poniedziałek, 3 września 2012

Jest jak jest


Wszedłem ostatnio w specyficzny rodzaj polemiki. Jeden z moich respondentów powiada oto, że często wracam do tematów już poruszanych. Na przykład samorządności w pewnej mazurskiej gminie, Ruchu Autonomii Mazur czy imprez znad Wizny. A jeśli tak – respondent nie ma nic przeciwko tej tematyce! – to czy nie mógłbym poruszyć jeszcze takich to a takich tematów związanych z regionem, porozmawiać ze wskazanymi przezeń ludźmi i generalnie wejść głębiej w temat, może nawet reportażowo. O, obiecywałem coś o wiatrakach, wspominałem o Olecku, to przecież jeden region…

Odpowiedź jest dwoista. Mógłbym – ale i nie mógłbym. Nie mam po prostu za co. Wskazane podróże i rozmowy generują konieczność pokonania określonej liczby kilometrów, może nawet przenocowania gdziesik, zjedzenia paru kajzerek (kanapki z domu nie wystarczają). Tymczasem za prowadzenie bloga, za podróż choćby nad Wiznę nikt mi nie płaci. W przeszłości bodaj raz zdarzyło się, że po opublikowaniu konkretnego tekstu otrzymałem ofertę pokrycia kosztów podróży. Ale czar rozwiał się równie szybko, jak pojawiła obietnica… Później okazało się, że nie wszystko da się załatwić telefonicznie, że mailowe rozmowy to zupełnie nie to samo co osobisty kontakt, że wreszcie właśnie w kontakcie liczą się też gesty i miny, sieć czy radiowa transmisja tego nie przeniosą.

No i jak to się powiada: kicha! Sprężam się na podróż do Góry Strękowej 8 września, powiem szczerze, że dość to bolesne, mam do przejechania jednego dnia blisko 400 kilometrów, autko pali niewiele, ale „niewiele” to i tak więcej, niż zero. Oczywiście mógłbym ruszyć stamtąd bezpośrednio na Mazury i przepytać na wskazaną okoliczność kilka osób. Ale jeśli w niedzielę nie będą chciały rozmawiać i trzeba będzie poczekać do poniedziałku? To co: nocować w szałasie? Nie proszę Państwa, za stary jestem na takie próby charakteru.

To są oczywiście kłopoty wielu blogerów, nie jestem tu żadnym wyjątkiem. Podobne problemy ma pewnie całe dziennikarstwo obywatelskie, może tylko inni radzą sobie lepiej terenowo, ja nie bardzo. Ktoś mnie kiedyś zapytał czy w ogóle kiedykolwiek użyłem takiej formy, jak reportaż, w końcu może istnieć podejrzenie, że siedzę na zwitkach banknotów i teraz tylko się wykręcam przed ukazaniem swej nicości i niemocy. Reportaż nie powstaje na kolanie i nie każdy jest w stanie sprostać temu zadaniu… Umówmy się, że kiedyś odpowiadałem, iż z tymi moimi umiejętnościami jest jak z grą na harfie. Nigdy nie próbowałem - ale może umiem? A poważniej – reportaże też już pisałem.

Zatem: jest jak jest, korzystamy z tego, co jest nam dostępne i nie marudzimy. Jest czas, jest wola podróżowania i pisania z podróży, brakuje tylko drobiazgów, ale może i to się zmieni. Uwagi i wskazania przyjąłem jak najpoważniej – no ale jako się rzekło dzisiaj grzechy nie puszczają…

M.Z.

Brak komentarzy: