Otrzymałem od znajomej zdjęcie
olbrzymiego statku. Dziób wbity w piach jakiejś płytkiej zatoki,
dodatkowa informacja, że to port ostatni, dalej będzie już tylko demontaż. „Więcej
nie popłynie…” Smutny widok. Zwłaszcza gdy sięgnie się do sieci i zobaczy co
będzie „potem”. Potem obiorą go z pokładów, maszyn, silnika i całej tej skomplikowanej armatury, którą
konstruktor w brzuchu Machiny poutykał. Pozbawią setek metrów rur, zaworów i
złączek. W końcu przyjdzie czas na blachy. Wyłoni się spod nich rodzaj
szkieletu, jak u przedpotopowego smoczego potwora. I to też pewnego dnia
zapadnie się w nicość, miejscowe huty połykają wszystko. Żadnych już podróży,
żadnych portów, ot, walizka banknotów na stole i nawet pozorów nagrobka…
Wiele lat temu, pojechałem wtedy po raz pierwszy do
Holandii, obserwowałem coś zupełnie odwrotnego. Z dna mulistego kanału
wydłubano kilkumetrowy kształt rybiego kręgosłupa. Pojawiło się jak spod ziemi
kilku zadumanych ekspertów i okazało się, że to nie żaden śmieć, ale
najprawdziwszy drewniany kil i wręgi bodaj XVIII-wiecznej holenderskiej barki.
Na brzeg podjeżdżały migające żółtym światłem radiowozy straży wodnej, morskiej
i licho wie jakiej jeszcze. Wieczorem miejsce znaleziska oświetlono silnymi
reflektorami, pod wodę zeszli nurkowie i dobrych kilka godzin taplali się w
oleistym błocku w poszukiwaniu elementów wyposażenia barki. Niestety niczego
już nie znaleziono, reporterka telewizyjna bulgocząca coś tajemniczego po
flamandzku wyglądała jak zrozpaczona wdowa gangstera na pogrzebie, na który przypadkowo
wpadła ostatnia przyjaciółka zabitego męża.
Skąd ja tam? Otóż podróż dotyczyła interesów samochodowych.
Najpierw we trzech pojechaliśmy samochodem do Bremerhaven, gdzie sąsiad
zdejmował ze statku drugie auto kupione miesiąc wcześniej w Ameryce. Odebraliśmy
dość sprawnie – później okazało się, że załoga balii, którą pojazd przypłynął
do Niemiec raczyła spalić wszystkie bezpieczniki i pół instalacji elektrycznej.
Tak czy siak postanowiliśmy „po drodze” poszukać czegoś wspaniałego dla mnie.
Gdzie? Dobra, niechaj będzie w Holandii. Na mapie żabi skok… Nowy amerykański
wynalazek odpalaliśmy w ten sposób, że jeden zwierał kablem odpowiednie styki w
komorze silnika, drugi siedział za kierownicą i na hasło „Daawaaj!” kręcił
kluczykiem w stacyjce. Przypadła mi rola „kablowego”, w końcu swojego auta
jeszcze nie miałem i jakąś karę trzeba było dla mnie wymyślić. Tym bardziej, że
żaden z młodych współtowarzyszy niedoli nie miał pojęcia czego dotykam i z
jakiego powodu… Na parkingach i przy stacjach benzynowych nie budziło to
specjalnego zainteresowania, każdy jechał w swoją stronę i cześć. Gorzej z
podróżą promami, zaliczyliśmy ich wtedy kilka. Odpalanie odbywało się kilka
metrów przed przybiciem promu do przystani. Zawsze towarzyszyło temu stado
zadziwionych Holenderczyków. Cudotwórcy! Czarodzieje! Bulgotali coś tam z
przyjaznymi minami, to w ogóle nacja dzisiaj jakby wyprana z agresji i
podejrzliwości, co drugi poklepywał mnie po ramieniu i proponował piwo.
Dlaczego w ogóle o tym opowiadam i jaki to ma związek z
pojazdami wodnymi? Otóż najpierw powiem tyle, że już drugiego dnia podróży
miałem dość nie tyle horrendalnie wysokich cen na używany złom z Brabancji – co
raczej moich kolegów. Żaden z nich nie potrafił na przykład otworzyć puszki z
przysmakiem turysty, kolejne próby kończyły się tym, że operator wbijał sobie
stalowe ostrze małego nożyka w palec i przysmak miał dodatkową czerwonawą
przyprawę. Chłopcy natomiast w sposób absolutnie kategoryczny chcieli obejrzeć
wesołą dzielnicę w Amsterdamie. Postanowiliśmy zatem, że tego akurat dnia wezmą
sobie jedno auto i pojadą pod te wymarzone czerwone latarnie, jak natomiast
zostanę w małym miasteczku, w którym właśnie dokonano epokowego morskiego
„odkrycia” – i „se popatrzę na świat”. Zaparkowałem przy głównej ulicy, to był
rzecz jasna kanał – i usiadłem na ławeczce.
No więc siedzę na tej ławeczce i „se patrzę”. Godzina, trzy,
pięć – widać w Amsterdamie trwa wesoła zabawa. Pożarłem trzy pasztety
akustyczne (pasztet za-jęczy – gdy go się otwiera), czym nadszarpnąłem okrutnie
skład zaopatrzeniowy wycieczki. Chłopcy zjechali w środku nocy, rozczarowani,
podobno jakiś bywały w świecie Murzyn wyjaśnił im, że oglądanie też kosztuje i
nie mogą gapić się za friko na jego zupełnie białą siostrę. Nie było sensu po ciemku szukać mojego
wymarzonego auta. Spaliśmy poskręcani niemiłosiernie w samochodzie. A rano wstało
bladawe flamandzkie słoneczko i na pobliskim kanale zobaczyliśmy cud
wskrzeszenia.
Okazało się, że obok naszych pojazdów zacumowała barka sądząc po kształcie co najmniej dwustuletnia. Lśniła w słońcu lakierem i pokostem, miała miedziano-złote okucia, przed niewielką nadbudówką jak dla krasnoludków stał stolik i dwa foteliki. Na blacie czysty obrusik i dwa smukłe kieliszki wina. Z wejścia statku wychynął 150-letni kościany staruszek, za nim jego pięć lat młodsza żona. Postawili między kieliszkami butelkę czerwonego wina i ponownie weszli po coś tam do kajuty. W tym momencie nadpłynął współczesny wodny stwór, wzburzył wodę i barka staruszków niebezpiecznie zakołysała się na fali. Kieliszki niczym nieobciążone zakołysały się, spadły na pokład i rozprysnęły w tysięczne kawałki. Właściciel wyjrzał, cofnął się i wyszedł już z szufelką i szczotką. Zamiótł starannie pokład, resztki szkła zawinął w szary papier i odłożył. Jego towarzyszka postawiła na stoliku dokładnie takie samo szkło – z kamienną, ale i radosną miną, jakby właśnie wygrali w holenderskiego toto-lotka, nagrody są tam spore. Możesz mi wierzyć lub nie – ale to się powtórzyło jeszcze raz. Daruję sobie opis, czynności były te same.
Potem staruszkowie opędzlowali bezstresowo butelkę wina,
czymś zakąsili i poczęli rozglądać się po okolicy. Oczywiście natychmiast
wpadliśmy im w oczy, młodzi amatorzy seksu po amsterdamsku (przez szybę!)
właśnie się budzili i głośno domagali śniadania. Należało zatem odpalić
„amerykańca”, podłączyć do gniazda zapalniczki elektryczny samochodowy czajnik
i pokroić chleb lekko pleśniejący w foliowej torebce. Właściciel barki podszedł
do nas, był wręcz zafascynowany sposobem uruchamiania pojazdu. Oczywiście
standardowe pytania „A po co wy tu”, „Co robicie i dlaczego tak a nie inaczej”
– i takie tam grzecznościowe zaczepki. Mówił trochę po francusku, więc jakoś
szło się porozumieć. Po samochód? E, nie, to nieopłacalny interes… Nie ma
dobrej amortyzacji finansowej. Lepiej kupcie moją barkę, właśnie jest te koop,
płyniemy do miejsca, gdzie takie rzeczy się załatwia, ale możemy sprzedać i
tutaj… Za pięć lat puścicie dalej z dobrym przebiciem… Z dalszego dialogu wynikało,
że oba nasze samochody załadujemy na pokład (a w dzień widać było, że to jest
jak najbardziej możliwe!), potem już tylko Morze Północne, najlepiej blisko
brzegu, bo barka ma wyłącznie certyfikat śródlądowy – i do Gdańska. A ile ta
barka kosztuje? Niedrogo, panowie, naprawdę okazyjnie: 500 tysięcy guldenów, za
to z dokumentami oryginalności. Na pewno nikt takiej w Warszawie nie ma…
Oczywiście łgał jak nakręcony. Nie było mowy o wypływaniu w
jakiekolwiek morskie podróże, straż przybrzeżna zwinęła by nas natychmiast po
opuszczeniu kanału. Względem ceny finalnej być może udało by nam się zebrać na
koło sterowe… Choć z drugiej strony kiedy obserwowaliśmy dzień później podobne
pływające zabytkowe obiekty – ówczesna cena rzeczywiście była atrakcyjna. Tak
mniej więcej dwa obszerne domki z czerwonej holenderskiej cegły, plus parę
groszy na nowe Audi… Kuszące, prawda? Zwłaszcza że był to czas, w którym niewłaściwie
rozpoznany idol Wałęsa grzmiał, iż już za moment każdy Polak otrzyma certyfikat
na jedną trzydziestomilionową część majątku państwowego – i zrobi z tym co
zechce. On zrobił – o reszcie kłamał, wkrótce mieliśmy się o tym przekonać…
Holandia uwielbia wszystko, co pływa – a jeśli do tego jest
drewniane, stare i ładnie
zrekonstruowane to ceny szybują do nieba. Właściwie trudno im się dziwić,
zwyczaj jest tu taki, że jeśli kto dostrzeże pięć większych drzew rosnących
blisko siebie to natychmiast pędzi do marketu budowlanego, ogradza wszystko
solidną siatką, a na bramie przybija szyld „Puszcza Księcia Alberta –
zwiedzanie 5 guldenów”.
Zatem jak mając w pamięci te holenderskie reminiscencje
można spokojnie patrzeć na umierający stalowy łamacz morskich fal i niewieścich
serc? Nie da się – prawda?
M.Z.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz