Są
rzeczy, które dzieją się obok i wpadają do naszej pamięci niekoniecznie w
rygorze czasu i miejsca. Niżej same prawdziwe zdarzenia. Przetworzone w tekst zgodnie z zasadą pierwszego zdania
STAŁY SIĘ FIKCJĄ. Co mówię na wypadek, gdyby kto chciał komentować, że to nie
tak było, bo on ma lepszą pamięć, że coś tam naruszyłem i kogoś obraziłem. Proszę
o tym pamiętać na wypadek nieprzepartej woli oskarżania mnie o cokolwiek. Fikcja,
kochani, fikcja! A że życie czasem bierze wzór z podobnego ciągu zdarzeń… No to
już pretensja do Pana Boga, nie do mnie.
MIGAWKI Z
ŻYCIA IKARA
Laryska
szła prawie dwadzieścia kilometrów na piechotę. Ze trzydzieści stopni mrozu, ale przynajmniej nie wiało. Kierowca, który miał obsługiwać tę
trasę rozklekotanym i zimnym autobusem przerobionym ze starej ciężarówki
zachlał, może padł mu akumulator, nie wiadomo. Nie przyjechał i już. Ludzie
jakoś dadzą sobie radę albo zmienią plany. Ona nie mogła, cały tydzień w
sklepie i tylko jedna noc wolna. Nie ma rady, trzeba iść, Polacziszka czeka.
Fakt, czekał. Z godzinę. Później jakby trochę mniej, włożył się do łóżka i na
wszelki wypadek na wierzch kołdry położył kożuch. Na stołku obok flaszeczka i
musztardówka, to był zwyczaj tak dziwny, że niemal pański. Miejscowi najpierw
nieco się zżymali, szkła im się tym obcym cholerom do picia zachciało… Nikt panów i „lepszych” tu nie lubił. W końcu
dali spokój. Kogo obchodzi w czym Polacy piją wódkę?
Łomotanie
do drzwi. Ki czort? „Polacziszka” powoli zaczął wyplątywać się z warstw
ocieplających. Larysce coś wypadło, nie przyjechała – więc kogo to diabli niosą?
We flaszce zostało poniżej połowy, znów trzeba będzie się dzielić, a już było
tak przyjemnie. Zimowy stwór, który wpadł przez uchylone drzwi miał roześmiane
oczy, pod kruchym paletkiem coś się tłukło nerwowo i zaraz potem przytulało do
niego jak zimny kompres.
- Jakżeś
się tu dostała, dzieciaku?
-
Normalnie, na piechotę, szkoda było dnia, Iwan pewnie śpi, może nie mógł
maszyny uruchomić. Przykryj mnie szybko czymś ciepłym i daj szklaneczkę, idzie
na mróz…
Dwa dni
bez wychodzenia. Same miłosne sztuki, jedzenie i picie. Wszystko pod kołderką i
kożuchem, w dni wolne miejscowa ciepłownia nie grzała na pełen gwizdek. Po co to robiła w tygodniu, gdy ludzie rozjeżdżają się do pracy - czort jeden wie. Laryska
w życiu nie widziała tylu kotletów schabowych. Polak zaopatrywał stołówkę to i
miał boki. Ale żeby aż tyle?
- Masz
jakiś romans z tą grubą z kuchni, że cię tak futruje mięchem? No powiedz
prawdę, ja nie jestem zazdrosna, ale z drugiej strony co moje to moje…
"Polacziszka"
uśmiechał się jak zwykle. Bo i co miał robić – gruba szefowa kuchni to coś
innego, niż ta jędrna mała. Ale swoje potrzeby ma... Interes, czysty interes. Człowiek napracował się
ile wlezie, ale radości z tego żadnej. Na koniec głuche sapnięcie i gruba
zwalała się w nerwowy sen. Rano zostawał po niej przetłuszczony papier, w nim kawał
zdrowego wędzonego boczku, czasem tylko słonina. Na zagrychę w tygodniu dobre i
to… No i jeszcze gdyby wiedziała ile tego boczku podczas ostatniego transportu
ubyło zanim auto dojechało do kuchni. Dwa razy tyle co wymęczone sapaniem…
- Polak,
ty, Polak – a jak tam u was z rozwodami?
-
Laryska, ty co, rozwodzić mnie chcesz? Na co ci to?
-
Rozwodzić – nie rozwodzić, ale mógłbyś tu zostać. Masz dobry fach, gadasz po
naszemu, ludzie cię lubią. Naprawdę mógłbyś zostać. Kawał chłopa, a delikatny, czy
ty wiesz jak ja za tobą…
-
Dzieciaku, ale mnie się nie chce pracować tak całe życie jak to jest tutaj.
Wiesz co bym najchętniej u was robił? Pojechał gdzieś daleko, może być i
Syberia, przyzwyczaję się, a latem będę leżał do góry brzuchem, czasem pójdę na
ryby, może nauczę się polować.
- Oj
dureń, Syberii mu się zachciewa! Pod koniec września spluniesz, a doleci kamieniem,
nie masz pojęcia jakie tam mrozy. Ja znam lepsze miejsca, może być gdzie na
Kaukazie, wujek tam mieszka, pomoże.
- Jak już
- to będzie musiał, romans wyjdzie na jaw, to na żonę i dziecko dosolą mi takie alimenty, że głowa mała.
-
Dziecko, dziecko, dadzą sobie radę, u was nie jak u nas, widzę po tym co wy do
nas przywozicie. Lubisz dzieci, co? A jakby twoje zaczęły rodzić się tutaj – to
co byś zrobił?
Takie gadanie mąci łóżkowe zabawy: zostań i zostań. A głupiemu
radość… Dobra, lata z tą kobitką wysoko, jak jakiś Ikar albo co – ale potem
przychodzi rano i znów trzeba do roboty. Na razie jest polski kontrakt, można przedłużyć,
ale niekoniecznie. Forsa lepsza, niż dla miejscowych. Zostanie - to wpadnie w
tutejsze stawki, marne jak cholera, żadnych podróży do Polski, żadnych małych
interesików, nul, zero. Skąd dżinsy, do których już tak się przyzwyczaił, że
inne portki nie wchodzą w rachubę? Uznają tu polskie prawa jazdy wszystkich
kategorii, czy dokumenty trzeba wyrabiać od nowa? No i to całe kochanie:
dzisiaj kocha, jutro nie musi. A w Polsce dzieciak rośnie… I co z tego, że ślubna baba
nie taka chętna do wieczornych zabaw?
* * *
* * * * * *
Tamte
szkliste oczy Laryski nie wracały za często. Ale gdy już się to stawało - kadr
miał potężną moc. Aż nim szarpnęło. Coś przerżnął? Przegapił? Dlaczego oczy
wróciły gdzieś przed francuską granicą? Czym sobie zasłużył, że dostał od losu
tylko te oczy na pożegnanie, własną niemoc i późniejszą o rok informację, że urodziła się
dziewczynka i że wszyscy pojechali tam gdzie cieplej? I gdzie wujek mógł pomóc.
Z jednej strony to dobrze, któremu dziecku dobrze robi sąsiedztwo ruskiej elektrowni
atomowej, polscy robotnicy obudowywali ją infrastrukturą ciepłowniczą i
elektryczną. Z drugiej jakiego tatę dla cudzego dziecka dobrała ta zaradna,
zgrabna kobieta? Nigdy się już nie dowie. Mniejsza. Przyczepa za dostawczym
Mercedesem szarpie się jak ryba na uwięzi, co za dureń każe obsługiwać taką
trasę tuż przed Bożym Narodzeniem na letnich oponach? Szefuńcio w mordę kopany,
jasne, pan każe sługa musi. Nawet gnój pierwszego miliona nie musiał kraść, tate zadbali, wziął i się bawi. Jachtu
się zachciało. I tych zimowych przewozów, zimowanie w Polsce tańsze niż w
Monako, a to handlowa nacja, teraz już uszlachcona, ale liczy jak komputer. „Tak,
tak, panie prezesie, wszystko idzie jak po maśle, trzymam się planu podróży,
będzie dobrze…” To ile lat ma dzisiaj ich córka? Dwadzieścia pięć, ćwierć
wieku. Pewnie już po studiach. Laryska przysłała tylko jedno zdjęcie, jakiś
zielony ogród, pewnie na południu, ona w kwiecistej sukience z małym
zawiniątkiem na ręku. Młoda, chyba smutna kobieta z burzą blond włosów.
