wtorek, 6 stycznia 2015

RZECZY PRZEKLĘTE I KASTA SNOBÓW



Za czasów ancien regime’u oczywiście był to powód do oficjalnych kpin i śmiechów - materializm stosowany nie dopuszczał do istnienia takich przesądów jak przekleństwo. A jednak rzeczy przeklęte najzwyczajniej miały to za nic, po prostu były, istniały. Raz przybierały postać ludzką, innym razem jawiły się jako zdarzenia, gesty, zjawiska. Wszystkiego tego należało się wystrzegać. O ile rzecz jasna dało się to uczynić – bo zanim człek połapie się, że lezie nie tam gdzie trzeba upłynąć może sporo czasu…



Kiedy niemal czternaście lat temu sprowadzałem się do tego domu założyłem sobie, że do nikogo, ale to absolutnie nikogo nie będę podchodził z uprzedzeniem. Nowe mieszkanie, nowy świat – więc i nowa nadzieja. Jakiś czas uśmiechaliśmy się do siebie. Krótko. Bo zaraz potem okazało się, że nawet w najbliższym otoczeniu są miejsca, których należy po prostu unikać. I sąsiedzi, którzy choć mówią ciepło podają to wszystko w jakimś fałszywym sosie. Pieśń z pozoru przyjazna zgrzytała niemiłosiernie i raniła uszy.



I ujawniła się też grupa snobów. Powiem od razu: „snob” jest podobno pochodzenia angielskiego, ale źródłosłów tego jest łaciński i oznacza skrót dwóch słów „sine nobilitate” – bez szlachetności. Już pierwsze zebrania lokatorów ujawniły, że jest pomiędzy nami grupa ludzi co prawda zamożnych (mocno to akcentowali!), ale z mózgami nastrojonymi na tor działania kompletnie jałowy, bo nie zauważający tego, co się dzieje wokół. Obiektywnie jak i pozostali dostali w skórę – ale postanowili głosić wszem i wobec, że to jest w porządku, to jest cacy „bo przecież podpisaliśmy”… Tak twierdzili jacyś urzędnicy pośledniej rangi udzielający zgromadzonym absurdalnych porad, jacyś właściciele mniej czy bardziej szemranych interesików mniemający, że ich czar i ich szczęście będą trwały wiecznie. A w ogóle to rzecz jasna wszyscy wymienieni akceptują realia, ba, uważają, że władzy jaka by ona nie była należy się podporządkować. Bo może przyjść inna, stukrotnie gorsza… Przyznaję, że prócz furii, jaką budzą we mnie podobni osobnicy płci obojga z ich niewolniczym myśleniem – ludzie ci potrafią też skutecznie zniechęcić do jakichkolwiek działań, nawet tych podejmowanych w ich imieniu i dla ich korzyści. Snob choć na co dzień nosi się jak hrabia, a zachowuje jak dawny sekretarz POP, w tym sensie jest jak rak: nie chce przyjąć do wiadomości, że zabijając nosiciela zabija też siebie. W ich bałwochwalczej działalności nie było niczego szlachetnego…



Pewnego dnia powstała (nie istniejąca dzisiaj) strona internetowa domu. Jej właściciel dostrzegł, że jest to niezły pomysł na podłączenie się do działań, który w tym czasie okazały się już skuteczne – ale jemu samemu nie przynosiły żadnego osobistego splendoru. Problem polegał na tym, że dla strony wymyślił strukturę i właściwie nic ponadto. A struktura jak wiadomo jest plastrem miodu – ale bez miodu. I trzeba było to wszystko zacząć wypełniać… Przez czas jakiś starałem się jak mogłem, może nie tyle całkowicie wypełniałem, co dopełniałem. Później były już tylko schody.



Tamta strona działała czas jakiś, zajmowała się pierdołami i wkrótce okazało się, że tak naprawdę prowadzona jest nie w interesie sąsiadów, ale w interesie administratorów. Co ci ludkowie nie wymyślili – było dobrze. Co nie powiedzieli – było jeszcze dobrzej. Sprawy miejscowe załatwiały jakoby tworzone ad hoc ankiety: co myślicie o twórczości niejakiego Zarębskiego (mój blog istniał już wtedy), w jakim procencie Zarębski nie ma racji – i tak dalej. Właściwie gdyby to były inne czasy mógłbym się spodziewać już tylko głosowania czy lepiej drania od razu wieszać - czy łamać kołem, a wieszać potem. Podstawowym po wielokroć podnoszonym zarzutem była „jadowitość” i „arogancja”, jakie moi Czytelnicy mogli odnaleźć na tym właśnie blogu. Co ciekawsze za analizy „literackie” kolejnych felietonów brali się ludzie nie potrafiący poprawnie sklecić zdania złożonego po  polsku. No cóż, jak śpiewał przed laty starszy Stuhr podobno „nie ma takiej rury, której nie można odetkać”… A tych nieporadnych „komentatorów” było więcej niż „sztuk jeden”…



Dzisiaj zajmuję się domem coraz bardziej niechętnie, musi mnie naprawdę coś zacząć uwierać, by zwróciło uwagę. Nawiązany ze Stowarzyszeniem „Warszawiak na swoim” kontakt okazał się taki sobie (choć ciągle mam nadzieję, że to się zmieni), ze znaczną częścią podnoszonych tam postulatów nie mam nic wspólnego, nie obchodzi mnie na przykład restytucja mienia czy problemy z tzw. dekretem Bieruta. Bo lokatorzy takich domów, jak nasz mają pilniejsze sprawy do załatwienia: przywrócenie czynszów realnych czy wykup zajmowanych lokali zgodnie z obietnicą daną ludziom przed laty. Tak, tak, kochana władzuchno: w Polsce obowiązują też umowy ustne, to wam powie byle aplikant prawny! Oczywiście można założyć, że was nic i nigdy nie obowiązuje – ale wtedy wasza legitymacja prawna do zarządzania czymkolwiek staje się co najmniej wątpliwa i gówniana. Skąd już tylko krok do konstatacji, że jak na razie stosunek władz miejskich i dzielnicowych do ludzi, którymi jakoby zarządzają to właśnie tytułowa RZECZ PRZEKLĘTA. Czy uwierzycie mi kiedy powiem, iż jako taka wiecznie trwać nie może?



M.Z.

Brak komentarzy: