środa, 7 stycznia 2015

STATKI, BARKI i słów kilka o smutku i dumie



Otrzymałem od znajomej zdjęcie olbrzymiego statku. Dziób wbity w piach jakiejś płytkiej zatoki, dodatkowa informacja, że to port ostatni, dalej będzie już tylko demontaż. „Więcej nie popłynie…” Smutny widok. Zwłaszcza gdy sięgnie się do sieci i zobaczy co będzie „potem”. Potem obiorą go z pokładów, maszyn, silnika i całej tej skomplikowanej armatury, którą konstruktor w brzuchu Machiny poutykał. Pozbawią setek metrów rur, zaworów i złączek. W końcu przyjdzie czas na blachy. Wyłoni się spod nich rodzaj szkieletu, jak u przedpotopowego smoczego potwora. I to też pewnego dnia zapadnie się w nicość, miejscowe huty połykają wszystko. Żadnych już podróży, żadnych portów, ot, walizka banknotów na stole i nawet pozorów nagrobka…

Wiele lat temu, pojechałem wtedy po raz pierwszy do Holandii, obserwowałem coś zupełnie odwrotnego. Z dna mulistego kanału wydłubano kilkumetrowy kształt rybiego kręgosłupa. Pojawiło się jak spod ziemi kilku zadumanych ekspertów i okazało się, że to nie żaden śmieć, ale najprawdziwszy drewniany kil i wręgi bodaj XVIII-wiecznej holenderskiej barki. Na brzeg podjeżdżały migające żółtym światłem radiowozy straży wodnej, morskiej i licho wie jakiej jeszcze. Wieczorem miejsce znaleziska oświetlono silnymi reflektorami, pod wodę zeszli nurkowie i dobrych kilka godzin taplali się w oleistym błocku w poszukiwaniu elementów wyposażenia barki. Niestety niczego już nie znaleziono, reporterka telewizyjna bulgocząca coś tajemniczego po flamandzku wyglądała jak zrozpaczona wdowa gangstera na pogrzebie, na który przypadkowo wpadła ostatnia przyjaciółka zabitego męża.

Skąd ja tam? Otóż podróż dotyczyła interesów samochodowych. Najpierw we trzech pojechaliśmy samochodem do Bremerhaven, gdzie sąsiad zdejmował ze statku drugie auto kupione miesiąc wcześniej w Ameryce. Odebraliśmy dość sprawnie – później okazało się, że załoga balii, którą pojazd przypłynął do Niemiec raczyła spalić wszystkie bezpieczniki i pół instalacji elektrycznej. Tak czy siak postanowiliśmy „po drodze” poszukać czegoś wspaniałego dla mnie. Gdzie? Dobra, niechaj będzie w Holandii. Na mapie żabi skok… Nowy amerykański wynalazek odpalaliśmy w ten sposób, że jeden zwierał kablem odpowiednie styki w komorze silnika, drugi siedział za kierownicą i na hasło „Daawaaj!” kręcił kluczykiem w stacyjce. Przypadła mi rola „kablowego”, w końcu swojego auta jeszcze nie miałem i jakąś karę trzeba było dla mnie wymyślić. Tym bardziej, że żaden z młodych współtowarzyszy niedoli nie miał pojęcia czego dotykam i z jakiego powodu… Na parkingach i przy stacjach benzynowych nie budziło to specjalnego zainteresowania, każdy jechał w swoją stronę i cześć. Gorzej z podróżą promami, zaliczyliśmy ich wtedy kilka. Odpalanie odbywało się kilka metrów przed przybiciem promu do przystani. Zawsze towarzyszyło temu stado zadziwionych Holenderczyków. Cudotwórcy! Czarodzieje! Bulgotali coś tam z przyjaznymi minami, to w ogóle nacja dzisiaj jakby wyprana z agresji i podejrzliwości, co drugi poklepywał mnie po ramieniu i proponował piwo.

Dlaczego w ogóle o tym opowiadam i jaki to ma związek z pojazdami wodnymi? Otóż najpierw powiem tyle, że już drugiego dnia podróży miałem dość nie tyle horrendalnie wysokich cen na używany złom z Brabancji – co raczej moich kolegów. Żaden z nich nie potrafił na przykład otworzyć puszki z przysmakiem turysty, kolejne próby kończyły się tym, że operator wbijał sobie stalowe ostrze małego nożyka w palec i przysmak miał dodatkową czerwonawą przyprawę. Chłopcy natomiast w sposób absolutnie kategoryczny chcieli obejrzeć wesołą dzielnicę w Amsterdamie. Postanowiliśmy zatem, że tego akurat dnia wezmą sobie jedno auto i pojadą pod te wymarzone czerwone latarnie, jak natomiast zostanę w małym miasteczku, w którym właśnie dokonano epokowego morskiego „odkrycia” – i „se popatrzę na świat”. Zaparkowałem przy głównej ulicy, to był rzecz jasna kanał – i usiadłem na ławeczce.

No więc siedzę na tej ławeczce i „se patrzę”. Godzina, trzy, pięć – widać w Amsterdamie trwa wesoła zabawa. Pożarłem trzy pasztety akustyczne (pasztet za-jęczy – gdy go się otwiera), czym nadszarpnąłem okrutnie skład zaopatrzeniowy wycieczki. Chłopcy zjechali w środku nocy, rozczarowani, podobno jakiś bywały w świecie Murzyn wyjaśnił im, że oglądanie też kosztuje i nie mogą gapić się za friko na jego zupełnie białą siostrę.  Nie było sensu po ciemku szukać mojego wymarzonego auta. Spaliśmy poskręcani niemiłosiernie w samochodzie. A rano wstało bladawe flamandzkie słoneczko i na pobliskim kanale zobaczyliśmy cud wskrzeszenia.



Okazało się, że obok naszych pojazdów zacumowała barka sądząc po kształcie co najmniej dwustuletnia. Lśniła  w słońcu lakierem i pokostem, miała miedziano-złote okucia, przed niewielką nadbudówką jak dla krasnoludków stał stolik i dwa foteliki. Na blacie czysty obrusik i dwa smukłe kieliszki wina. Z wejścia statku wychynął 150-letni kościany staruszek, za nim jego pięć lat młodsza żona. Postawili między kieliszkami butelkę czerwonego wina i ponownie weszli po coś tam do kajuty. W tym momencie nadpłynął współczesny wodny stwór, wzburzył wodę i barka staruszków niebezpiecznie zakołysała się na fali. Kieliszki niczym nieobciążone zakołysały się, spadły na pokład i rozprysnęły w tysięczne kawałki. Właściciel wyjrzał, cofnął się i wyszedł już z szufelką i szczotką. Zamiótł starannie pokład, resztki szkła zawinął w szary papier i odłożył. Jego towarzyszka postawiła na stoliku dokładnie takie samo szkło – z kamienną, ale i radosną miną, jakby właśnie wygrali w holenderskiego toto-lotka, nagrody są tam spore. Możesz mi wierzyć lub nie – ale to się powtórzyło jeszcze raz. Daruję sobie opis, czynności były te same.

Potem staruszkowie opędzlowali bezstresowo butelkę wina, czymś zakąsili i poczęli rozglądać się po okolicy. Oczywiście natychmiast wpadliśmy im w oczy, młodzi amatorzy seksu po amsterdamsku (przez szybę!) właśnie się budzili i głośno domagali śniadania. Należało zatem odpalić „amerykańca”, podłączyć do gniazda zapalniczki elektryczny samochodowy czajnik i pokroić chleb lekko pleśniejący w foliowej torebce. Właściciel barki podszedł do nas, był wręcz zafascynowany sposobem uruchamiania pojazdu. Oczywiście standardowe pytania „A po co wy tu”, „Co robicie i dlaczego tak a nie inaczej” – i takie tam grzecznościowe zaczepki. Mówił trochę po francusku, więc jakoś szło się porozumieć. Po samochód? E, nie, to nieopłacalny interes… Nie ma dobrej amortyzacji finansowej. Lepiej kupcie moją barkę, właśnie jest te koop, płyniemy do miejsca, gdzie takie rzeczy się załatwia, ale możemy sprzedać i tutaj… Za pięć lat puścicie dalej z dobrym przebiciem… Z dalszego dialogu wynikało, że oba nasze samochody załadujemy na pokład (a w dzień widać było, że to jest jak najbardziej możliwe!), potem już tylko Morze Północne, najlepiej blisko brzegu, bo barka ma wyłącznie certyfikat śródlądowy – i do Gdańska. A ile ta barka kosztuje? Niedrogo, panowie, naprawdę okazyjnie: 500 tysięcy guldenów, za to z dokumentami oryginalności. Na pewno nikt takiej w Warszawie nie ma…

Oczywiście łgał jak nakręcony. Nie było mowy o wypływaniu w jakiekolwiek morskie podróże, straż przybrzeżna zwinęła by nas natychmiast po opuszczeniu kanału. Względem ceny finalnej być może udało by nam się zebrać na koło sterowe… Choć z drugiej strony kiedy obserwowaliśmy dzień później podobne pływające zabytkowe obiekty – ówczesna cena rzeczywiście była atrakcyjna. Tak mniej więcej dwa obszerne domki z czerwonej holenderskiej cegły, plus parę groszy na nowe Audi… Kuszące, prawda? Zwłaszcza że był to czas, w którym niewłaściwie rozpoznany idol Wałęsa grzmiał, iż już za moment każdy Polak otrzyma certyfikat na jedną trzydziestomilionową część majątku państwowego – i zrobi z tym co zechce. On zrobił – o reszcie kłamał, wkrótce mieliśmy się o tym przekonać…

Holandia uwielbia wszystko, co pływa – a jeśli do tego jest drewniane,  stare i ładnie zrekonstruowane to ceny szybują do nieba. Właściwie trudno im się dziwić, zwyczaj jest tu taki, że jeśli kto dostrzeże pięć większych drzew rosnących blisko siebie to natychmiast pędzi do marketu budowlanego, ogradza wszystko solidną siatką, a na bramie przybija szyld „Puszcza Księcia Alberta – zwiedzanie 5 guldenów”.

Zatem jak mając w pamięci te holenderskie reminiscencje można spokojnie patrzeć na umierający stalowy łamacz morskich fal i niewieścich serc? Nie da się – prawda?



M.Z.

Brak komentarzy: