Za czasów ancien
regime’u oczywiście był to powód do oficjalnych kpin i śmiechów - materializm stosowany
nie dopuszczał do istnienia takich przesądów jak przekleństwo. A jednak rzeczy
przeklęte najzwyczajniej miały to za nic, po prostu były, istniały. Raz
przybierały postać ludzką, innym razem jawiły się jako zdarzenia, gesty,
zjawiska. Wszystkiego tego należało się wystrzegać. O ile rzecz jasna dało się
to uczynić – bo zanim człek połapie się, że lezie nie tam gdzie trzeba upłynąć
może sporo czasu…
Kiedy niemal czternaście lat temu sprowadzałem się do tego
domu założyłem sobie, że do nikogo, ale to absolutnie nikogo nie będę
podchodził z uprzedzeniem. Nowe mieszkanie, nowy świat – więc i nowa nadzieja.
Jakiś czas uśmiechaliśmy się do siebie. Krótko. Bo zaraz potem okazało się, że
nawet w najbliższym otoczeniu są miejsca, których należy po prostu unikać. I
sąsiedzi, którzy choć mówią ciepło podają to wszystko w jakimś fałszywym sosie.
Pieśń z pozoru przyjazna zgrzytała niemiłosiernie i raniła
uszy.
I ujawniła się też grupa snobów. Powiem od razu: „snob”
jest podobno pochodzenia angielskiego, ale źródłosłów tego jest łaciński i
oznacza skrót dwóch słów „sine nobilitate” – bez szlachetności. Już
pierwsze zebrania lokatorów ujawniły, że jest pomiędzy nami grupa ludzi co
prawda zamożnych (mocno to akcentowali!), ale z mózgami nastrojonymi na tor
działania kompletnie jałowy, bo nie zauważający tego, co się dzieje wokół. Obiektywnie
jak i pozostali dostali w skórę – ale postanowili głosić wszem i wobec, że to
jest w porządku, to jest cacy „bo przecież podpisaliśmy”… Tak twierdzili jacyś
urzędnicy pośledniej rangi udzielający zgromadzonym absurdalnych porad, jacyś
właściciele mniej czy bardziej szemranych interesików mniemający, że ich czar i
ich szczęście będą trwały wiecznie. A w ogóle to rzecz jasna wszyscy wymienieni
akceptują realia, ba, uważają, że władzy jaka by ona nie była należy się
podporządkować. Bo może przyjść inna, stukrotnie gorsza… Przyznaję, że prócz
furii, jaką budzą we mnie podobni osobnicy płci obojga z ich niewolniczym myśleniem
– ludzie ci potrafią też skutecznie zniechęcić do jakichkolwiek działań, nawet
tych podejmowanych w ich imieniu i dla ich korzyści. Snob choć na co dzień nosi
się jak hrabia, a zachowuje jak dawny sekretarz POP, w tym sensie jest jak rak:
nie chce przyjąć do wiadomości, że zabijając nosiciela zabija też siebie. W ich
bałwochwalczej działalności nie było niczego szlachetnego…
Pewnego dnia powstała (nie istniejąca dzisiaj) strona
internetowa domu. Jej właściciel dostrzegł, że jest to niezły pomysł na
podłączenie się do działań, który w tym czasie okazały się już skuteczne – ale
jemu samemu nie przynosiły żadnego osobistego splendoru. Problem polegał na
tym, że dla strony wymyślił strukturę i właściwie nic ponadto. A struktura jak wiadomo jest plastrem miodu
– ale bez miodu. I trzeba było to wszystko zacząć wypełniać… Przez czas
jakiś starałem się jak mogłem, może nie tyle całkowicie wypełniałem, co
dopełniałem. Później były już tylko schody.
Tamta strona działała czas jakiś, zajmowała się pierdołami i
wkrótce okazało się, że tak naprawdę prowadzona jest nie w interesie sąsiadów,
ale w interesie administratorów. Co ci ludkowie nie wymyślili – było dobrze. Co
nie powiedzieli – było jeszcze dobrzej. Sprawy miejscowe załatwiały jakoby
tworzone ad hoc ankiety: co myślicie o twórczości niejakiego Zarębskiego (mój
blog istniał już wtedy), w jakim procencie Zarębski nie ma racji – i tak dalej.
Właściwie gdyby to były inne czasy mógłbym się spodziewać już tylko głosowania
czy lepiej drania od razu wieszać - czy łamać kołem, a wieszać potem.
Podstawowym po wielokroć podnoszonym zarzutem była „jadowitość” i „arogancja”,
jakie moi Czytelnicy mogli odnaleźć na tym właśnie blogu. Co ciekawsze za
analizy „literackie” kolejnych felietonów brali się ludzie nie potrafiący
poprawnie sklecić zdania złożonego po
polsku. No cóż, jak śpiewał przed laty starszy Stuhr podobno „nie ma
takiej rury, której nie można odetkać”… A tych nieporadnych „komentatorów” było
więcej niż „sztuk jeden”…
Dzisiaj zajmuję się domem coraz bardziej niechętnie, musi
mnie naprawdę coś zacząć uwierać, by zwróciło uwagę. Nawiązany ze
Stowarzyszeniem „Warszawiak na swoim” kontakt okazał się taki sobie (choć
ciągle mam nadzieję, że to się zmieni), ze znaczną częścią podnoszonych tam
postulatów nie mam nic wspólnego, nie obchodzi mnie na przykład restytucja
mienia czy problemy z tzw. dekretem Bieruta. Bo lokatorzy takich domów, jak
nasz mają pilniejsze sprawy do załatwienia: przywrócenie czynszów realnych czy
wykup zajmowanych lokali zgodnie z obietnicą daną ludziom przed laty. Tak, tak,
kochana władzuchno: w Polsce obowiązują też umowy ustne, to wam powie byle
aplikant prawny! Oczywiście można założyć, że was nic i nigdy nie obowiązuje –
ale wtedy wasza legitymacja prawna do zarządzania czymkolwiek staje się co
najmniej wątpliwa i gówniana. Skąd już tylko krok do konstatacji, że jak na
razie stosunek władz miejskich i dzielnicowych do ludzi, którymi jakoby
zarządzają to właśnie tytułowa RZECZ
PRZEKLĘTA. Czy uwierzycie mi kiedy powiem, iż jako taka wiecznie trwać nie
może?
M.Z.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz