle administruje się tym co jest, jak nie chce się pojąć, że obywatel ma prawo być obywatelem świadomym, jak tego obywatela nie chce się po prostu wysłuchać. A mieszkają u nas ludzie jak to zwykle bywa różni – ale też znakomici ekonomiści, menadżerowie, dziennikarze, bankowcy, urzędnicy administracji rządowej i samorządowej. Ci mają wpisany w swój status inteligentów obowiązek myślenia i działania na rzecz wspólnego dobra. Co nieśmiało usiłują czynić powyżej w piśmie do Prezydenta swojego Miasta...

Z wyrazami głębokiego szacunku

Katarzyna Borzym, Prezes Stowarzyszenia „Po Drugiej Stronie – Abramowskiego 9” (lokal 26)

......................................

Marek Zarębski, rzecznik Stowarzyszenia (lokal 10)

......................................

poniedziałek, 26 listopada 2007

Nie masz takiego kabaretu...

...który nie stałby się dla idiotów światem realnym. Serio! Oglądają Państwo telewizję? Pewnie tak. I pewnie klniecie na reklamy, nie pozwalające obejrzeć właściwie żadnego już filmu w należytym skupieniu. Sugeruję zwrócenie uwagi na jedną, szczególną w swej porażającej durnocie czy celowym działaniu. Zanim jednak o niej stosowne odniesienie.

Konkretnie do filmu Stanisława Bareji „Rozmowy kontrolowane”. Otóż jest tam scena, w której importowani, a obsadzeni na ważnych stanowiskach „towarzysze” obchodzą Wigilię. Stół z potrawami, galowe mundury i szykowne suknie. Niestety brak opłatka – co gospodarz zauważa w ostatniej chwili, uchybienia nie da się już naprawić. Wpadają więc na pomysł: podzielmy się jajeczkiem! W końcu chodzi o jakiś gest bez większego znaczenia, te święta, tamte święta, wsio rawno...

Reklama sieci komórkowej Heyah oparta jest dokładnie na tym samym pomyśle. „Kup bliskiej osobie prezent na Gwiazdkę!” – i z autobusu przedświątecznego wysypuje się masa wielkanocnych jajek. Ktoś brodzi pośród nich, ktoś tam poprawia napis na jednym.

Zakładam, że czytują moje teksty ludzie inteligentni, innym przecież by się nie chciało. Komentarz zatem zbędny. Tylko powiedzcie mi proszę: gdzie są granice tej ludzkiej głupoty? Ponoć nie ma już „importowanych” z Rosji Sowieckiej. To skąd się wzięła ta nowa dostawa?

Marek Zarębski

sobota, 24 listopada 2007

Komentarze

Zdarzenie, które opisałem w poprzednim tekście wywołało istną lawinę twórczości „naściennej”, jaka pojawiła się w windzie ogołoconej z barierek ochronnych przez „uczciwego inaczej”, słowem prostego złodzieja. I o ile przedtem miałem pewne wątpliwości czy słusznie tak ostro piętnuję chama niemytego, który windowe poręcze postanowił najwyraźniej zainstalować w swym salonie – to teraz nie mam ich wcale. Masz świński cycu na co zasłużyłeś... Bo że czytałeś wszystko to jestem pewien.

Inna w tej chwila rzecz jest zdumiewająca. Otóż ostatnia kradzież uaktywniła też komentarze słowne, jakimi sąsiedzi obficie raczyli się podczas przyśmietnikowych spotkań, czy wchodzenia do klatki schodowej. A ja głupi myślałem, że marazm to już stan trwały po wieki... By jednak uciecha nie była kompletna dodam tutaj, że pogadać to i owszem, ten i ów pogada. Ale zrobić cokolwiek sensownego, a może nawet wspólnego – to już nie, za dużo subiekcji. Płomienni mówcy pozostaną więc raczej nie zapoznani, podobnie jak detektywi-amatorzy, dla których sprawca jest jasny i właściwie już siedzi w kazamatach. Nieodmiennie każdą dyskusję kończyło wspomnienie o tym, że może jednak warto wpłynąć na możnowładców z Irysowej, by lepiej formułowali umowy z firmami ochroniarskimi. Te istniejące bowiem to po prostu śmiech na sali i oddział geriatryczny w efekcie. No więc nie spotkałem takiego odważnego i dociekliwego w piśmie, który by się na to porwał. Milkli i przypominali sobie, że właśnie kolacja czeka... A wspomnienie o tym, że może by jednak złożyć się po 70 zł z lokalu na zewnętrzną budę dla lepszych ochroniarzy, którzy mam nadzieję nastaną w styczniu, było jak przywalenie grobowca pięciotonowym kamieniem.

Z ochroną też jest teoretyczny kłopot – polega z grubsza na tym, że istnieją w ich doborze na nowych zasadach dwie wykluczające się opcje. Pierwsza powiada, że mają być twardzi, ująć samowolę lokatorską w karby, sprawdzać dokumenty wjazdu do podziemnych garaży i nie ulegać podszeptom szatana, że lokatorom należy się na przykład chwila rozmowy. Gdyby oczywiście wyrazili taka wolę... Druga opcja mówi, że ochroniarze nie mają być postawieni na swym posterunku dla wygody urzędolników z Irysowej, ale dla bezpieczeństwa lokatorów właśnie – zatem tłumaczenie, że na ulicy można obrabiać samochód na oczach mundurowego jest błędne. Praktyka pokaże jak się rzecz cała rozwinie w styczniu. Stowarzyszenie, które niżej podpisany reprezentuje ma pewien niepodważalny argument wobec każdej zmiany: otóż wyposażyliśmy pomieszczenia ochroniarskie we wszystkie zdobycze cywilizacji minimalistycznej. Od czajnika elektrycznego na wodę, przez ogrzewacze elektryczne piwnicznej izby, po meble, wieszaki, lodówkę, odkurzacz i telewizor. Tak się składa, że wszystkie te sprzęty to prywatna własność członków Stowarzyszenia Po Drugiej Stronie. I dalej oferta brzmi już prosto: będziesz normalny – będziesz miał na czym siedzieć podczas przerwy w obchodzie domu. Nie będziesz – ostanie ci się ino sznur, pardon, plastikowe krzesełko, które w nieograniczonej swej dobroci do schowka na szczotki kilka lat temu wstawiła administracja...

Marek Zarębski

środa, 21 listopada 2007

Epidemia?


Na wszystkich trzech klatkach schodowych zginęły z wind ozdobno-ochronne poręcze. Dzisiaj pomiędzy 16.45 a 17.45 na klatce pierwszej. Sprawa zgłoszona na policję uznana będzie pewnie za przestępstwo o niewielkim wymiarze finansowym. Dla społeczności domu wymiar ów jest zgoła inny: oto bowiem ktoś spycha zbiorowość w kierunku slumsów. Dom z windami pozbawionymi ozdobnych poręczy wygląda jak... no właśnie, jak? Marnie. Jak skansen, po którym grasują mali i więksi złodziejaszkowie? Chyba tak. Niektórzy zostawili nawet swe podpisy, jakże charakterystyczne – zawsze przy wejściach na parterze i zawsze wyryte na ścianie w ten sposób, by nie można było całości głupoty zmyć.

Istnieje teoria, bardzo zresztą uzasadniona, że złodziejem jest niestety albo nasz sąsiad, albo jego gość. Nie, nie powiem w tej chwili do końca skąd taki wniosek – ale ma mocne podstawy. Bo jeśli lata całe giną z tychże wind halogenowe żarówki to przecież nie dlatego, że istnieje jakiś podziemny rynek tychże żarówek. Komuś w domu się przepaliło, ktoś „sobie wziął”, to prostsze, niż bieganie do oddalonego o 300 metrów sklepu. Teza, iż uczynił to przybysz z oddali kiepsko kupy się trzyma. Co innego poręcze – to mógł zrobić „gość”. Mógł, ale kradzież w klatce pierwszej została dokonana dokładnie w chwili, w której ochroniarz stał na zewnątrz budynku – i nie zauważył nikogo, kto by pod ubraniem wynosił niemałych rozmiarów chromowane walce. A po kradzieżach na klatce dwa i trzy JEST UCZULONY!

I szepnął jeszcze ktoś, że możliwa jest „kradzież sterowana”. Czy można założyć, że służy udowodnieniu tezy, iż obecna ochrona niczego nie chroni? Może i tak być. Jak już jednak WIELOKROTNIE TO PISAŁEM zła jest umowa pomiędzy płatnikiem, a wykonawcą usługi. Czyli pomiędzy ZBK-iem Irysowa, a firmą Juwentus. Odrzucono nasz postulat, by wyprowadzić ochroniarzy na zewnątrz domu, do specjalnej budki, być może rodzaju przyczepy campingowej z ogrzewaniem. Na propozycję kupienia takiego sprzętu za własne pieniądze (72 zł od lokalu!) sąsiedzi wirtualnie wzruszyli ramionami, sprawa umarła cichą śmiercią. A może pomyślicie, Najmilsi, jeszcze raz?

Czy na poziomie 300 zł jest o co kopie kruszyć? Jest! Sprawcę należy złapać i ukarać, ponieważ czyniąc co uczynił naruszył pewną równowagę. Nie zauważaliśmy jej na co dzień – a teraz szyderczo szczerzy się do nas wystającymi ze ścian kikutami zaczepów poręczowych. Dlatego nie ma znaczenia ile wart był przedmiot przywłaszczenia, ile lat ma sprawca i w imię czego to zrobił.

Jutro o całości sprawy zawiadomiona zostanie administracja, zadbają o to sami ochroniarze. Tak, w trosce o własny... no dobra, niechaj będzie: tyłek. Osobiście niezmiernie ciekaw jestem, czy zdecydują się dzielni urzędnicy na żądanie wyrażone wobec policji, by ta jednak rozpoczęła dochodzenie w sprawie. A jeszcze bardziej zainteresowany jestem jak długo wspomniane wyżej kikuty poręczowe sterczeć będą ze ścian wind. Co administratorzy uczynią wobec nas, lokatorów.

Marek Zarębski

poniedziałek, 19 listopada 2007

Skojarzenia

W materii tzw. blogów rozkwit owej sztuki zdaje się faktem niezaprzeczalnym, niżej podpisany stanowi nieskończenie maleńką część tej współczesnej całości. Pisują nieznani geniusze, zapoznani poeci, politycy, frustraci, emeryci i dyslektycy umysłowi. Słowem WSZYSCY. Wszelkie zatem próby ogarnięcia tej twórczej lawiny z góry skazane są na niepowodzenie, bractwo mniej czy bardziej utalentowanych ( a czasem w ogóle nie utalentowanych, za to całkowicie dyspozycyjnych!) jest niesamowicie płodne. I omawia oraz komentuje właściwie wszystko, co jest na świecie do omówienia i skomentowania. Z reguły pod mniej czy bardziej zdobną nazwą czyli nickiem. Czy reagując na treści zamieszczane przez Puchatego Kotka, Kiciulę, Zołzę, czy jakiegoś innego szamana blogowego można przekroczyć granice dobrego smaku – oraz prawa? Zdania do tej pory były mocno podzielone, większość uważała jednak, że wirtualny Jasio nie może w żaden sposób obrazić wirtualnego Stasia, ponieważ obraza również z natury swej byłaby wirtualna, zatem nie realna. A kodeksy jak do tej pory zajmują się przestępstwami realnymi. Chciałoby się powiedzieć „namacalnymi” – ale to mało zręczne w wypadku gwałtu i zupełnie bez sensu w wypadku dajmy na to pomówienia...

Lewacka maniera ogarniania swym prawnym komentarzem coraz większych obszarów ludzkiej działalności („demokracja demokracją, ale ktoś tym burdelem musi zarządzać” - powiadali towarzysze czekiści i ich następcy) bardzo szybko dotknęła współczesne środki komunikowania się, internet do takich przecież należy. I natychmiast wielbiciele drukowania na swych piżamkach wizerunku brodatego zboczeńca oraz mordercy Che Guevary postanowili skodyfikować po swojemu to, co w sieci się dzieje. Nie było by to możliwe bez przedsięwzięcia odpowiedniej kampanii „ideologicznej”, najlepiej przy wykorzystaniu telewizji i innych nośnych mediów. Sygnał do ataku popłynął oczywiście z Francji, lewactwo jak wiadomo ma tam swoje liczne gniazda i stale pracuje „naukowo” nad bezkrwawym, ale skutecznym rozszerzeniem lewackiej rewolucji na cały świat. Ale, ale! By nie wychodzić poza konwencję niniejszego felietonu posłużę się tu tekstem jednego z bloggerów, pisujących do „Salonu 24”. Jego tekst najlepiej oddaje sens tego, o czym wyżej mówię.

„...Przejechałem się przed chwilą z nudów po kanałach i po paru kliknięciach pilotem dosłownie zdębiałem, a włos mi się zjeżył... Otóż na francuskim, polskojęzycznym, lewackim programie "Planète" był jakiś drapieżny reportaż, jak to zawsze u nich, i tym razem był na temat wirtualnych światów i ich znaczenia dla realnego świata. Okazuje się, że w największym z tych wirtualnych światów, nazywa się on chyba "Second Life", dokonano gwałtu. Wstrząsające - jedna wirtualna postać zgwałciła drugą wirtualną postać! Czy ktoś sobie potrafi wyobrazić coś potworniejszego?

Oczywiście wystąpił jakiś dość młody mędrek, zapluwając się dosłownie na temat, jakim to potwornym urazem, w realu, grozi zgwałcenie naszej wirtualnej postaci - w którą przecież włożyliśmy tyle serca i pracy! - przez wirtualną postać kogoś innego...” (TRIARIUS, „Kontrola myśli to już nie problem... Nowy Wspaniały Świat wita!”)

Tak się składa, że i ja ów program oglądałem – a odczucia po tej chwili grozy mam dokładnie jak wyżej cytowany autor. Tu wszakże dodać należy, iż dalsza część wywodu na temat kodyfikowania i penalizowania zachowań w świecie wirtualnym prowadzi do wniosku, że lada dzień wszczepią nam po chipie, który będzie kontrolował zachowania i reakcje osobnicze. Na dajmy na to widok dwóch pedałów. Albo nielubianego premiera w dwuznacznej sytuacji. Sygnały z tych urządzeń będą rzecz jasna przekazywane do odpowiedniego komputerowego analizatora, który wyznaczy karę za złe reakcje – lub odstąpi od jej wymierzenia. Lewactwo jak rozumiem chciałoby pełnić rolę administratora tej komputerowej „maszyny sprawiedliwości”. Co by sprawy nie zagadać na śmierć – zainteresowanych odsyłam do lektury oryginału. Mnie w tym miejscu rzecz kojarzy się z czymś niesamowicie groźnym – nie od rzeczy będzie przypomnieć Czytelnikom, że w Szwecji już dzisiaj formalnie nie istnieją pojęcia „ojciec” czy „matka”. Jako seksistowskie zastąpione zostały przez „opiekun A” i „opiekun B”. Przyznają Państwo, że całkiem jak w Zoo, dajmy na to pośród stada wilków? Cóż, psiejemy z dnia na dzień...

Oczywiście Szwecja natychmiast skojarzyła mi się z pewnym blondaskiem w przyciasnym blezerku z telewizyjnej reklamy banku Nordea. Bez taty, bez mamy, za to z wielką nadzieją, że będzie idiota żył za czterdzieści lat w swym małym papierowym domku, pośród obrzydliwie nudnych mebli Ikei i z babą, która każe mówić do siebie „Osobniku A”. W tej sytuacji fakt, iż młodzianek z rozpaczy zostanie pewnie pedałem dziwi jakby trochę mniej. Nic to! Najważniejsze, by głosował za socjalistami!

Czy myśląc w ten sposób popełniłem przestępstwo myśli? Zapewne... Obawiam się, że w tej sytuacji trzeba będzie osadzić mnie na pewien czas w jakim miejscu odosobnienia. Realnym miejscu. I co, lewacy – ów dosadny realizm nie budzi w was żadnego sprzeciwu? No cóż, wiedziałem, że łżecie jak psy...

Marek Zarębski

sobota, 17 listopada 2007

Trzecia liga bez polotu

Tym razem o sprawie małej, ale - pardon za słowo - upierdliwej. Ochrona Juwentus. W przeciwieństwie do nazwy sugerującej potęgę młodości dostaliśmy w prezencie od ZBK-u chór dziadów – tym różniących się od śmietnikowych, że umundurowanych i kosztujących nas bez mała 10 tysięcy miesięcznie. Sprawa wałkowana jest od roku, sam poświęciłem rozmowom z koordynatorem Juwentusu pewnie z pięć godzin rozmów. O specyfice budynku mieszkalnego, o oczekiwaniach lokatorów i korelacji tychże z podpisanym zakresem umowy. I nic. Koordynator ponoć już nie pracuje. Przywrócono dawne, z lutego, sterowanie i dawne kadry. Dwóch normalnych i czterech geriatryków bez słuchu, wzroku i jakiegokolwiek rozeznania w przestrzeni, prawie i zakresie własnych obowiązków. Szczególnie denerwujący jest ten, który każdej soboty o 5.30 rano nie może trafić palcem we właściwe cyferki domofonu, uruchamiające kod wejścia. I zawsze tak się skurczymiś pomyli, że dzwoni do mojego mieszkania. Po jedenastu miesiącach ćwiczeń dość mam już tych wczesnoporannych sobotnich capstrzyków. Z drugiej strony bić staruszka, mimo że to łatwiejsze od bicia młodzianków? Jakoś nie mogę się przemóc, choć chyba trzeba będzie... Inaczej inwalida umysłowy nie zrozumie.

Napisałem w poprzednim tekście, że dziwię się tym lokatorom, którzy doskonale wiedząc jaka jest treść umowy z ochroniarzami uparcie telefonują do nich z absurdalnymi zleceniami. Stukrotnie skuteczniej dla każdego, kto choć trochę liznął logiki byłoby usuwać przyczyny choroby, a nie jej objawy. Więc jeszcze raz: umowa z ochroniarzami jest źle sformułowana i jeszcze gorzej realizowana. Niestety jest sztywna i obowiązuje do końca tej zmiany ochroniarskiej. Nie wynika z niej, by ochroniarze mieli mieć na względzie fakt, iż przyszło im pracować w domu zamieszkałym przez ludzi, nie roboty. Umowa z firmą rzekomo dbającą o czystość na terenie posesji jest wręcz szczytem idiotyzmu i marnotrawstwa pieniędzy podatników i lokatorów. W sumie mamy dom, w którym nikt nie sprząta, nikt nie jest bezpośrednim, obecnym na miejscu gospodarzem obejścia, ochroniarze jeżeli czegokolwiek pilnują, to bardziej terminów własnej drzemki, niż bezpieczeństwa powierzonego im mienia. Zakres tego „powierzonego mienia” też taki bardziej abstrakcyjny, autor umowy długo musiał się trudzić, nim wynalazł stosowne sformułowanie. Słowo które nic nie znaczy... Co ciekawsze lokatorzy posiadają wszystkie możliwe prawa, tyle że dla ułatwienia zredukowano je do jednego punktu: terminowo płacić czynsz i nie zgłaszać żadnych żądań. Więc jak to już było w piśmie od niejakiej Urszuli Liwińskiej z Irysowej do lokatorów: nie my płacimy (a kto do cholery, jeśli nie my, obywatele?), więc nie my będziemy decydować. To wiecie co mili zarządcy budynku: zabierzcie to całe tałatajstwo w cholerę i przestańcie udawać, że czynicie cokolwiek dla wspólnego dobra! Wasze działania okazały się nieskuteczne – są więc na przyszłość zbędne.

Stowarzyszenie Po Drugiej Stronie w nadchodzącym tygodniu prześle na ręce administratorów odpowiednie pisma traktujące o tych sprawach. Przekażemy ich treść na tej stronie, jeśli nadejdzie odpowiedź – zacytujemy ją również. Poinformujemy jednocześnie adresatów, że tym razem nie skończy się na pisaninie. Skontaktujemy się w tej sprawie również z dzielnicowym i Strażą Pożarną – prosząc o przeprowadzenie wzorem naszych przyjaciół z Mickiewicza 65 stosownych kontroli bezpieczeństwa. Całość wspomnianych zagadnień zostanie również starannie opisana w memoriale do władz miasta i zakończona jednym wnioskiem: pozwólcie nam wykupić lokale, stworzyć Wspólnotę Mieszkaniową i właściwie zadbać o stan i materię tego budynku! Bo rządy Trzeciej Ligi Bez Polotu z kategorii bezhołowia powoli przesuwają się do kategorii szkodliwego gospodarczo zaniechania i marnotrawstwa...

Marek Zarębski

wtorek, 13 listopada 2007

Z czego i jak żyją niebieskie ptaki...

Kiedy po raz pierwszy usłyszałem to pytanie po prostu mną zatrzęsło. Bo jakże to tak – idzie sobie po ulicy facet, którego felietony i w ogóle cała pisemna działalność komuś nie leży więc trach go takim banalnym pytaniem? Awans na „niebieskiego” – i niech się tłumaczy... Chyba odrzekłem, że to nie pytacza sprawa. Dzisiaj wszakże, po chwili refleksji odpowiadam obszerniej: niebieskie ptaki żyją niebieską manną, pyszota, trzeba tylko wiedzieć gdzie zbierać, ale ja nie powiem gdzie. Czy to aby w aspekcie nieokreśloności nie jest podobne do życia tych wszystkich akwizytorów z bożej łaski, pomagierów licho wie kogo i sprzedawców proszków na przeczyszczenie? Ale z przeciwnej strony - czy stan, w którym nie czeka się na wezwanie z prokuratury czy dowolnej komendy, nie ma długów i żadnych zaległości płatniczych, łazi po ulicy bez oglądania się za siebie i krycia przed bliźnimi godzien jest nazwania pierdołowatością?

Niebieskie ptaki potrafią też wymieniać klocki i tarcze hamulcowe, po której to operacji nikt jeszcze nie umarł przedwcześnie, zwłaszcza że sprawca operacji ZAWSZE po wymianie pierwszą podróż odbywa osobiście. Naprawiają rozruszniki, odkręcają zapieczone śruby w kołach, uczą dzieci polskiego i pisania wypracowań, czasem historii, dorosłym też w tej materii się przydają, niektórym bardzo. Opracowują ogłoszenia, ulotki i foldery, poprawiają stylistycznie prace magisterskie, formułują pozwy i odwołania. Doradzają paniom Czytelniczkom różnych pism kobiecych jak przemóc się i nie jeździć samochodem w szpilkach – a w innych pismach rozumieć tezę, że komuna zakłóciła stosunki własnościowe państwa, z czego nie można otrząsnąć się do dzisiaj. Tu trzeba dodać, że od pewnego czasu, to jest od chwili, w której niektórzy sąsiedzi uznali, że te wszystkie czynności ptasie (lub tylko niektóre) należą im się za darmo – niżej podpisany sąsiadów już nie obsługuje. Działa sobie gdzieś hen daleko, właśnie tam, gdzie dużo niebieskiej manny, a wszystkie aniołki są „wypłacalne żywą gotówką”. Za darmo to tylko dla Stowarzyszenia Po Drugiej Stronie, wstrząsające interwencje – no ale taka była umowa...

Czy niebieskie ptaki często zmieniają samochody? Oczywiście. Takie mają hobby! Monotonia jest dla nich zgubna. Niektóre z aut poszły do tych dobrych znajomych, którzy jakoś nie wrzeszczeli potem, że za drogo i źle. Przeciwnie – zaprzyjaźnili się ze sprzedawcą jeszcze bardziej, bo nie było drogo, było za to dobrze. Niebieski ptak z podpisu dalej doradza za pieniądze klientom co i jak na czterech kółkach kupić, by być zadowolonym, ma swoje ogłoszenie w odpowiednim miejscu sieci. Zaprzecza natomiast stanowczo jakoby kiedykolwiek prowadził tak zwaną dziuplę, co jak wiadomo było parę lat temu przedmiotem „obywatelskiego zawiadomienia” administracji. Wyszło głupio, wysoka komisja co prawda znalazła, ale nie to, nie tego, nie tam i nie wtedy. Ot, taki dowcip w stylu Radia Erewań – a wszystko przez nieuwagę i roztrzepanie „zatroskanego”... Postawy obywatelskie należy ćwiczyć i powielać, może niekoniecznie takie i tak głupie, zwłaszcza że autorzy „doniesienia” jakoś nigdy potem nie wykazali się równie aktywną postawą w czymkolwiek innym - prócz rzecz jasna donoszenia.

Niebieskie ptaki mają specyficzne patrzenie na sprawy tego domu, zaś w zakresie jego rzekomej ochrony na podpisaną z ochroniarzami umowę. Uważają tę umowę za durną, bzdurną i straszliwie kosztowną. Podobnie jak nie najęcie stałego dozorcy, ale okrutnie drogiej firmy pośredniczącej, która osobę do sprzątania przysyła dwa – trzy razy w tygodniu na trzydzieści - czterdzieści minut, przez co w niedzielę na przykład brud kipi z każdego kąta. Przez pozostałe dni tygodnia też. To wszystko zmajstrowali nam ci eleganccy urzędnicy, podjeżdżający na bezsensowne inspekcje dwoma co najmniej samochodami i nigdy z nikim nie rozmawiający osobiście. Ich mieszkających w naszym domu przyjaciół uczulał bym zatem bardziej na ten kompleks spraw, niż na zastanawianie się z czego niżej podpisany żyje i dlaczego.

A na tej płaszczyźnie mówię co chcę powiedzieć, nie przyjmuję żadnych uwag polit-poprawnych cenzorów i w kwadratowym stole nie zamierzam przycinać rogów na okrągło. Okrągły mebel niejednemu już wyszedł bokiem...

Marek Zarębski

piątek, 9 listopada 2007

Kilo prawdy, szczypta propagandy

Ponieważ zbliża się rocznicowa data 11 listopada, czyli Święta Odzyskania Niepodległości – wypada słów kilka i na ten temat powiedzieć. W świadomości Polaków tylko nieco starszych od wielbicieli Dody i Wiśniewskiego fakt odradzania się w roku 1918 Polski niepodległej lata całe starannie był zacierany, pamięć podpowiada, że biało czerwone flagi w tym dniu to był czyn dysydencki, podobnie jak składanie kwiatów przed Pomnikiem Nieznanego Żołnierza. Odpowiednie służby działały sprawnie, choć ich członkowie tłumaczą się dzisiaj zapewne jak niedoszły minister Boni, że „co prawda palili, ale się nie zaciągali” - przez co krzywda nikomu się nie stała. Jak było tak było, na szczęście minęło. Dzisiaj częściej toczy się dyskusja o tym co tak naprawdę w dniu 11 listopada nastąpiło i jakie to miało znaczenie.

Otóż powiedzieć sobie trzeba szczerze, że 11 listopada dokonano jedynie symbolicznego przekazania władzy - dowództwa nad wojskiem polskim Józefowi Piłsudskiemu. Uczyniła to Rada Regencyjna, twór, o którym mało kto wie, że w ogóle istniał – a istniał przecież już ponad rok, bo od września roku 1917. Przekazanie miało moc prawną z tej przyczyny, że wcześniej, 7 października 1918 roku Rada Regencyjna ogłosiła niepodległość Polski, zaś 12 października 1918 pozbawiła dowództwa nad siłami zbrojnymi generała gubernatora Beselera. Ta spora mieszanka dat wielce historycznych dowodzi, że dbano wtedy o formalną poprawność czynów państwowotwórczych – by nikt nigdy nie mógł powiedzieć, że czegoś dokonano nieformalnie, zatem nie ma ów czyn mocy obowiązującej. 14 listopada 1918 r. Rada ostatnim dekretem przekazuje władzę w nowej Polsce Józefowi Piłsudskiemu – i samorozwiązuje się. 22 listopada Piłsudski przyjmuje tytuł Naczelnika Państwa.

Jak z powyższego dowodnie widać 11 listopada to data bardziej symboliczna, zdecydowanie ważniejsza dla wojska, niż reszty obywateli. A jednak przyjęła się jako dzień wyjątkowy i innych od innych, legiony współcześnie wykształconych politologów powiedzą, iż o propagandę dbano już wówczas i realia nie miały tu nic do rzeczy. W pewnym sensie to prawda. W tym miejscu chciałbym jednak zwrócić uwagę Czytelników na fakt, że jak z powyższego opisu wynika dbano jednak na początku ubiegłego stulecia o należytą staranność w dochowaniu procedur, nikt się przed szereg nie wyrywał i nie dawał bliźnim więcej, niż posiadał. Zupełnie inaczej dzieje się dzisiaj. 13 grudnia ma zostać podpisany Traktat Reformujący, jak się eufemistycznie nazywa obecnie nową konstytucję Unii Europejskiej. Setki osób już to pisało, warto jednak napisać po raz sto pierwszy – Polska traci swą suwerenność na rzecz tworu większego, z własnym systemem prawnym, który ma być nadrzędny w stosunku do polskiego. Wbrew polskiej Konstytucji? Ano wbrew. Zabrakło ogólnokrajowego referendum. Ale takimi drobiazgami współczesne władze państwowe zdają się nie zaprzątać sobie głowy, stan ducha i organizacji rodaków jest taki, że na ulice nikt nie wyjdzie, w końcu to nie podwyżka cen mięsa czy serów. Wypada więc tylko zapytać w jakiż to propagandowy sposób to szalbierstwo zostanie sprzedane gawiedzi. Czy będzie się dalej akcentowało nieograniczoną możliwość pracy na irlandzkim zmywaku? A może gwarancję przejeżdżania granicy z łaskawym tylko machnięciem ręki w miejsce okazywania paszportu czy dowodu osobistego? Dla mnie ciekawym jest i to w jaki sposób datę 13 grudnia, datę jak wiadomo wprowadzenie niekonstytucyjnego stanu wojennego roku 1981, oddzieli się od czegoś, co zdaniem autorów tego czynu ma być radosne w założeniu. Czy na przykład jakiś sprytny propagandzista nie uzna, że tworzenie chłopskich kolejek w celu pobrania unijnych pieniędzy jest wystarczającą gwarancją, że przynajmniej ta część narodu zajmie się innymi działaniami, niż potencjalne protesty?