Właściwie dlaczego nigdy nie przyjrzał się temu dokładniej? Nie wiadomo, nic
nie wiadomo, trzeba było żyć, więc się żyło. Piło się, trochę hazardu, jakieś
inne baby. Zamazały pamięć. Tylko skąd dzisiaj ta nadopiekuńcza skłonność do maluchów?
Dwóch pierwszych wnuków wywieźli za granicę, ich matka we właściwym czasie połapała
się, że ich ojciec to gnój jakich mało. Potem pojawił się na świecie kolejny
wnuk. Niby dobre dziecko, ale skąd nieprawdopodobna tożsamość z ojcem? Jakby
skórę zdarli ze starszego i włożyli na dziecko… Charakter zresztą też…
* *
* * *
* * *
* * *
* *
Działka nieopodal Bugu to nie do końca był jego pomysł. Najpierw pojawiła się kasa po zmarłej matce i wielka
ochota na działkę na Mazurach. Naprawdę lubił ryby i ciszę gdzieś nad wodą. To i Mazury wychodziły z każdej talii kart i wróżby... Na
szczęście siostra znalazła działkę nad Bugiem. Bliżej do miasta, a woda niemal
za progiem. Zadatkował, potem wpłacił resztę, było formalnie jego i żony. Przewieźli
kupiony gdzieś fuksem stary, ale zdrowy drewniany domek, trzeba było tylko wymienić
dach i wyposażyć wnętrze. Wtedy wszystko szło łatwiej. Powoli zapominał o tych
ruskich przygodach. Laryska i gruba
szefowa kuchni odpłynęły w niepamięć. Jeździł w dostawach piachu i cementu.
Nikt tych kursów tak dokładnie nie rozliczał, a nawet gdyby to były i na to sposoby.
Gotówka sama się wpraszała. Do pracy z dachem i resztą działki najął kolegę,
ten drugiego, zwiózł im kafelki i styropian na poddasze. Oni mieli robić, on
miał im płacić i w razie czego kupować co wskażą. Po miesiącu renowacja okazała
się nieustającą zabawą. Co wpadł na tę cholerną wieś, to trafiał w środek
przyjęcia. Tanie winko siarkowe, jakieś piwa, na prawdziwą gorzałę skąpili.
Zagroził, że zamknie źródełko - trochę pomogło. Mistrz ceremonii, ksywa Lolek,
wyszedł niedawno z pierdla i nie miał wyjścia. Prace zaczęły się posuwać. On jeździł swoją
niskopodwoziówką czy gruszką, kombinował i płacił, oni jakoś tam walili
młotkami i kleili glazurę. Żona podupadała na zdrowiu coraz bardziej. Umarła po
cichu, siedział akurat z kolegami na ławeczce pod blokiem. Kłócili się ile
który piw kupi. Kiedy wpadł na górę po resztę gotówki i wezwał pogotowie było
już za późno. Zadra w sercu, cholerna zadra… Poszedł grać i grał tak długo,
póki nie przerżnął całego portfela. Potem pił. Gdy brakowało kasy szedł do banku
i brał kolejną pożyczkę. Sprawdzali obrót środków w ostatnim okresie, było
dobrze, podpisywał jakieś papierki i pakował banknoty do kieszeni. Znów grał.
Wnuczek sprowadził do domu mocno brzuchatą panienkę. „Wiesz dziadek, stara
wyrzuciła ją na ulicę, co mam zrobić?” Syn zjechał z roboty w Niemczech,
chwalił się, że był najlepszym specjalistą od układania kostki Bauma. No i
nieszczęście: złapali za dupsko za jakiś nie odsiedziany stary wyrok. Germańców
szlag trafił. Zarobki też. Miał wylać potomka z domu na zbitą mordę? Znajdzie
jakąś robotę to zwróci kasę za wikt i opierunek…
- Małolat,
do jasnej cholery, jak chcesz żeby ci dziecko srało w zagraniczne pampersy to
rusz dupę i zarób jakieś pieniądze!...
–
Dziadek, ja wiem, ja przepraszam, no nie udało się z tą pizzerią, zwrócę ci, na
pewno zwrócę. Ale zobacz jak ona do ciebie rączki wyciąga…-
Ten
nierób wiedział gdzie uderzyć. I robił to coraz częściej i częściej. Inni zresztą też.
* * *
* * * * *
* * *
W planach
domu, gdzie przyszło mu odsiadywać 24-godzinne dyżury to był schowek na
szczotki, nie miejsce pracy. A potem jakiś dureń zamontował w nim automatyczną
centralkę przeciwpożarową. I tego świństwa jeden z dwóch na zmianie ochroniarzy
ma pilnować. Bo automatycznie to aparatura tylko zawiadamia pobliski posterunek
straży. Potem trzeba iść i sprawdzić wadliwą czujkę, trzy minuty na odwołanie
alarmu, oczywiście żadnego pożaru nigdy tu nie było. Raczej woda zalewa
instalację, cieknie od fundamentów po solidny parter, dziurawy mur pije to
świństwo jak gąbka. Potem po skasowaniu mrugającej czerwone diody jest spokój.
Można z ludźmi pogadać, obejrzeć co w telewizji, lokatorzy zadbali o odbiornik. Czasem napić się kapinkę. Ma
już 67 lat, emerytura co prawda nienajgorsza, ale na wszystko i tak nie
wystarcza. Przyda się i te 1200 zł z udawania ochroniarza. W domu już nie jest
sam. Dwa pokoiki gdzieś na szczycie "wieżowca" na warszawskich Stegnach, za
to ludzi kupa. On, syn nierób, wnuk nieudacznik, jego przyjaciółka i ich
wspólne dziecko. No i jego nowa przyjaciółka. Znalazła się podczas któregoś
powrotu z salonu gier. Siedziała na ławce przed domem już o siódmej rano. A
jemu chciało się cholernie pić… W kieszeni ze dwa złote i zero pomysłów.
Powiedział coś głośno. A ta młodsza ze trzydzieści lat baba na to, że postawi
mu te dwa piwa. Pod warunkiem, że ją przenocuje. Została - i zagnieździła się
na dobre. Bez roboty, bez dochodów, za to z wielką ochotą na dziesięć piw
dziennie. Używał to i musiał płacić. Reszta załogi też uznała, że im się
należy. Mieli co prawda plany na przyszłe prace, ale to za jakiś czas, później,
potem. Staruch utrzymuje młodą dupę, a im nie da? Patrz dziadek, to twoja
wnuczka… Ładna, prawda? I jak biegnie do ciebie… „Dziadu!” – wrzeszczała ta
nowa – „dziadu, telefon do ciebie, chyba twoja stara rodzina…” Ona była już tą
nową, lepszą rodziną. Nawet nie było czasu, żeby się odgryźć: jeśli jeszcze raz
tak się do mnie zwrócisz szukaj nowego lokalu! Coś tam kiedyś wydukał co
prawda. W odpowiedzi usłyszał, że gdy ponownie o tym wspomni, to nóż znowu
pójdzie w ruch. Nie, nie ma co się śmiać. Wyrok sprzed kilku lat był jednoznaczny
– osiem lat za osiem ciosów nożem podczas damsko-męskiej kłótni. Facet piknął
coś tam i dostał osiem kos. A on złapał ją jak się okazało podczas przerwy w
odbywaniu kary. Złapał ją, ona złapała jego, mniejsza. Są niby razem. Znaczy
się – dzisiaj nie do końca razem. Nie poszła na spotkanie z kuratorem i
odsiadkę przywrócono. Wyjdzie za rok. Ma ślubne plany. A pracować i tak nie
może, wiesz, te bolące kolana…
* * *
* * * * *
* * *
Gorsze
dni przyszły w styczniu. Najpierw monity bankowe. „Wypowiadamy panu kredyt,
prosimy o natychmiastową spłatę reszty należności…” Ba – ale jak i z czego?