Kilo prawdy jest takie, że władza robi co chce – czyli nihil novi sub sole. Szczypta propagandy głosi, że czyni tak wyłącznie dla naszego dobra. A kto by nie chciał mieć lepiej – tego we dwa kije...

Marek Zarębski

wtorek, 6 listopada 2007

O wyższości... jednych świąt nad drugimi?


Taka mnie oto myśl naszła, z której pewnie miejscowi lewicowcy ucieszą się jak dzieci – że oto za komuny z wolnością słowa bywało nie lepiej, ale prościej. Jak bowiem wiadomo każdemu, kto trochę pożył w tamtych czasach – prywatnie gadało się różne rzeczy, ale oficjalnie też na prominentów wolno było naskakiwać. Byle człek wiedział kiedy. Na przykład nieliczne ujawnione przykłady korupcji czy pomówienia dało się piętnować na łamach także prasy. Pod warunkiem oczywiście, że autor zastosował słynną zasadę de Saint Exupery’ego, jasno wyłożoną w „Małym Księciu” – przedstawiony tam Rozsądny Król potrafił wydawać rozkazy nawet Słońcu. „Zachodź” – powiadał o zachodzie. I stawało się jak kazał...

Można więc było napisać, że taki na przykład powiatowy sekretarz ukradł kaloryfery – upewniwszy się, iż odpowiednie wewnątrzpartyjne służby zdjęły go już ze stołeczka i nieostrożny łupieżca czeka w areszcie na sprawę. Nieszczęsne kaloryfery przepadały z reguły jak kamień w wodę – z czego korzyść bywała podwójna. Raz że komuś się przydały. A dwa że zdematerializowany w ten sposób dowód przewiny wytyczał niejako z góry słuszną linię obrony. Można było w razie potrzeby łatwo sprawcę zamieszania zrehabilitować i to wcale nie pośmiertnie. W końcu nie ma kaloryferów – nie ma sprawy.

Dzisiaj niby dożyliśmy Lepszego Świata – ale z gadaniem należy uważać jak nigdy. Zwłaszcza że święte krowy jak i przed laty lubią posrywać na środku ulicy, niestety mają o niebo lepszych adwokatów, którzy każdego, kto głośno powie co widzi (a krowie placki widać i czuć!) pociągną przed oblicze surowego wymiaru sprawiedliwości. A surowy on ci nie bez przenośni! Korzysta bowiem z niektórych paragrafów wymyślonych za komuny jeszcze i nigdy dziwnym trafem losu nie odwołanych.

Taka też rzecz przytrafiła się redaktorom Gazety Polskiej, którzy śmieli opowiedzieć na łamach swego periodyku o kłopotach, a właściwie wstydzie TVN-u z powodu niejakiego Subotica, uznanego oficjalnie za kwalifikowanego agenta. Subotic pracował dla tej stacji etatowo na dość eksponowanym stanowisku – więc stacja nagłaśnianiem rzeczy całej przez jakichś tam chudopachołków poczuła się dotknięta osobiście. Telewizyjna duma ma rzecz jasna prosty wymiar finansowy. Może oto przyjść któremuś reklamodawcy do pustego łba myśl, że nie ma ochoty na reklamowanie pasty do zębów, czy środków na przeczyszczenie w agenciarskim środowisku. I kilkaset tysięcy, może nawet parę milionów diabli wzięli. Nikt nie wie dzisiaj czy tak było – ale być mogło i na wszelki wypadek sprawców zamieszania należało przykładnie i publicznie skarcić. Właśnie przy pomocy paragrafu za socjalizmu wymyślonego, że bogatym dmuchać w kaszę nie należy, a kto by próbował źle skończy.

„Gazeciarze Polscy” popełnili błąd złego rozeznania sądowych nastrojów, nie stawili się na pierwszą rozprawę. Podobno z usprawiedliwiających ich powodów. Sędzia poczuł się jednak dotknięty do żywego i nakazał na następną sesję, wyznaczona na nomen omen 13 grudnia, doprowadzić towarzystwo z aresztu w zgrabnych bransoletkach. Ruch się uczynił wielki w tej sprawie – ale póki głosu nie zabrał młodszy Walter, któryś tam z rzędu szef TVN-u, można było mówić o martyrologii Sakiewicza i rosnącym nakładzie jego „Gazety”. W końcu cóż to jedna noc na twardej ławie, ten Paryż wart był mszy...

Niestety Walter-junior chciał się wykazać „ludzkim” podejściem do sprawy i opublikował apel do sądu, by nie stosować wobec swych przeciwników aż tak drastycznych środków. Jakoś tak mu jednak do głowy nie przyszło, by oskarżenie po prostu wycofać. No i się porobiło!

Ktoś zapyta: ale co właściwie w tym złego, że skarżący okazuje się wspaniałomyślny wobec pozwanego? By nie wyczyniać tu zbytnich łamańców logicznych posłużę się opowiastką z czasów Rewolucji Francuskiej – otóż jedna z legend głosi, iż pewna hrabina idąc na szafot tak bardzo chciała być piękną do końca, że poprosiła swego pozostającego wśród widzów oskarżyciela o ostatnią przysługę. I ten zgodził się, tuż przed spadnięciem ostrza na szyję wytwornej arystokratki rzucił złotego luidora katu i zażądał odeń, by dekapitacja nie naruszyła skomplikowanej fryzury, przedmiotu dumy właśnie gilotynowanej. Co też się i stało, wszystko przycięto zgrabnie i ze smakiem...

Jakiż z tego wniosek prócz starej konstatacji, że Lenin wiecznie żywy? Ano taki, że niby zburzyliśmy Bastylię komuny, zbudowaliśmy nowy sprawiedliwy świat – a komunistyczna teoria, że „wolność to nic innego, jak uświadomiona konieczność” żywsza dzisiaj, niż kiedykolwiek. Gdyby red. Sakiewicz to wiedział pewnie... nie, nie chce twierdzić, że trzymał by mordę na kłódkę. Może raczej wziął by się za lekturę jakiej pożytecznej książeczki, choćby wymienionego już „Małego Księcia”?

Marek Zarębski

piątek, 2 listopada 2007

Pirania żeruje

Kilka dni temu zamieściłem felieton dotyczący m. in. Julii Pitery z PO („Piranie kontra bractwo Stańczyka”). Zapytano mnie już pewnie ze sto razy skąd biorę takie materiały, na czym opieram swoje opinie i co mną w ogóle powoduje, że „czepiam się niewinnych ludzi”. Czarne podniebienie i wściekły charakter? Ależ skądże! Tylko i wyłącznie łowienie uchem i okiem odgłosów rzeczywistości – czytanie, słuchanie, czytanie i jeszcze raz słuchanie. Poniżej tekst z mokotowskiego tygodnika „Południe”, przywołuję rzecz całą in extenso, czyli bez najmniejszej ingerencji w treść i układ materiału. Coś nie wydaje mi się by była to opowieść o krysztale.
-----------------------------------------------------
Jeśli Julia Pitera ma krztynę honoru to złoży mandat poselski

Postępowanie karne

- Popamiętacie mnie po ruski miesiąc! W dwa dni was zniszczę! – wykrzyczała Julia Pitera 23 września ub. r. telefonując do redakcji „Południa”. Dzień wcześniej opublikowaliśmy „Prześwietlenie radnej”, podważając mit o jej publicznej nieskazitelności.

Julia Pitera straszyła, że poda „Południe” do sądu. Kilka minut później zatelefonował Jakub Pitera z jej Komitetu Wyborczego, żądając wycofania nakładu gazety. Straszył stutysięcznym odszkodowaniem, mówił, że nie pozbieramy się. Do dzisiaj nie wpłynęło do redakcji nawet żądanie sprostowania.

Radna została wybrana posłanką. Należy do dwóch sejmowych komisji: ds. Kontroli Państwowej oraz Sprawiedliwości i Praw Człowieka, gdzie pełni funkcję zastępcy przewodniczącego.

We wrześniowej publikacji ujawniłem nieprawidłowości w postępowaniu Julii Pitery jako osoby publicznej: jako radnej Warszawy i jako działacza Transparency International Polska. Przypomnę niektóre sprawy. Jako radna, a teraz jako poseł, złożyła oświadczenia majątkowe. Dowiadujemy się z nich, że posiada mieszkanie „wykupione bez aktu notarialnego”. Czyżby prawo dopuszczało, by gmina sprzedawała nieruchomości bez aktu notarialnego? Dokonała samowoli budowlanej. Prowadziła działalność gospodarczą, korzystając z majątku gminy, a jednocześnie posiadała mandat radnej. Co najmniej dwukrotnie występowała ze skargą do osób urzędowych we własnej sprawie, posługując się drukiem radnej. Kontrola wewnętrzna urzędu w tej sprawie doszukała się „tonu pogróżek” i sugestii „dla Urzędu co do sposobu załatwienia przedmiotowej sprawy”.

W latach 1998–2000 była przewodniczącą Komisji Rewizyjnej Rady Warszawy. Jej umiejętność organizowania pracy doprowadziła do odwołania całego składu osobowego Komisji.

Zdaniem prof. Antoniego Z. Kamińskiego, prezesa Transparency International Polska w latach 1999 – 2001, Julia Pitera nie powinna była łączyć czołowych funkcji w tym stowarzyszeniu z funkcją radnej, gdyż rodzi to konflikt interesów. Pomimo wyraźnej przestrogi, jednoznacznych zastrzeżeń, zrobiła wszystko, by zostać następnym prezesem. Na znak protestu, w tym przeciwko zastosowanej przez nią „technologii wyborczej”, kilku wybitnych profesorów wystąpiło z tego stowarzyszenia. Od 2005 r. Julia Pitera pełni funkcję kierownika Programu Interwencyjnego. Przestroga sprawdziła się. Julia Pitera nadużywała swych funkcji w Transparency dla zdobywania publicznego poklasku, w tym dla zdobywania głosów wyborców. Czy radni Warszawy albo posłowie nie zachowują się politycznie?

Według głównych zasad kodeksu etycznego Transparency International Polska jego członkowie „działają bezstronnie, nie preferując żadnej partii politycznej czy innego rodzaju grup interesów, działają w sposób przejrzysty i odpowiedzialny”. Julia Pitera do Sejmu kandydowała z listy Platformy Obywatelskiej, a po wyborze wstąpiła do tej partii. A zatem trwa ona w konflikcie interesów.

Wielokrotnie wysuwała publicznie przeciwko różnym osobom zarzuty. Chętnie wypowiadała się dla telewizji bądź wysokonakładowych dzienników. Jej wypowiedzi często były nietrafione, służyły jedynie sensacji i zbijaniu kapitału wyborczego. Przykładowo: zarzuciła Michałowi Borowskiemu, naczelnemu architektowi Warszawy, przepisanie pozwolenia na budowę z jednej firmy na drugą („Fakt” 2004-02-13). W tej sprawie wprowadziła czytelników w błąd. Czy wieloletnia radna może zasłaniać się nieznajomością prawa budowlanego? A może chodziło o coś innego? Inwestycja, do której zgłaszała pretensje, znajdowała się u zbiegu ulic Kazimierzowskiej i Różanej, a radna mieszkała przy jednej z tych ulic. Pisało o tym „Południe”, lecz sprostowania nie doczekaliśmy się.

Innym razem („Fakt” 2004-07-20) zarzuciła Bogdanowi Żmijewskiemu, że jako zastępca szefa Komisji Inwentaryzacyjnej Warszawy wykorzystuje tę funkcję do robienia prywatnych interesów. Zarzut okazał się bezpodstawny, ale Julia Pitera nie wycofała fałszywego zarzutu. W rezultacie w Sądzie Rejonowym dla m. st. Warszawy VIII Wydziale Karnym toczy się sprawa z oskarżenia prywatnego.

10 bm. Bogdan Żmijewski zwrócił się do Marszałka Sejmu RP o udzielenie informacji temu Sądowi, czy Sejm podjął uchwałę o zawieszeniu postępowania karnego toczącego się przeciwko posłance, a także czy posłanka złożyła wniosek o to, by Sejm zażądał zawieszenia postępowania karnego do czasu wygaśnięcia jej mandatu. Sąd bowiem oczekuje zezwolenia na ściganie.

W tej sprawie Julii Pitery nie obejmuje immunitet poselski. Wynika to z art. 7., ust. 1. i 3 ustawy o wykonywaniu mandatu posła i senatora, albowiem postępowanie karne zostało wszczęte zanim została wybrana posłanką.

We wrześniu ub. r. do Prokuratury Rejonowej Warszawa–Śródmieście wpłynęło zawiadomienie o prawdopodobnym popełnieniu przestępstwa „poprzez bezprawne wywieranie wpływu na czynności urzędników samorządowych [...] w celu osiągnięcia bezprawnych korzyści materialnych [...]” oraz „poprzez fałszywe oskarżenie przed prokuratorem warszawskich urzędników samorządowych, tworzenie fałszywych dowodów, zatajenie dowodów niewinności [...]”. Zawiadomienie wniósł Wiktor Czechowski, zastępca burmistrza dzielnicy Mokotów znany z tępienia osób, które przedkładają interes prywatny nad publiczny czy nadużywają zajmowanych stanowisk w samorządzie. Nie są to jedyne dwie sprawy, w których Julia Pitera jest stroną.

Co się stanie z mandatem posła, gdy zapadnie wyrok w sprawie karnej?

Co mają sądzić wyborcy o pośle, który jest na bakier z prawem bądź postępuje nieetycznie?

Honorowym rozwiązaniem dla Julii Pitery może być złożenie mandatu poselskiego.

Andrzej Rogiński

czwartek, 1 listopada 2007

Ryszawy świat


Świat ten formalnie jeszcze się nie zaczął – a już powodów do wątpienia w słuszność ostatnich wyborów tyle, że włosy dęba stają. Wróciliśmy do czasów, w których informacja czytana bez kontekstu nic nie znaczy, dwie takie informacje kłamią, a trzy to już początek kłamliwej demagogii. Do czasu wszakże – gdy pojawi się czwarta wszystko nabiera konturów i innego wymiaru.
O czym ja gadam? Ot, chociażby o kwestii lokalizacji stadionu piłkarskiego. To że piłka kopana nie interesuje mnie wcale to już wiadomo. To że prezydent Warszawy swoimi kolejnymi enuncjacjami na ten temat robi wodę z mózgu warszawiakom – wiadomo tym bardziej. Raz miał być na błoniach wokół Stadionu X-lecia, innym razem w Łomiankach, jeszcze później na Śląsku. Aż przyszło wyjaśnienie FIFA, czyli Najwyższej Rady Kopaczy: zaakceptowano tylko stadion warszawski i innego być nie może. Więc po co Bufetowa miesza tę breję? Czy dlatego, że budowanie na państwowym to nie ten sam interes, co budowanie na prywatnym?
A premier jeszcze nie został premierem jak już zdążył się popisać numerem całej swej kadencji: otóż tak bardzo potrzebuje w rządzie agenta Boniego Michała, że „da mu odpracować winy”. Panie Rudy! Łaskawość to pan okazuj za własne pieniądze, nie za moje. Ja na most zbudowany z połamanych prętów zbrojeniowych nie wejdę – a i też innym odradzam. Zaś rozmowę czemu coś lub ktoś doznało złamania pozostawiam specjalistom-złamańcom, złamasom czy jak oni się tam nazywają. Takie rude bibrzenie o winie i karze to jest z jednej strony trochę wchodzenie w rolę Pana Boga, na Niego nikt pana nie wybierał. Z drugiej każdy student pierwszego roku filozofii powie, że relatywizacja moralna zawsze kończy się źle, kapowanie to nie budowanie, a cierpienia kapusty to jego problem z samym sobą, nie problem ministerstw czy innych centralnych urzędów. Przypominam, że na takie bóle istnieje Prozac, Relanium czy wreszcie sznurek. W internecie już pojawił się postulat, by w ogóle cały rząd skompletować z takich kulawych króliczków, padła propozycja, by ich rzecznikiem prasowym został Maleszka Lesław, najbardziej znany polski kablarz, udający przez wiele lat tzw. "autorytet moralny". Wtedy też nie będziecie mieli problemu z organem prasowym, wiadomo kto Maleszkę przygarnął i czynnie chroni. Zresztą co ja gadam - wy już nie macie problemów z organami prasowymi i telewizyjnymi, kilka stoi w kolejce i nerwowo przebiera nogami...
Parszywie zaczyna się ten ryszawy świat. I niech mi nikt nie mówi, że byłem uprzedzony do koloru od zawsze. W takie pierdoły nie wierzy nawet mój rudy kot.
Marek Zarębski