Potem zaległości czynszowe. Nawet raz miał przygotowane te sześć stów, wziął z
konta sześć nowiutkich banknotów i schował w teczce. Po rannym powrocie z
dyżuru miał jeszcze poczekać dwie godziny na otwarcie kasy, podrzemie chwilę,
pójdzie i wpłaci. Nowa siedzi w kuchni i żłopie te swoje piwa, nigdzie przecież
nie polezie. Ocknął się, przeciągnął, zajrzał do teczki. Pięć banknotów na
swoim miejscu. Szóstego nie ma. Po prostu nie ma i już! Ach ty choler!... W
tamtej kłótni przegrał wszystko, z resztką nadziei włącznie. Bo to nie ona, nie
dzieci, nikt! Przechlałeś stary dziadu i nie pamiętasz! Pięciu setek nie wezmą.
Może to szansa by je zabrać, zejść na dół i kupić coś energetycznego? Napije
się, włoży pod koc – i niech was wszystkich jasna cholera, rodzino ty moja!
Zmiennik
Tomasz jak ratunek… Drugi z ochroniarskiej ekipy, inteligent, ale równy chłop,
jakieś kłopoty z robotą, choć żona ma sklep. Z ochrony miał tylko spłacać kredyt
samochodowy. A z tego sklepu sam pożytek: do schowka na szczotki zjeżdżały
kończące termin ważności sery, twarożki, jakaś wędlina. Tomasz jeszcze kręcił
papierosy, szło żyć. Wyciągali się w fotelach garażowego poziomu minus jeden i
gadali bez końca. O życiu, o podróżach, interesach. Czasem wpadał ktoś z
górnych pięter – i rozkręcała się rozmowa. Póki o życiu, polityce i babach - było
spokojnie. Ale gdy włazili obaj na temat gówna – stawało się drażliwie.
„Polacziszka, nie wyrosłeś nigdy z tej nazwy, wyłaź z tego gówna! Wynoś się z
tego układu, utoniesz chłopie jak amen w pacierzu!”
Jak? Jak
to zmajstrować? Podsunęli mu pomysł: wieszasz pewnego dnia na lodówce kartkę:
„wyjechałem na leczenie, wracam jak wyleczą”. A co z żarciem dla reszty załogi?
„Dadzą sobie radę, zobaczysz sam. Wsiadaj w auto, jedź na działkę i siedź tam
jak najciszej. Nawet dojeżdżając do Warszawy co trzeci dzień samochodem wydasz
mniej, niż z tymi darmozjadami…”
Chyba
trzeba tak będzie zrobić… Chyba już wszystko nabrzmiało dostatecznie, banki
znalazły go i tutaj, w pracy, ilość nakazów płatniczych rosła lawinowo.
Któregoś
dnia szef wylał Tomasza podczas jednej krótkiej, ale nerwowej rozmowy
telefonicznej. Nie będzie jakiś tam ochroniarz domagał się należnej mu zapłaty
w terminie! Zapłaci jak będzie chciał i mógł! Skończyły się darmowe serki i
bułeczki. I papierosy. Któregoś dnia ostatnie trzy z paczki zabrał syn,
specjalnie w tym celu przyjechał na gapę z innej dzielnicy. „Poproś tych swoich
znajomych, jakoś cię poratują…”
Ten z góry
wściekł się o działkę. Prawda, miał mu ją wynająć na trzy dni, miały być z tego
jakieś pieniądze – ale kto mógł przewidzieć, że w domu na Stegnach nie ma już
kluczy od domku, a ten cholerny menel tam mieszkający „na chwilę” przestanie
odbierać telefony i zacznie grozić przypomnieniem sobie „tego i owego”? A
wyjechać samemu jak to radzono też już się nie da. Auto bez przeglądu
technicznego i ubezpieczenia, strach ruszyć z parkingu. Paliwa brak… Nowy na
miejscu Tomasza przyznał się, że zyskał finansowo na przeniesieniu z innego
miejsca pracy. Poszło jedno piwo, później dziesięć. A potem już tylko sen. We
śnie nikt nie marudzi, nikt nie grozi, nikt niczego nie chce. I co z tego, że
gadają, że nie będą płacić za chrapiącą głośno ochronę? Niech se gadają, ma ich
w dupie…
* * *
* * * * * *
* * *
Gorsze
dni zmieniły się w najgorsze dni. Doszły jazdy do więzienia kobiecego gdzieś na
krańcach miasta, jego pensjonariuszka sucho przekazywała żądania, a on już nie
miał z czego ich realizować. Szlafrok okazał się nie w tym kolorze, majtki jak dla
jakiejś staruchy, ręczniki za chude, a spinki do włosów za grube. Cholera z tym
wszystkim! Sąsiedzi z ławeczki przed blokiem patrzyli się na intruza niechętnym
wzrokiem. Nie miał z czego dokładać się do wspólnej zabawy. W robocie potrafił
już tylko spać. Po tamtej sennej stronie udawało mu się wszystko. Nie pokłócił
się z tymi, z którymi pokłócił się na jawie, przyglądał własnej córce gdzieś na
Kaukazie, wcześniej wracał z ławeczkowej narady, wzywał pogotowie na czas i
jego żona nadal żyła. Syn siedział w Niemczech i solidnie pracował, wnuk został
wreszcie tym kucharzem w dobrej restauracji, a przyjaciółka nauczyła się
księgowości i mogła pracować w domu. Jak niektóre kobitki mieszkające w
chałupie, której dzielnie pilnował dniem i nocą… Było bosko i malinowo… A że
poplątane to wszystko i bez sensu? Niech tam, senne majaki nie muszą być wyświetlane
po kolei i logicznie. I tak są lepsze od tego zasraństwa na jawie…
* * *
* * * * * *
Ten z
podwórka dwa bloki dalej chciałby wreszcie wiedzieć ile chce za swojego Golfa.
Dwa tysiące. „Pogięło cię idioto?! Siedzisz u nas w kieszeni, groszem nie
śmierdzisz, a takie pierdoły nam tu opowiadasz!?” Dwie setki „gorzkiej
żołądkowej” miło przelewają się w brzuchu. Czemu oni tak wrzeszczą? Spór
nabiera tempa. Pięć stów? Dobra, niech już będzie te pięć stów, ale idziesz
jeszcze do sklepu po kolejną połówkę… Polazł, sknerus jeden. Cholera z nim,
żadnych umów nie podpisywał, to wszystko takie pijackie gadanie. Akurat pora
spuścić ciśnienie z pęcherza. Najpierw pion: powoli podnieść się z rozgrzanego drewna
siedziska i przyjąć pionową postawę…
Ziemia
obróciła się o dziewięćdziesiąt stopni w tym momencie, w którym pod czaszką
eksplodował potworny ból. Była już z boku, a on spadał w przepaść bez końca. A
może to było inaczej i najpierw był obrót planety, ból potem? Świecą czymś w
oczy, jakiś dureń sprowadził filmowy reflektor i zapalił mu prosto w twarz.
Strach? Nie ma strachu. Nie ma, bo obok stoi jego żona jak w dniu, kiedy ją
poznał w tej całej wojskowości. I rozmawia z Laryską – więc musiały się jakoś
dogadać. To i tak bez znaczenia, scena raptem kurczy się i odpływa gdzieś w
dal. Jest cicho i ciepło. Jest? Przecież nie ma. Nic już nie ma… Jak oni sobie
teraz poradzą z datą jego śmierci? Pierwszy listopada, łatwo zapamiętać… To się
cholera zeszło…
Marek Zarębski
Fot. autor
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz