niedziela, 30 września 2012

Dialogi na trzy nogi



Dialog czwartkowy był mniej więcej taki: pan może się z nami spotkać, ale dopiero w poniedziałek. Pan: a czemu tak późno, to epoka cyfrowa, czy tu się nie działa szybciej? Wie pan, wyjeżdżamy na weekend, ważne sprawy, nie będzie nas, no więc tylko ten poniedziałek wchodzi w grę… Pan: no dobra, omówmy problem, z którym się do was jako potencjalnych wydawców zwróciłem, to jest kwestia tej mazurskiej gminy… E, wie pan, nie, to daleko, nie, my się ograniczamy wyłącznie do mazowieckiego…

No i „się rypło”. Pan nie wytrzymał i posłał panie do diabła. Że co, że to nieładnie? Ej, nie, nie, żadnych słów nieładnych czy obraźliwych, krótko i sucho: proszę mnie wykreślić. Pan nie będzie pisał żadnych krótkich tekstów w postaci poradników. Nie będzie już słuchał tych pań. Różnica światów, temperamentów i poczucia tempa tak wielka, że pogadać się nie da. Trudno. W tym roku to już trzeci raz. Trzeci raz, kiedy cudzą pracę chce ktoś wziąć, ale bez zapłaty, ba, nawet bez nadziei na nią. Ten dialog tym różny od poprzednich, że postawiono określone zadania. Wyłącznie „krótko i w postaci poradników”. Nie mam pomysłów? Ależ mam, proszę bardzo: jesteś wkurzony polityką rządu wobec rolnictwa – zrób bombę. Wejdź do sieci i zobacz jak możesz śladem Breivika przerobić sztuczny nawóz na piękne fajerwerki

Podoba się? Nie? Dlaczego? Jest krótko, do rolników, esencjonalnie i na aktualny temat. Fotka, tak, jeszcze tylko znaleźć dobrą fotkę, jakieś duże „pierdut!”, to ładnie wychodzi w kolorze, przyciąga uwagę, robi czytelnictwo.

Inna parafia: to było sporo lat temu, zaproponowano mi sporządzanie pakietów korespondencyjnych dla jakiegoś wydawnictwa typu soc-sex. Że niby takie coś nie istnieje? Ale w wyobraźni wydawcy istniało jak najbardziej!  Potencjalny pracodawca wyjaśnił mi w czym rzecz niezmiernie krótko. Ujął to tak: piszesz  liścik typu „droga redakcjo, mój mężczyzna wrócił z trzydniowej delegacji jakiś dziwny, nie interesuje się mną, zasypia natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki, co czynić?” Do tego ma być dołączona gotowa odpowiedź redakcji: „najmilsza czytelniczko, nie przejmuj się, załóż swój krótki dezabil, zdejmij majteczki, skrop się feromonami i stań do niego otworem, znaczy się bądź przyjazna i kusząca…” Ponieważ nie bardzo zrozumiałem pan dodał: ty koleś nie czujesz blusa, zdaje się gołej dupy jeszcze nie widziałeś, nie będziemy współpracować. Wtedy uznałem ten kontakt za najbardziej żałosny spośród innych żałosnych. Dzisiaj patrzę na to nieco inaczej: samo życie Polacy, nic się nie stało Polacy, nic się nie stało… Dodaję dla wolno myślących: to IRONIA!

Istotą działania portali internetowych czy nawet internetowego radia są pieniądze. Czyli albo nieograniczona kasa sponsora-wydawcy, albo sprytne i skuteczne pozyskiwanie przychodów z reklam i audycji oraz tekstów sponsorowanych. Ale i tak na początku są jakieś pieniądze startowe...To ostatnie , teksty czy audycje sponsorowane, praktycznie wyklucza obiektywizm działania - bo innymi słowy nie przyjmuje do wiadomości istnienia czegoś takiego, jak Prawda. No ale jeśli parcie na mikrofon i zapisaną przestrzeń jest wystarczając duże… Jakby na rzecz nie patrzeć podobna działalność wymusza obecność profesjonalistów albo w jednym, albo w drugim. Tymczasem w sieci jest tak, że oto przychodzi Maciej (ale może być i Adaś czy Nepomucen) na portal, który założył i utrzymuje kto inny za swoje pieniądze, zamiast mówić szczeka odbytnicą – zaś po zwróceniu mu jakiejkolwiek uwagi natychmiast zaczyna drzeć mordę o wolnym słowie, honorze i niezależności. Kopa w zadek jak już w innym tekście radziłem, a w praktyce sam stosuję? Ale tak nie dzieje! Prowadzący poddają się, coś tam pieprzą o komunistycznej cenzurze z Mysiej (warszawska jej siedziba), że niby są od tego jak najdalsi – i bzdety idą dalej w świat. Droga do pozyskiwania reklam jest już praktycznie zamknięta. Sponsorzy czy reklamodawcy nie są idiotami, wystarczy im jeden przeczytany kawałek nieudacznika umysłowego – i żegnajcie kochane pieniążki! Przekazów nie będzie, reklam nie będzie, pensyjek pań wydawczyń też nie będzie. Najgorsze jest wszakże to, że nie-idiotom TEŻ NIKT JUŻ NIE ZAPŁACI NI GROSZA jak to było obiecane!

Więc chciałem powiedzieć bardzo konkretnym osobom, nie wymieniam ich tu z litości po imieniu i nazwisku – by dalej nie zawracali mi dupy namawianiem do uczestnictwa w jednym z wyżej przytoczonych dialogów. Nie ma mnie w domu! Nie staję w jednym szeregu z ociężałymi decyzyjnie panienkami,  lewakami, satanistami, bełkocącymi komentatorami i zakochanymi w sobie z wzajemnością idiotami! I co komu do tego, że mam mnóstwo czasu, a po opublikowaniu tego testu zapewne będę miał jeszcze więcej? NIE WASZ INTERES!

M.Z.
Ilustr: wyszukane w sieci

piątek, 28 września 2012

Prawdziwi dziennikarze i przygłupi komentatorzy



Przy okazji ostatnich moich tekstów i pojawiających się pod nimi komentarzy coraz poważniej zacząłem się zastanawiać nad dwoma pytaniami. KTO JEST DZIENNIKARZEM? I per analogiam: kto nim NIE JEST. Od czasu bowiem ostatniego urzędowego definiowania tej kwestii (Prawo Prasowe z 1984 roku) zmieniło się właściwie wszystko. Już nie wspominam o takim drobiazgu, jak pojawienie się Sieci czyli Internetu. Bodaj ważniejsze jest to, że zaistnieli w tejże Sieci (i po części za jej sprawą!) ludzie, których działania o niebo doskonalej wypełniają współczesne definicje dziennikarstwa, niż niemrawe i kłamliwe produkty żurnalistów na etatach.
Ale jeśli jest jak wyżej napisałem – to co oznacza „współczesne dziennikarstwo”? W felietonie Marka Palczewskiego (http://salski.nowyekran.pl/post/75253,kto-jest-dziennikarzem-felieton-marka-palczewskiego) pojawiają się nieznane przedtem definicje. Na przykład taka: „Głównym celem dziennikarstwa jest i powinno być produkowanie i rozpowszechnianie poważnych informacji oraz debata na istotne tematy społeczne, polityczne i kulturalne”. To norweski medioznawca Jostein Gripsrud. Autor felietonu dodaje, że „…często te zadania spełniają platformy blogerskie, a nie realizują ich krzykliwe tabloidy...” I pisze dalej: „…Na to, że tradycyjna definicja dziennikarza i dziennikarstwa nie odzwierciedla przemian zwraca uwagę holenderski medioznawca Mark Deuze. Według niego definicja dziennikarstwa musi być szersza niż dotychczas. Ma rację, bo dziś każdy może założyć w Internecie własną stronę, jednoosobową redakcję i stworzyć pismo, czy quasi-tv, której będzie redaktorem naczelnym, wydawcą i reporterem. I do tego będzie naprawdę niezależny! Podobne zdanie wyraża wielu amerykańskich czy europejskich medioznawców…”
Dobry początek poważnej rozmowy? Moim zdaniem jak najbardziej TAK. Trudno w tej chwili przesądzić jaki byłby jej finał i jak brzmiały by wnioski ostateczne – ale dzisiaj, właśnie na podstawie powyższych konstatacji łatwo sporządzić listę tych, którzy dziennikarzami są. I tych, którzy czepiając się powszechnie krążącego w sieci passusu o „pełnej swobodzie wypowiedzi” są tylko ujadającymi kundelkami, mącącymi ogólnie dobry obraz dziennikarstwa obywatelskiego.
Ponieważ w ostatnim czasie ponownie wszedłem  w ostry spór z niektórymi blogerami Polacy.eu.org - przypominam, że w pierwotnej wersji dotyczył on rozmów o Cywilizacji Polskiej Krzysztofa Wojtasa – chcę powiedzieć, że  niewiedza w materii definiowania dziennikarstwa jest jedną z przyczyn tego sporu. Pozostańmy zatem na chwilę na tej właśnie orbicie. Po bez mała trzydziestu latach zajmowania się wytwarzaniem informacji, komentarzami, opisami i wszczynaniem dyskusji mogę oświadczyć: Wojtas popełnił był duży tekst dziennikarski. Ze wszystkimi jego wadami i zaletami. Natomiast bez możliwości zmuszania bliźnich do oceniania tego tekstu jako Nowej Filozofii, Dzieła Fundamentalnego czy Jedynej Słusznej Wskazówki. Nową Filozofię tak naprawdę mogą moim zdaniem  oceniać wyłącznie filozofowie, od siebie dodam, że z niezłym stażem i takimże dorobkiem naukowym. Apelowanie do blogerów by natychmiast i bez zwłoki ukończyli szybki kurs filozofii, następnie zaś potwierdzili słuszność teorii Mistrza od strony naukowej - jest szalbierstwem. Od strony publicystycznej zwykłym zaproszeniem do awantur. Co też i się stało…
Zapłonęły zatem emocje. Sam na ich fali pozwoliłem sobie na ocenę niejakiego Fromma Ericha, wszystko w tej chwili podtrzymuję - dodając zresztą, że to był początek całej serii talmudycznych wykrętów „leżankowych psychologów amerykańskich”, inaczej bo sprytniej opisujących to, co od stuleci wiedział byle szaman czy stara wiejska baba. Wobec K. Wojtasa żadnych osobistych wycieczek nie było. W odpowiedzi na tekst otrzymałem kilka komentarzy kiepskiej jakości, wyraźnie świadczących o nieumiejętności czytania ze zrozumieniem, w samych zaś Polakach.eu pojawiła się „dogłębna” ocena tego, co robię na prywatnym było nie było blogu. Tego samego autora. Czy to jest normalne? Tak, oczywiście to jest jeszcze dzisiaj normalne, społeczność nie składa się ani z aniołków, ani tym bardziej tuzów intelektu. Na portalach koniecznie chcą zaistnieć także durnie i przygłupy. Jedną z cech Sieci jest więc to, że nawet pisząc o deszczu można w odpowiedzi otrzymać tak zbity zadek, jak na najdoskonalszych torturach średniowiecza się to  nie zdarzało. Co czynić? Odgryzać się jak najstaranniej. Nic więcej. Głupota jest bowiem wieczna – ale też ma swych przysięgłych wrogów. Z ich strony otrzymałem wystarczającą satysfakcję – za co dziękuję. Niektóre zaś spory będziemy w przyzwoity sposób kontynuowali w innych miejscach i innym czasie.
Wracając wszakże do kwestii fundamentalnych: skoro istnieje dobrej klasy dziennikarstwo obywatelskie, skoro te obywatelskie działania w istotny sposób wpływają na rolę i zdanie nawet sowicie opłacanych żurnalistów mainstreamu – to co należy uczynić, by zachowany został poziom dyskusji, w której tumany nie mają racji bytu? Gdy dzisiaj większość poważnych portali utrzymuje, że u nich nie ma nawet śladu cenzury, bo wolność słowa nade wszystko? Nie mam pojęcia które rozwiązanie zostanie utrzymane, wszak wiadomo, że wolne słowo to niekoniecznie dźwięk pochodzący – żartobliwie mówiąc – nie z paszczy, ale rury wydechowej. Na swoim blogu stosuję zasadę, że można mówić różnie, byle z sensem. Po każdym dwukrotnym wydaniu dźwięku pierdzącego jego autor otrzymuje poważne ostrzeżenie. Jeśli nie pomoże – przy trzeciej próbie zakłócania poziomu, jaki staram się tu utrzymać – kop w zadek. To jest moje podwórko, tu obowiązują moje zasady, jest moim obowiązkiem nie tylko witać porządnych gości (nie muszą się ze mną zgadzać!), ale też dbać o to, by czuli się maksymalnie komfortowo i bezpiecznie. Co nazywam nie żadną tam cenzurą, ale po prostu nadzorem właścicielskim.
A Balcerowicz musi odejść! To znaczy, pardon, K. Wojtas nie powinien był tak ustawiać swojej ogromnej pracy jak ustawił - jako obowiązku intelektualnego dla każdego czytelnika Polaków. eu. Gdyby stało się inaczej - nikt by dzisiaj nie wydziwiał, że oto wykonałem zamach na Wolną Myśl Iternetową, a produkujący coś tam dziennikarz musiał by się godzić z faktem, że ten akurat tekst "nie poszedł pod strzechy". Nie wszystkie idą. Nie wszystkie się udają. Przymus zajmowania się cywilizacjami nie istnieje. Podobnie jak nie ma obowiązku miłości do motoryzacji - której ja akurat poświęcam tyle czasu i atłasu, a niektórzy dalej się śmieją. Na zdrowie!
M.Z.
Ilustr.  igol.pl
=======================================

PS. Otrzymałem kilka pytań: czy diagnoza dotycząca komentatorów odnosi się do blogera Mati Rani z portalu Polacy.eu. Ależ oczywiście! Raczył mnie zaszczycić swą "uwagą", więc oto konsekwencje. Co nie znaczy, że jakieś tam opinie w tym czy innym tekście formułowałem mając na myśli tego właśnie niewydarzonego jegomościa. Co to to nie - zawracanie sobie głowy kundelkami bez umiejętności i możliwości to nie jest zabawa, którą uprawiam rano i wieczorem. No ale skoro ktoś nalega bym się wypowiedział precyzyjnie - to proszę bardzo. Drogi Mati: z impotencji myślowej da się wyjść, wystarczy z ćwiczeniami intelektualno-pisarskimi postępować jak angielskim trawnikiem. Ćwiczyć, strzyc, ćwiczyć, znowu strzyc - w wypadku trawnika przez 600 lat. Powodzenia!
M.Z.




czwartek, 27 września 2012

Ciąg dalszy rozmowy o CP



Na portalu Polacy.eu.org taka oto inskrypcja:

"...Zdecydowana wypowiedź Marka Zarębskiego nt. koncepcji Cywilizacji Polskiej i jej przepowiadacza, Krzysztofa J. Wojtasa.
Na zanętę zdanie spośród najdelikatniejszych: pozostają w czynnym obiegu te jednostki, które różnią się od statystycznego obrazka ciemnogrodzianina, chama, prymitywa, konsumpcjonisty czy wielbiciela gównianych prawd i takichże telewizyjnych obrazków..."










w.red, 2012.09.26 o 22:23:
Przeczytałem. Szkoda ze autor wypowiedział się nie na naszych stronach. Ale trudno. Mam swoje spojrzenie na koncepcję CP i w pewnym sensie krytykę uważam za właściwą. Tylko na pewno nie w taki sposób jak zrobiła to Btisay. Atakują ad personam JKW w mało wybredny sposób, a przy tym nie wnosząc merytorycznych uwag oraz alternatywnych propozycji. Prawda zaś jest taka że jeszcze nikt nie podjął się trudu określenia tego kto i na jakiej podstawie może się określać jako Polak.
I choćby z tego tytułu JKW należy się szacunek (a czasami nawet zmrużenie oka przy pewnych nazwijmy to zauważonych niedociągnięciach). Tymczasem w postawie Bitsay oraz Pana Marka dostrzegam pewną przywarę właściwą dla tzw "arystokracji". Jak się nie da zdeprecjonować efektów czyjejś pracy (choćby i odbiegała od naszych oczekiwań) to wówczas krytykuje się osobę. Nie napiszę czyj to "styl" bo nie lubię obrażać ludzi. W każdym razie nasza "arystokracja" zaimportowała go pośrednio z Francji co doprowadziło do wielu nieszczęść w naszej historii. To mnie niepokoi.
Co zaś się tyczy cytatu w prezentacji notki to akurat mnie on w niczym nie przeszkadza. w pewnej mierze może stanowić powód do samozadowolenia dlatego że w ten sam sposób chce się zaetykietkować Islam. Wolę być ciemnogrodzianinem dla poprawnych "ideolo" niż postępakiem bez honoru, godności i ambicji.
==================================================
No więc takie są w Polakach.eu echa. Innymi słowy: narozrabiałem. Wyjaśniam, że z pełna premedytacją i nie w celu rozróby, jak to się niektórym wolniej myślącym zdaje. Tu akurat nie cytuję kilku dość obraźliwych maili, które dostałem na prywatny, ale też blogowy kontakt od „uczciwych anonimów” – ale przecież nie jestem zobowiązany do powielania głupot i smrodu, prawda? Komentarz W.reda napisany nieco przyciężkim językiem, to nie krytyka, zrozumiałem wszystko i W.red o tym doskonale wie – tylko czy inni też? Też się tym pasjonują, też nie mogą spać po nocach z powodu jakiegoś tam sporu i jego wyjaśnień? OK., to nie mój problem, porozumiewamy się i tak wystarczająco okrężną drogą, nie ma co jej komplikować. Chcę zwrócić uwagę na inną wszakże rzecz, która gdzieś u spodu, nie ubrana w konkretne słowa jednak w cytowanym komentarzu istnieje, pobrzmiewa. Otóż  żądanie K. Wojtasa sformułowane było jasno, dotyczyło WSZYSTKICH i zawierało wręcz NAKAZ intensywnego zainteresowania się produktem jego przemyśleń i pracy. W tym wypadku niestety, Szanowny W.redzie nie da się oddzielić chirurgicznie człowieka od jego krzyku! Zdeprecjonowałem krzyk. Wyraźnie mówiąc, że nie dotyczy to automatycznie treści, dla mnie pokrętnych, ale przecież może dla innych porywających. Oto te dwa zdania: „…Gdzieś na początku tej drogi pozwoliłem sobie wobec autora na uwagę, że nie dla wszystkich jest to obszar pasjonujący, że istnieją alternatywne pola rozumowej penetracji, odkryć czy po prostu omówienia i praktycznego zastosowania. I że moja niechęć do zbyt głębokiego wchodzenia w proponowane wątki nie jest tożsama z chęcią ich całkowitego zniwelowania czy pominięcia…” Twierdzę, W.redzie, że to dostatecznie jasne, nie ma sensu niczego tu dalej tłumaczyć.

Zatem przydomek „arystokrata” (w cudzysłowie) jest po prostu niewłaściwy i niesprawiedliwy. Ale… nie w tym rzecz, skoro ja krytykuję, to mnie można również oceniać, także negatywnie, czy z pewną ironią. Jak spora grupka moich przyjaciół wie, niektórzy nadal są członkami portalu Polacy.eu, bardzo już konkretny zarzut wobec całej teorii CP polega także na tym, iż autor ZMUSZA wszystkich do przestudiowania ogromnej masy materiału, dzisiaj niekoniecznie uznawanego za szczególnie wartościowy dla statystycznego intelektualisty – czyli kogoś, komu w rozumie mieści się „tylko” pięć terabajtów informacji, a nie tysiąc, jakby chciał autor CP. I nie mówię tu o papieskich encyklikach czy teorii zaratustrianizmu. Oto na przykład POSTAWA MIŁOŚCI z jej szczegółami to przecież czysty Erich Fromm. Taki dzisiaj żywy? Nie. Raczej mocno zatęchły. Nałożony na amatorską dość egzegezę Starego i Nowego Testamentu. Spróbujcie, Mili, dostać „Sztukę miłości” w dowolnie wybranej księgarni. I przeczytać tomiszcze oczyma i umysłem nie studenta psychologii z pierwszej połowy lat 70-tych (ja się wtedy tym zachwycałem - potem dorosłem), ale prawnika, ekonomisty czy magazyniera Anno 2012. Potem zgrać jedno z drugim. Pokochać całość CP i rozpocząć nową falę żarliwej, ale spontanicznej dyskusji WYŁĄCZNIE na ten temat.

I jak: zamęt w głowie, trochę śmiechu, czy brak czasu i kwalifikacji na podobne zabawy? U mnie wszystkie te elementy na raz. Szczególnie kiepski jestem w encyklikach i zaratustrianizmie. Więc mam się publicznie mianować durniem? Bo ktoś jest tak zakochany w sobie, z wzajemnością, iż nie podzielanie tego uczucia czyni ze mnie właśnie durnia?

Więc spokojnie i grzecznie mówiłem na samym początku, „… że nie dla wszystkich jest to obszar pasjonujący…”  Jak widać bez skutku. Parę razy później też powtarzałem: interesuje mnie analiza kropli wody, nie zdobywanie Marsa. Obśmiano. Przypierniczył się w komentarzach jakiś dureń, nie pamiętam już nawet jego nicka, coś tam innego poczęło zgrzytać ostro – bez szczególnej wojny poszedłem sobie. Do siebie, czyli tutaj, na Blogspot dawnego Castillona. Tekstom z Polaków przyłożyłem dwa razy. Chodziło o Powstanie i o CP. Nikogo nie prosiłem o przedruk, ale też nikogo przed tym nie powstrzymywałem. U siebie mi dobrze, piszę o czym dusza zaśpiewa, raz biedne dzieci z Mazur, zaraz potem bezczelne cygara w towarzystwie koniaku. Natomiast czytanie, o, Mili, to jest rzecz, której nikt mi nie zabrania, a nawet gdyby - to bezskutecznie by to czynił. Czytam – a jak mnie wkurzy to reaguję. Czytam później komentarze do sprawy, po parę razy, nawet zauważam taki szczegół, jak passus Pawła Tonderskiego o tragiczności opisywanej przezeń sytuacji, to jeden z nie-powstaniowych tekstów – co poczytuję bezczelnie jako po części mój wpływ, namawiałem przecież przy Powstaniowym sporze przeciwnika do… mniejsza, on pamięta, a ja się cieszę nie z tego, że kogoś pokonałem (bo nie taki był zamiar – a i wynik różnie sądzony), ale namówiłem do poruszania się w dodatkowym obszarze ludzkiej kondycji.

A co sądzę o podróżach do Francji, wspominasz je przecież W.redzie? Polecam ten tekścik: http://mcastillon.blogspot.com/2012/04/niestety-musze-ugryzc.html Tak to wszystko widzę i dlatego nic stamtąd jako żywo nie przywoziłem. Z ukłonami!

Marek Zarębski
Ilustr.  zamek.malbork.pl
========================================================
Jako PS, sytuacja dynamiczna, ale w tej chwili nie widzę powodu do pisania odrębnego tekstu: wpuściłem na bloga po obudzeniu się wszystkie komentarze, na te słabe i prowokatorskie, powielone w Polakach.eu odpowiedziałem bezpośrednio pod nimi. Powód? Prosty. W.red to ktoś godzien szacunku i jak Paryż wart mszy nawet przy braku merytorycznej zgody, to jak na razie sytuacja czysto hipotetyczna (Mati Rani, kumasz czaczę i wiesz o czym mówię?). Mati Rani ma już tylko JEDNĄ szansę normalnego rozmawiania, podejrzewam, że nie skorzysta, jest stukrotnie większym awanturnikiem, niż epitetowany przezeń niżej podpisany - więc raczej się pożegnaliśmy definitywnie. Oczywiście w Polakach.eu inne zasady, pisz zatem chłopcze śmiało, grzęźniesz, ale jeszcze o tym nie wiesz. U mnie na popisy nie licz, pierdzący na przyjęciu dwa razy ma zwróconą uwagę, za trzecim smrodkiem wyrzucam na zbitą mordę.
M.Z.

środa, 26 września 2012

Namawianie do złego?



Palenie... Szkodzi, śmierdzi, powoduje raka, minister nie popiera, choć kasę trzepie na tytoniowym nałogu nieprzeciętną. Skoro jednak ludzie uparli się palić, a każde nowe auto bez popielniczki jest jak spodnie bez paska - mam dla Czytelników  lekko przewrotną propozycję.
                
                      
 RYTUALNE PALENIE CYGARA!

               Cygara dłuższego i droższego od najwytworniejszych papierosów. W Polsce dość trudno dostępnego. Wymagającego czasu i miejsca do zapalenia, swoistego ceremoniału i spokoju.

              I właśnie o to chodzi! O uleganie nałogowi rzadziej, mądrzej, nie wszędzie i nie o każdej porze. Nie w samochodzie! Nie przed śniadaniem! Nie w szlafroku podczas porannego golenia! Ponieważ to wszystko byłoby profanacją nie tylko własnych pieniędzy, ale także sztuki, z jaką ten tytoniowy wyrób został stworzony, przechowany i dostarczony do rąk  palacza-smakosza.

              Cygara przeżywają współcześnie prawdziwy renesans popularności. Za sprawą gwiazd filmowych płci obojga, ale też dzięki   tym wytrwałym, którzy pozostali przy nich przez wszystkie lata chude, zdominowane przez szybkie w użyciu papierosy. Mało kto już pamięta czym się od papierosów różnią, od czego zależy ich smak, aromat, nawet wygląd popiołu. Także cena.

             Prawdziwe cygaro to nic innego jak

                                      SZLACHETNA MIESZANINA…
         …niekrojonych liści tytoniowych, pochodzących z kilku ściśle określonych, ale różnych obszarów upraw. Największe i najważniejsze plantacje tytoniu do produkcji cygar znajdują się na Kubie, w Dominikanie i Hondurasie, Ekwadorze, Kamerunie i USA, konkretnie w stanie Connecticut. Krótko mówiąc: strefa tropików. Zbierane w precyzyjnie określonych porach roku liście w pierwszym etapie produkcji przechodzą proces fermentacji, leżakując w cedrowych pojemnikach, w pomieszczeniach o nieustannie kontrolowanej temperaturze. Końcowym etapem jest stworzenie takiej mieszanki składników, w której produkt o różnym wieku, pochodzeniu i właściwościach złoży się w całość określoną jako jeden gatunek cygara. Decyduje o tym Mistrz Kompozycji - mieszając niejednokrotnie tytoń z 4-5 regionów i przydając mu tym samym taką miarę smaku, barwy i elegancji, której nie podrobi żaden konkurent.
          Cygaro to efekt bogatych doświadczeń, tradycji i talentu człowieka. Nie da się go w pełni docenić paląc w pośpiechu, ukradkiem, byle jak. Pojęcie "mieszanina" jest tu bowiem synonimem doskonałości, nie zaś przypadkowego działania, czy swawolnej desperacji.

                                    KTO TO WYMYŚLIŁ?
          O cygarach wiedział już coś Krzysztof Kolumb. Wysyłani przezeń "umyślni" penetrując Nowy Świat przynosili dziwne nowiny o Indianach, którym "dymiły się głowy". Szybko stwierdzono przyczynę: wdychanie  dymu ze zwitków liści nieznanej w Europie  rośliny, później nazwanej tytoniem. Tytoń już w połowie XVI wieku stanowił ważną pozycję eksportu do Starego Świata. Nie przez wszystkich władców przyjmowany był równie ciepło. Uważano, że może mącić rozum - choć także przynosić przyjemne doznania.

         Bardzo szybko palenie tytoniu przyjęto w Europie - a do niej ograniczał się cały cywilizowany świat, przynajmniej w mniemaniu Europejczyków. Uprawę nowej rośliny zaadaptowano do potrzeb coraz powszechniejszej praktyki palenia w towarzystwie, zadbano o sadzonki i prawidłową nad nimi opiekę. Próby przeniesienia upraw tytoniu do innych regionów świata niż tropiki powiodły się częściowo. W każdym razie pierwszy etap tytoniowej ekspansji związany był z paleniem pra-cygar - zwitków liści nie pokrojonych, lecz zrolowanych w całość jakże podobną do i dzisiaj znanej.

                                       WSTĘPNA IZBA TORTUR
        Można mieć liście najlepszego tytoniu - ale jak uczynić z nich najlepsze cygaro? Przepis jest fantastycznie prosty: zatrudnić dobrego Mistrza Kompozycji, on zadba o resztę. Ułoży na specjalnym stole liście kilku gatunków, poda pracownikowi przepis w jakiej kolejności je składać i rolować, kiedy i z jaką siłą prasować wstępnie, w jaką zawinąć  warstwę finalną. Zadba o specjalny olej roślinny, którym brzegi owijki zostaną sklejone tak, by całość się nie rozpadła. Jeśli będzie prawdziwym Mistrzem doda do finalnego wyrobu dobrą legendę: na przykład o tym, że w jego pracowni rolowaniem cygar zajmują się wyłącznie najładniejsze dziewczyny, prasujące tytoniowy zwitek pomiędzy dłonią i własnym udem. Ponoć najlepszym nie zdarza się pomylić przy zestawianiu składników więcej, jak o 1 gram!

        Dobrze skomponowane i zwinięte cygaro przed opuszczeniem wytwórni poddawane jest leżakowaniu. Zwykle trwa ono 21 dni, ale zdarzają się firmy stosujące cykl 90- a nawet 180-dniowy. Takie tortury mają na celu ujednolicenie struktury cygara, poprawienie jego smaku, koloru oraz konsystencji dymu. Potem już tylko drewniane pudełka - i szeroki świat.

                                             SMAK
        Co powoduje, że cygara smakują jak smakują? Wielu miłośników cygar nie zadaje sobie takich pytań, oddają się ulubionej skłonności jak uprawianiu pierwszego romansu: bez wątpliwości i zastrzeżeń. A jednak zawodowi tytoniarze i doświadczeni palacze zgodni są, że pewne stałe obowiązujące przy produkcji cygar, oraz ich struktura i składniki mają wpływ na ostateczny smak.

        Cóż więc czynić, by ocenić go właściwie? Generalna zasada brzmi: uczulić wszystkie zmysły! Będą potrzebne: WZROK, DOTYK, WĘCH, SMAK, a nawet SŁUCH.
Pierwszą rzeczą, którą należy zrobić po wyjęciu cygara z pudełka lub cygarnicy jest zbadanie  go. Wygląd i zapach liścia zewnętrznego, czyli owijki opowiada  historię tytoniowej niespodzianki i może dać kilka wskazówek co do smaku, na jaki wskazuje zewnętrzny wygląd. Owijki z Kuby są delikatne jak jedwab, ale pod spodem można spodziewać się zawartości aromatycznej i zdecydowanej. Owijki z Kamerunu, Ekwadoru i Connecticut są lekko gruzełkowate i oleiste - smak jednak zależy już tylko od producenta i jego kompozycyjnych pomysłów.

        Pokręcenie cygara w palcach pozwoli wyczuć zawartość wilgoci w całej strukturze. Dobre cygaro to dokładnie 70-72% wilgotności. Jeżeli istotnie mamy do czynienia z tą wartości i dokładnie definiowalną owijką, to możemy spodziewać się, że nasze cygaro wydzielać będzie z siebie tzw. zimny dym, zaś powstały popiół będzie barwy białej, o jednorodnej, nie rozpadającej się w płatki konsystencji. A jeśli podczas palenie nie będzie się "dusić", wymagać ponownego podania ognia - to znaczy, że zainwestowaliśmy pieniądze właściwie, a w palcach trzymamy produkt najwyższej światowej jakości.

                                                KIEDY PALIĆ?
       Cygaro najlepiej po posiłku, w osobnym pomieszczeniu, w skupieniu, jakiego opisane procedury diagnostyczne wymagają. Znawcy przedmiotu twierdzą, że satysfakcja z dobrze wypalonego jednego cygara starcza na bardzo, bardzo długo. A po jakimś czasie zaczyna się tęsknić nie tylko za tytoniowym dymem, ale także za całą otoczką takiego palenia, procedurą, ceremonią. Jedno bez drugiego nie istnieje.

       Najwybitniejsi zaś koneserzy podpowiadają, iż jednym z najbardziej udanych światowych mariaży jest związek cygara i ...dobrego koniaku. To - twierdzą - nikogo nie powinno dziwić. Wszak naturalne surowce używane do produkcji najlepszych cygar i najlepszego koniaku pochodzą ze ściśle określonych regionów upraw. Są efektem bogatych doświadczeń, tradycji oraz talentu człowieka. Proces ich wytwarzania to po prostu SZTUKA, którą nie każdemu dane jest docenić.

      Czy namawiam do nadużywania na pełną skalę? W żadnym wypadku! Po pierwsze dlatego, iż jak na razie nie ma żadnych  obaw, by nadużywanie cygar i koniaku najprzedniejszych marek stanowiło dla współrodaków jakiekolwiek zagrożenie. Po wtóre zaś przywołuję opinie już przez innych stworzone - zatem w pewnym sensie opisuję ten może nie najlepszy, ale na pewno ciekawy świat.

MAREK ZARĘBSKI
Fot. national-geographic.pl

poniedziałek, 24 września 2012

UWAGA! Ważny apel


Kilka dni temu w Nowym Ekranie ukazał się przywołany niżej tekst. Po stokroć wart jest przedruku i w tym miejscu. Kto chce, może i ma serce - niechaj działa! Zamierzaliśmy i my opisać wydarzenia, które nadchodzą. Może się uda. Wszelkie dodatkowe wyjaśnienia w komentarzach lub na maila z.marek@autograf.pl
=====================================================================

Pomóżmy biednym dzieciom z Mazur w nauce


6 października Nowy Ekran organizuje imprezę charytatywną dla dzieci w Nowych Kiejkutach na Mazurach. Chcemy 110 bardzo biednym dzieciakom ofiarować wyprawki do szkoły. Liczymy także na pomoc Internautów.
To naprawdę biedna wioska leżąca blisko jeszcze biedniejszych osad. Nie ma tam ani pracy, ani infrastruktury ani przedsiebiorczości. Typowy popegeerowski klimat. Mamy za to szkołę z salą i mnóstwo bardzo biednych rodzin. Często osoby przyzwyczajone do mieszkania w mieście, albo wręcz aglomeracji nie zdają sobie sprawy jaka bieda istnieje w tzw Polsce B. Ta mazurska okolica jest jej przykładem. Są tam rodziny gdzie dzieci nie tylko nie mają na książki, piórniki, plecaki i kredki ale nawet na buty. Dowiedzieliśmy się o tym miejscu dzięki naszym czytelnikom i postanowiliśmy coś zrobić. Została załatwiona sala szkolna, autobus który przywiezie dzieciaków z okolicznych wiosek, sprzęt nagłaśniający z Gminy Dźwierzuty i zgodzili się wystąpić lokalni artyści. Wspaniały nasz bloger WojtekCy załatwił wizytę rajdowców z  Automobilklub Lubawski Kleina team, którzy przyjadą samochodami rajdowymi by dzieciaki miały frajdę. Wspaniała wolontariuszka Halina załatwiła z Policją zamknięcie części drogi, by rajdowcy mogli zrobić pokazy, przewieźć dzieci, a nawet pokazowo pościgać się.
A teraz najważniejsze, potrzebujemy jak najwiecej kredek, długopisów, piórników, plecaków, bloków, modelin, artykułów papierniczych i szkolnych oraz róznego rodzaju książeczek i innych drobiazgów. Pomóżcie. To nie jest wielki wydatek, teraz we wrześniu najcześciej te rzeczy są już przecenione, niewykorzystane i zalegają w różnych marketach. Wyślijcie do nas w paczce lub przynieście do redakcji (adres poniżej). Można to zrobic o każdej porze osobiście, zostawiając na portierni na dole. Wiemy, że nasi czytelnicy, komentatorzy i blogerzy potrafią pomóc, gdy w tamtym roku zbieralismy karmę dla zwierzaków w schronisku Celestynów zgromadziliśmy jej przez miesiąc prawie tonę. Teraz są dwa tygodnie i nie chodzi o zwierzaki ale o dzieciaki, czasem tak biedne, że nie mają w czym i z czym iść do szkoły. Wiemy jak działa opieka społeczna, wiemy jak działa to państwo, dlatego pomóżcie.
Oczywiście rozmawiamy z ewentualnymi sponsorami, ale ja nie wiem co i ile tego uzyskamy. A liczy się naprawdę każdy drobiazg, bo chcemy oprócz "wyprawek" zorganizować konkursy z nagrodami, nie tylko dla dzieci ale i ich biednych rodziców, jeśli tylko będziemy mieli czym dzielić. Imprezę będzie firmować Fundacja Nowy Ekran, dlatego jest też możliwość wsparcia finansowego przelewem na konto. Dopiszcie w tytule "darowizna dla biednych dzieci". Jeżeli tak się szczęśliwie zdarzy, że rzeczy i pieniedzy będziemy mieli więcej to po prostu zrobimy uroczystość dla wiekszej ilości maluchów.
Jeśli ktoś z państwa ma jakichś znajomych przedsiebiorców, którzy chcieliby pomóc to proszę bardzo o kontakt do redakcji. Odwdzięczymy się reklamą i promocją. Impreza będzie nagłaśniana przez nas i kilka lokalnych gazet, których dziennikarze już zaanonsowali swoją obecność. Kto wie, może oprócz NowyEkran.TV będzie też inna telewizja nieinternetowa, staramy się oto.
Pomóżmy biednym dzieciom z Mazur w nauce!

Fundacja Nowy Ekran
 
ul. Nowy Świat 54/56
 
00-363 Warszawa
 
NIP: 5252527979
 
Nr konta 13 1020 1013 0000 0102 0267 0511
 
Numer konta IBAN PL13 1020 1013 0000 0102 0267 0511
Inny zapis konta do wpłat z zagranicy BPKO PL PW PL13 1020 1013 0000 0102 0267 0511



Redakcja Nowego Ekranu znajduje się na II piętrze, pod ww. adresem i jest czynna od 9.00 do 17.00 w każdy dzień powszedni. W innych godzinach i dni świąteczne paczki można przynosić na portiernię na parterze kamienicy.
Można też zadzwonić do mnie i się umówić (jak większe ilości możemy odebrać osobiście):
tel.: 22 828 99 92
tel. kom. 667 340 992

Sprawa ważna i konkretna, dlatego liczę na pomoc społeczności Nowego Ekranu. Pokażmy jak wiele potrafimy zdziałać wspólnie pomagając tym, o których wszyscy zapomnieli.

Sama impreza charytatywna odbędzie się w Nowych Kiejkutach 6 października 2012 godz. 15. Zapraszamy.

ŁŁ

Ps. Bedziemy dziękować na łamach wszystkim, którzy nam pomogą w organizacji imprezy.

====================================================
Przywołał M.Z.

Zamordyści ante portas



Jest czas sporów o fundamenty. Jest czas wojny i mniej czy bardziej skrywanej walki o przetrwanie. Dramat nieporozumień zaczyna się wtedy, gdy każdy na swój sposób definiuje te czasy, uważając przy tym swą definicję za jedynie obowiązującą. I za wszelką cenę stara się zdominować dialog publiczny wprowadzaniem wątków, które inni uważają za marginalne we własnym pojmowaniu czasu.

Zaczęło się na portalu Polacy.eu.org a później przeszło chyba do wszystkich znaczących portali, od Salonu24 o Nowy Ekran. Nowa, odkrywcza ponoć teoria blogera Krzysztofa Wojtasa. Cykl tekstów, ale też objazdowych wykładów, polemiki lub milczenie, coraz większe i narastające zniecierpliwienie autora. W końcu wybuch, da się go zdefiniować od-autorskim lamentem "mam za mało współwyznawców, obudźcie się!"

Powiada K. Wojtas, że bez zrozumienia pojęć podstawowych tak szczodrze przezeń serwowanych Czytelnikom w bloku rozważań o Cywilizacji Polskiej nie istnieje możliwość budowania innej ojczyzny, innego ustroju państwa, innego podejścia do rzeczy tak podstawowych jak prawda, dobro czy piękno. Ale to właśnie jest nieprawda! Podobne podejście zakłada bowiem pracę z motłochem, ludźmi gremialnie odmóżdżonymi, nie potrafiącymi samodzielnie myśleć. Mistrz wskazuje im obszar refleksji. I oświadcza, że poza nim, poza tym obszarem, jest nicość, pustka. Nie zgadzam się z tym! Być może statystyczna prawda zdąża do takiego właśnie obrazu. Gdzie, w jakim punkcie jest dzisiaj – nie wiem. Faktem pozostaje jednak, że nadal pozostają w czynnym obiegu te jednostki, które różnią się od statystycznego obrazka ciemnogrodzianina, chama, prymitywa, konsumpcjonisty czy wielbiciela gównianych prawd i takichże telewizyjnych obrazków. Spotykam się z nimi, właśnie z tymi „odrębnymi”, godzinami rozmawiam, opowiadam o swoich kłopotach i słucham o ich troskach. Samozwańczo sam się do nich zaliczam. Nie oznacza to jednak, że od teraz Wojtasowe dywagacje staną się jedynym eksploatowanym tematem, że każdy ma obowiązek w tym uczestniczyć, ba, stać się automatycznym obrońca tez stawianych przez autora CP. Nie interesuje mnie taki świat dwubiegunowy: szlachetne dywagacje Wojtasa i pokrętne, po części złodziejskie próby przeżycia pozostałych. To fikcja! I niestety trzeba sobie powiedzieć: to także wymuszenie, dokonane na czytelnikach autora takiej sobie rozprawki, ochrzczonej zresztą przez niektórych komentatorów mianem kuchennej filozofii (Nowy Ekran, opinie po sfilmowanym wykładzie CP).

Kampania promocji CP narastała stopniowo, włożony w nią ogrom pracy teoretycznie może tylko imponować. Gdzieś na początku tej drogi pozwoliłem sobie wobec autora na uwagę, że nie dla wszystkich jest to obszar pasjonujący, że istnieją alternatywne pola rozumowej penetracji, odkryć czy po prostu omówienia i praktycznego zastosowania. I że moja niechęć do zbyt głębokiego wchodzenia w proponowane wątki nie jest tożsama z chęcią ich całkowitego zniwelowania czy pominięcia. Nie wiem na ile te uwagi zostały przyjęte, praktyka pokazuje raczej, że nie zostały przyjęte w ogóle. Dzisiaj dominacja tematyki „wojtasowej” na forum Polacy.eu.org jest tak oczywista, że aż wypada zapytać: dokąd zmierzacie, Szanowni, gdzie was tak gna, że nie potraficie już o niczym innym? Wokół wali się praktycznie wszystko, ekonomia małych gospodarstw, także domowych, powoli przestaje istnieć, trwają wywózki ludzi na bruk, niedługo nie będzie nas stać nawet na przysłowiową lampę naftową (której i tak większość nie potrafi dzisiaj odpalić) – a Wy dalej o panslawistycznej mocarstwowości Polski? Naprawdę sądzicie, że spory o ducha przy całkowitym milczeniu o mieczu to jest to, co dzisiaj Polakom najbardziej potrzebne? Przecież już tylko sięgnięcie do programu szkolnego ze szczególnym zwróceniem uwagi na problem towiańszczyzny czy w ogóle mesjanizmu wyjaśnia sprawę dostatecznie mocno i nieodwołalnie… Ile jeszcze lat śpiewaniem neo-nabożnych lub teoretycznych pieśni chcecie wygrywać konkretne bitwy?


Wiec zniszczyć? Nie, przywrócić właściwe rzeczom proporcje. Każdy ma tu oczywiście swoje kwantyfikatory. Jedni powiedzą, że trzydzieści procent to za wiele. Dla innych połowa to i tak zbyt mało. Nie podejmę się ustalenia właściwej proporcji dla wszystkich. Dla mnie pięć procent to wystarczająco wiele.

Spory i kłótnie… Czy autor dowolnej teorii po jej ogłoszeniu ma prawo bronić przedstawionych treści? Oczywiście TAK! Niestety zaczyna się to odbywać metodą knuta i buta. Bitsay sprzeciwiła się – dostała w ucho. Wykładnia tego gestu taka, iż nieważne kobieta czy mężczyzna, kto w poprzek tego zgnieciem… Dla jasności: złe kobiety winny dostawać w ucho, płeć nie ma tu nic do rzeczy. Potężnego klapsa winna zarobić Pastereczka Circ, Matka Przewielebna Wszechrzeczy z Nowego Ekranu, jedyna licencjonowana szafarka tytułu „Artysta”. Siermiężne lanie dawna Voit z Salonu24, lewacki manipulant dzisiaj z gminy Ruciane-Nida. Ale Bitsay NIE, Panie Wojtas, po stokroć NIE! Proszę przyjrzeć się wyważonym reakcjom innych blogerów: właśnie tracisz Pan zwolenników, Panie Wojtas. Spadły pierwsze krople deszczu – idzie ulewa i tego nie da się już zatrzymać. Ludzie dorośleją. Pan możesz się już wyłącznie zestarzeć. Ja wiem, że to może być dla Pana dramat, rozumiem, bo sam jestem bodaj starszy. Niestety Pańskie klimakterium intelektualne staje się nie do zniesienia. W świadomości bardzo wielu ludzi na trwałe zostałeś Pan kuchennym filozofem… Po sformułowaniu skierowanym do Bitsay „…Ja wstydziłbym się mieć kogoś takiego w rodzinie. Na pewno bym interweniował…” określasz się Pan jako człowiek po prostu groźny i godzien separacji. Bo co było na myśli? Psychuszka, siekiera, czy nożyk na grzyby?

No i jeden z ostatnich wpisów… Istne kuriozum! Z dyplomaty wyszło zwierzę? Stare wspomnienie: gdy naród dla partii niedobry trzeba wziąć się za zmienianie nie idiotycznych polityk, ale narodu? No cóż, Panie Wojtas: diabli wzięli. Polacy nie zniosą tak jawnie wyłożonego przymusu. Nie wiedział Pan? Szkoda. Tyle że już po zawodach…

M.Z.


czwartek, 20 września 2012

UWAGA: WAŻNE!

Wielkie portale to mają do siebie, że zajmują się wielką polityką. Na skalę państwa, kontynentu, może i świata. Mój świat po wielokroć tu prezentowany był jedynie kroplą wody. Pisałem o niedoskonałościach tych urzędniczych gremiów, z którymi spotykamy się na co dzień, o ich bezczelności, arogancji i dbaniu wyłącznie o wykonywanie odgórnych poleceń, zresztą skarykaturowanych przez niekoniecznie doskonałe rozumki wiernych „pretorian”. Zawsze zdawało mi się, że w kraju, który przeżył niemiecką okupację i nie daje się do dzisiaj sowieckiej używanie argumentu „ja tylko wykonuję polecenia i rozkazy” jest czymś wstydliwym i niedopuszczalnym. Nic bardziej mylnego! 

Pisząc spodziewam się krytyki. Do dzisiaj niespecjalnie się nią przejmuję, tylko w ciągu minionych jedenastu lat przemieszkiwania „tu i teraz” miałem okazję przekonać się, jak bardzo oczekiwania i złudzenia sąsiadów mijały się z realiami, jak okrutnie mylili się nawet ci, którym zdawało się, że z powodu stanowiska, wieku i doświadczenia pozjadali wszystkie rozumy. Nie spodziewam się z ich strony żadnego „przepraszam”, więcej, mam to w nosie. Uporajcie się sami ze swoimi zwidami… A jednak cieszę się, gdy w sieci czytam teksty STUPROCENTOWO potwierdzające MOJE DIAGNOZY I OPINIE. Dzisiaj przedruk jednego z takich zbiorów refleksji człowiek dojrzałego i mądrego. Tak, nie jestem sam – i sprawia mi to nieopisaną radość.

 Punkt widzenia, Jerzy A.Gołębiewski - Refleksje i komentarze dotyczące wydarzeń w Polsce, Europie i świecie 

 ...każdego dnia... 

…każdego dnia, kiedy sięgamy po jakąkolwiek gazetę, już od pierwszej, tytułowej strony, zderzamy się z opisami patologii toczącej nasze państwo i nasze społeczeństwo, z opisami przykładów demoralizacji tak zwanej klasy politycznej, demoralizacji władz, urzędów i instytucji, z dowodami całkowitej pogardy jaką w stosunku do obywateli wykazują ludzie wyniesieni w wyborach parlamentarnych do sejmu, senatu i wreszcie do realnej władzy wykonywanej z gmachów rządowych, wyniesieni w dobrej wierze przez miliony obywateli, którzy z naiwnością dziecka uwierzyli z propagandę wyborczą figurantów partyjnych… 

…dlatego każdego dnia z niesmakiem przypominam sobie, jak każdy z tych wyniesionych do władzy wybrańców ludu, odbierając nominacje rządowe z rąk Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, ślubował, że „(…) dobro Ojczyzny, oraz pomyślność obywateli będą dla mnie zawsze najwyższym nakazem” [ Art. 151 Konstytucji RP ]. Niektórzy, zakłamanie dodawali jeszcze „Tak mi dopomóż Bóg!”. I niemal natychmiast zapominali i o ślubowaniu i o Panu Bogu, jak tylko zatrzasnęły się za nimi drzwi rządowej limuzyny…

 …po drodze już rozmyślając, jak jeszcze można ten „głupi naród” pognębić, jak można jeszcze „przykręcić mu śrubę”, jakimi ustawami, jakimi zarządzeniami jawnymi i poufnymi, jakimi daninami, podatkami, jakim likwidowaniem ludzkich, normalnych w cywilizowanym świecie przywilejów, społeczeństwo „trzymać krótko przy pysku” w stałym stresie, stałym lęku o to, co przyniesie następny dzień: wyrzucenie z pracy, czy eksmisja z mieszkania na ulicę, brak kilkudziesięciu złotych na wykupienie lekarstwa, czy powiadomienie, że zabieg chirurgiczny finansowany ze społecznych przecież funduszy będzie możliwy dopiero w roku 2015, ale za kilka tysięcy złotych już na drugi dzień…

…otwieram gazetę, pierwszą z brzegu i czytam: „Uwaga! Zabierają emeryturę, jeśli nie płacisz abonamentu” ( Chodzi o tak zwany abonament radiowo-telewizyjny, który obecny premier warszawskiego rządu Platformy Obywatelskiej, pan Donald Tusk sam był łaskaw nazwać niesprawiedliwym haraczem i zobowiązał się do likwidacji tego haraczu). No, cóż, w Polsce i premier rządu może sobie bezkarnie robić „ z gęby cholewę”. Z tej samej gazety dowiaduję się o obiadowej segregacji w szkole; dzieci z biedniejszych rodzin otrzymują gorsze i byle jakie obiady, na plastikowych tackach, bo na lepsze obiady nie mają pieniędzy, zaś ich koledzy z zamożniejszych rodzin, płacący więcej dostają przy tym samym stole obiady nie tylko na porcelitowych talerzach, ale zupełnie inne, wielokrotnie lepsze. Od zarania rząd uczy dzieci, że artykuł 32, pkt. 2 Konstytucji RP mówiący o tym, że nikt nie może być w Polsce dyskryminowany, jest widocznie w tym celu, aby „młodzież - przyszłość Polski” zrozumiała, że w Polsce dyskryminowanie obywateli zaczyna się już w szkolnej stołówce i tym, co jest tam na talerzu. Dyskryminacja obywateli z powodu ubóstwa i biedy jest tragicznym faktem i dotyczy nie tylko dzieci, ale i emerytów, których nie stać na lekarstwa, dotyczy także chorych, którym polscy (!!!) lekarze wyznaczają terminy nawet zwykłych wizyty konsultacyjnych u kardiologa, za pół roku…

 …i tak dochodzimy do punktu, w którym trzeba wyraźnie powiedzieć, że w Polsce, w ich własnym państwie, większość polskich obywateli jest permanentnie dyskryminowana na wszelkie możliwe sposoby. Z cynicznym przyzwoleniem podobno własnego, mającego demokratyczną legitymację, rządu. Zasadne jest pytanie kto pierwszy i kiedy rzuci w stronę tych, którzy rządzili przez ostatnie dwadzieścia lat i tych, którzy teraz rządzą Polską, jedno tylko słowo: „Oskarżam!”… 

…za bezrobocie, za ubóstwo i biedę, za wykluczenie, za stałe obniżanie poziomu życia ogółu, za dezindustrializację Polski, za wyprzedaż majątku narodowego wypracowanego nie przez komunistów, ale przez marnie opłacanych polskich robotników i inżynierów, za zmuszanie polskiej młodzieży do emigracji zarobkowej, za apartamenty po 10 tysięcy złotych za metr kwadratowy, za śmieciowe umowy, za nędzę emerytów i za „szaleństwa „ tak zwanych „celebrytów” szastających milionami, tylko za brylowanie i klaskanie rządzącym. Kto pierwszy powie głośno „Oskarżam”… …i kiedy? 

…(20 września 2012, 6.35 AM) 

*  *  *  *  * 
Link do tekstu: http://jerzygolebiewski.nowyekran.pl/post/74563,kazdego-dnia

Przywołał: M.Z.

środa, 19 września 2012

Mini-inwokacja prawie portugalska


To, co mam ochotę na początku dzisiaj powiedzieć to nie proste samochwalstwo „O, czytają mnie we Francji i USA!”. No czytają – i już. Może obserwują jak miota się ktoś pozbawiony praw jakże zwykłych u nich? Może kolekcjonują wpisy o jakimś tam charakterze? A może nie zgadzają się ze zdaniem wyrażonym na przykład o teorii „queer”, czyli płynnych w zakresie pojmowania płci zabawowiczach współczesnego świata? No cóż, owo zdanie jest jakie jest, nie zmienię go nawet o setną część milimetra, wynika z obserwacji, analizy dostępnego opisu zjawiska i, nie kryję, pewnego wieku, który młodzieńczym już nie jest.

Stąd czujnie przyglądam się wejściom na mojego bloga z Portugalii. Kiedyś właśnie stamtąd wylano mi znienacka kubeł czegoś zimnego na łeb, mianowano facetem wyrażającym mało konsystentne treści – i czynnie zdyskwalifikowano. To było niesprawiedliwe. Może źle zaczęliśmy tamten dialog, może jeszcze gorzej go kontynuowaliśmy – ale tak jest zawsze, gdy jedna strona przypisuje sobie monopol na wszelką rację. Nie da się podtrzymać kontaktu czy nawet kontynuować sporu wyłącznie OZNAJMIAJĄC, a nie dialogując. Zwłaszcza gdy jedna jego strona JUŻ została UKARANA przez drugą, zresztą niezwykle dotkliwie…

Zatem witaj, Portugalio, za jedno czy lewacka czy jakakolwiek inna. To miło, że zadajesz sobie choć taki trud, by raz na rok wziąć do ręki lupę, obejrzeć zwierzątko i zapisać: „jeszcze żyje”.

M.Z.
Fot. polskieradio.pl

poniedziałek, 17 września 2012

Manipulanci wszystkich krain: MAMY WAS NA OKU!


Pisałem w tym miejscu już kilka razy o manipulacjach, jakich wobec mniejszych i większych grup ludzkich dopuszczają się władze. W prowadzonych później na ten temat rozmowach co rusz spotykam się z opinią, że cała ta manipulacyjna „zabawa” to niełatwa sprawa, wymaga niesamowitych zdolności i środków, trzeba zatem docenić przeciwnika. Albo przyznać mu przynajmniej, że zdolny jest.

TO NIEPRAWDA! STOSUJĄC KILKA ZASAD LEWAKA NOAMA CHOMSKY’EGO, MAJĄC DO DYSPOZYCJI SŁUŻALCZĄ PRASĘ I TAKIEŻ TELEWIZJE – MANIPULUJE SIĘ LEKKO, ŁATWO I PRZYJEMNIE!!


Za Wikipedią: Avram Noam Chomsky (ur. 7 grudnia 1928 w Filadelfii w USA) – amerykański lingwista, filozof, działacz polityczny. Ojcem Noama był William Chomsky (1896–1977), pochodzący z Ukrainy, a matką Elsie Chomsky (nazwisko panieńskie Simonofsky), pochodząca z terenu obecnej Białorusi. Ich pierwszym językiem był jidysz, ale Noam później wspominał, że używanie jidysz było tabu w ich domu rodzinnym. Profesor lingwistyki w Massachusetts Institute of Technology (katedra lingwistyki i filozofii). Jego poglądy polityczne są określane jako "radykalnie lewicowe". Sam Chomsky deklaruje się jako wolnościowy socjalista i sympatyk anarchosyndykalizmu. Jest uważany za rzecznika alterglobalistów.

Zobaczcie teraz co ów Smok Miluś wymyślił w dziedzinie manipulacji – a rzecz jest o tyle ciekawa, że wszystko dzieje się nie w odległej Ameryce, ale obok, tutaj i teraz:

1. Odwrócenie uwagi. Rzecz w tym, iż przedmioty manipulacji nie mają prawa w sposób trwały orientować się w tym, co jest istotne, a co nieistotne. Najlepiej tej praktyce dezorientacji służy wszelkiej maści zamęt i szum informacyjny. Produkuje się zatem w podległych środkach przekazu ciąg informacji w gruncie rzeczy bez znaczenia, trzecio- a nawet czwarto-rzędnych. Co ważniejsze – często zmienianych, tu chodzi o to, by nawet uważny czytelnik czy widz telewizyjny nie mógł w dłuższym czasie skupić się na jednym bloku problemów, te bowiem zmieniają się jak w kalejdoskopie. Owa zmienność absorbuje uwagę, uniemożliwia rzetelną ocenę, staje się zajęciem jałowym i bezproduktywnym. Po co to wszystko? Ano po to, by prawdziwym animatorom sceny politycznej dać czas i możliwość forsowania zmian niepopularnych i mogących zrodzić naturalny opór.
Czy tak bywało już naprawdę? Ależ TAK! Od lat w chwilach napięć politycznych pojawiały się informacje o tajemniczych, zapewne radzieckich (bo to tamta epoka) łodziach podwodnych, które jakoby miały wynurzać się u wybrzeży Szwecji czy jakiegoś innego neutralnego państwa. Pisałem o tym w swoich felietonach, proszę sprawdzić wpisy tegoroczne i ubiegłoroczne. Dzisiaj uważa się coraz powszechniej, że sprawa małego oszusta z Amber Gold to nic innego jak kolejna wersja dymu puszczanego ludziom w oczy. Mają zająć się piekącymi powiekami, a nie na przykład coraz wyraźniejszymi kłopotami Partii Miłości.

2. Tworzenie sztucznych problemów i natychmiastowe propozycje ich rozwiązania. Słynny Kisiel już wiele lat temu twierdził, że socjalizm to ustrój bohatersko walczący z problemami, które sam stworzył, a które nie są znane w innych ustrojach. Starsi Czytelnicy pamiętają zapewne, że do tej kategorii można było za komuny zaliczyć coroczne walki o sznurek do snopowiązałek, czy potyczki ze „spekulantami” złośliwie wykupującymi rano smaczne socjalistyczne bułeczki. To były oczywiście dziecinne zabawy. Dzisiaj w obliczu tak zwanego „narastającego terroryzmu” likwiduje się w ramach środków zaradczych podstawowe wolności obywatelskie. A w ramach sztucznie wykreowanego kryzysu ekonomicznego obniża zasiłki socjalne, czy nawet emerytury – nie wspominając o przesuwaniu dat granicznych, poza którymi całe pokolenia nabywały do tych emerytur prawa. Pieniądz będący przez wieki MIARĄ, pewnego dnia stal się TOWAREM, kredyty miarą nie zadłużenia, ale bogactwa. A delatorstwo modelem cierpienia donosiciela, nie zaś jego ofiary. Znaczna część współczesnych specjalistów twierdzi wprost, że podpalenie Reichstagu, czy atak na WTC to nic innego, jak taka właśnie działalność – u podstaw tych poczynań tkwi nic innego, jak lewactwo.

3. Stopniowe wprowadzanie zmian pozornie nieakceptowanych. To po prostu metoda małych kroczków. Przykładowo podwyżka cen kiełbasy zwyczajnej powodowała przed laty kolejne „przesilenia rządowe”, ludzie wychodzili na ulice i „waadza” miała kłopot. Dzisiaj dokładnie to samo, czyli stałe podwyżki osiąga się stopniowo, czasem ktos tam zprotestuje, wtedy pojawia się kolejny wstrząsający reportaż o zmianach cen na rynkach zagranicznych, zwiększeniu kosztów przesyłu i tal dalej. Finał jednaki: co chciano osiągną to osiągnięto, owszem, trwało to dłużej, ale na ogół bez kosztów kilku spalonych radiowozów i jakiejś kosmetycznej zamiany na stanowisku I sekretarza dowolnej partii, dzisiaj już wiadomo jakiej. Nie ma I sekretarzy? No to są prezesi, przewodniczący, liderzy, słowa nie mają znaczenia, „słuszny kierunek” wyznaczony i o to tylko chodziło…

4. Odwlekanie zmian koniecznych, ale odbieranych bez emocji lub bez protestów. Oczywiście manipulatorzy jako pragmatycy doskonale wiedzą, że to i owo po drodze do ich partyjnej szczęśliwości zmienić można, a niekiedy trzeba. Chodzi jednak o to, by żądania zmian czasowo oderwane były od samych zmian. Tu socjotechnika doradza zwlekanie z wprowadzaniem czegokolwiek słusznego, żaden z członków partii opozycyjnej czy jakiegokolwiek ruchu społecznego nie może mieć świadomości, że oto stało się coś, czego on się domagał.

5. Specyficzne odwlekanie zmian koniecznych, ale przyjmowanych przez zbiorowości jako złe, niepożądane. W stosunku do poprzedniego punktu to nieco wyższa szkoła jazdy. Wymaga bowiem przekonania ofiary zmian, że istnieje taka kategoria myślowa, jak „bolesna konieczność”, „mniejsze zło” czy „reakcja obronna na naciski zewnętrzne”. Ponieważ ludzie mają naturalną tendencję do racjonalizowania wszystkiego, co się wokół nich dzieje istnieje duża szansa, że podwyżki, ograniczenia, zakazy, a nawet nowe obowiązki typu przymusowe szczepienia przyjmą jako coś niezbędnego. Taki los, takie przeznaczenie, taka karma… Co gorsza znaczna część potencjalnie protestujących za sprawą odpowiedniej propagandy jest skłonna uwierzyć, że negatywne zmiany dotkną wszystkich, tylko nie ich samych. Młodzi Wykształceni z Wielkich Miast (zanikająca kategoria – ale jeszcze istnieje) nadal uważają, że pełne podporządkowanie zasadom korporacji uczyni ich odpornymi na bezrobocie, lewaccy spiskowcy ulegają złudzeniu, że zmiana, której siejąc zamęt pokornie służą wyniesie ich na szczyty (a nie do dołu z wapnem), zaś łapówkarze i malwersanci, że przeprowadzka do innego miasta zaciera ślad po ich działaniach. Jest to oczywista bzdura – ale tak to już bywa, gdy sprzedawca środków nasennych i odmóżdżających sam korzysta ze sprzedawanych produktów…
* * * * * *
To wszystko? Zdecydowanie nie. Chomsky napracował się solidnie, zanim swoje teorie wypuścił w świat i jego wskazówki obejmują znacznie szerszy obszar możliwych manipulacji. Chcę jednak pozostać w konwencji maksymalnie strawnego tekstu – zatem reszta na życzenie w możliwych kolejnych odcinkach.

M.Z.
Ilustr. blackbarbie.blox.pl

środa, 12 września 2012

Z podziękowaniem


Ostatni tekst: Wizna, obrazki. Otrzymałem dużo wyrazów uznania, podobało się. Oczywiście, że to mnie cieszy! Czytało naprawdę wiele osób, może dlatego, że linkowano do mojej strony także z innych portali, na przykład z Polacy.eu.org. Teoretycznie za rok wybiera się na Górę Strękową potężna ekipa, cóż, zobaczymy jak będzie, czas niestety studzi zapały, a w ogóle moim zdaniem niezbędne jest już inne pióro sprawozdawcy. Nigdy bohaterskiej historii majora (po awansie pośmiertnym z tego roku – MAJORA!) Władysława Raginisa zawłaszczać nie zamierzałem. To byłoby nieprzyzwoite… Ale obiecuję merytoryczną pomoc – dyskretną i bez narzucania swojego zdania!

W korespondencji po tekście „wiźnieńskim” pojawia się pytanie „Co dalej, co patriotycznego można by poruszyć tu i teraz?”. Wstępnie już to sygnalizowałem, to są oczywiście ogromne bloki tematyczne: odśrodkowe irredenty Śląska i Mazur, niezależność energetyczna, związki samorządów z władzą centralną, czy generalnie problem samorządów na tle miałkości lub mizerii elit miejscowych.
Tak, tak, wiem co mówię, takiej ilości durniów na stanowiskach samorządowych jak żyję nie widziałem! Nie ma co się dziwić, bo i ministrowie, nie wyłączając pierwszego, nie lepsi? Zgadzam się – nie lepsi. Tyle że władza w terenie słaba, zniewolona, oczywiście nie zawsze i nie wszędzie, choć to dominująca opcja – ale rany czyni dotkliwe. Być zranionym przez wroga to może być i bohaterstwo, przez sąsiada – wstyd. Ot, uroki małych wojen domowych…

Można ruszyć – i nie można. Już pisałem dlaczego. Wyprawę nad Wiznę sfinansowała tak naprawdę jedna z blogerek portalu Polacy, Esperanza. Praktyka pokazała, że dobrze pracuje się w kilka osób, nikt głodny po polach Strękowej Góry nie biegał i wróciliśmy do domu naprawdę zadowoleni. Merytorycznie i gastronomicznie. Teraz trzeba będzie się porozliczać, nie ma przebacz. I następna wyprawa odsuwa się na „bardzo dalszy plan”.

Stawiam zatem sprawę jasno: będzie wspomożenie finansowe na działalność terenową – będą i reportaże czy wywiady. Nie będzie – pozostaną tylko felietony. Life is brutal und very zasadzkas…

Jeszcze raz z podziękowaniami i pozdrowieniami

Marek Zarębski
Ilustr. deser.pl

wtorek, 11 września 2012

Obrazki znad Wizny



Pierwsza fotka: szczyt skarpy, na której stał bunkier obserwacyjny Władysława Raginisa. Stamtąd, spomiędzy rozlewisk rzecznych atakowali Niemcy.

Sobota wczesnym rankiem, pierwsza prognoza niesprzyjająca: ma wiać i lać. Jedziemy? Jedziemy! Po roku od ostatniej podróży trasa zdaje się prostsza, kierowczyni znakomita, oznakowanie przed Górą Strękową wyraźne. Chmury biegną coraz szybciej, przebija się przez nie słońce.

Dojechaliśmy nieco później, niż rok temu, na parkingach mrowie pojazdów, właśnie dotarły zrekonstruowane niemieckie motocykle z koszami i niewielka tankietka rozpoznawcza.

Pośród obserwatorów są też Polacy z Wilna. Na wietrznym, szerokim i wznoszącym się do ruin schronu obserwacyjnego polu wyjątkowo słabe nagłośnienie, wiatr porywa dźwięki i unosi je gdzieś nad rzekę, poniżej skarpy. W tym roku ekipa paru-osobowa. Każde z nas ma zaobserwować coś ciekawego, maksymalna ilość rozmów, nawiązujemy kontakty. To co: rozejść się i do roboty! Opowieści scalimy potem, może już podczas powrotu.

* * *
Punkt oporu Wizna to modernizowany od wiosny 1939 roku zespół fortyfikacji ciągnących się na przestrzeni kilku kilometrów od punktu Wizna – Strękowa Góra przez Osowiec-Twierdzę do Goniądza. Według niemieckich strategów wojennych najsłabszym ogniwem tej linii obronnej była Wizna. Dwie linie obrony: czata, czyli wysunięta w pobliże mostu pozycja przesłaniania, 2 lekkie schrony bojowe we wsi Włochówka, nie ufortyfikowany punkt oporu w Grądach-Woniecku, oraz betonowa linia główna. Ta ciągnęła się od miejscowości Kołodzieje i Giełczyn na prawym brzegu Narwi, poprzez Górę Strękową do wsi Maliszewo. Linię oparto o odsunięte od rzeki wzgórza, co obrońcom dawało dobry wgląd w dolinę. Na odcinku wzniesiono szereg schronów. Część z nich nie miała jeszcze na swych szczytach kopuł pancernych, co gorsza nie zainstalowano w nich systemów wentylacyjnych. Żołnierze dusili się oparami prochu strzelniczego po kilku strzałach…

* * *
Kapitan Raginis, siły i środki do walki z nieprzyjacielem dla obrony dziewięciokilometrowego odcinka „Wizna”: 3 kampania forteczna ciężkich karabinów maszynowych, 8 kampania strzelecka 3 batalionem 135 pułku piechoty oraz pluton konnych zwiadowców, 136 rezerwowa kompania saperów, trzy plutony armat 75 mm, pluton pionierów. W sumie siedmiuset szeregowców i podoficerów oraz dwudziestu oficerów. Uzbrojenie składało się z pięciu armat 75 mm, 24 cekaemów, 18 erkaemów i dwóch karabinów przeciw pancernych.

* * *
Skład niemieckiego XIX korpusu pancernego: 3 dywizja pancerna generała von Schweppenburga i 20 dywizja zmotoryzowana generała Wiktorina. Zadaniem tych dywizji był jak najszybsze dotarcie do Wizny i rozpoczęcie ataku. Dodatkowo w skład korpusu weszły: 10 dywizja pancerna generała Schaala oraz brygada forteczna "Lótzen" pułkownika Galla. 10 dywizja pancerna, 20 dywizja zmotoryzowana i brygada forteczna "Lotzen" - w pierwszym rzucie, 3 dywizja pancerna - w drugim rzucie. Skład tej grupy bojowej to czterysta pięćdziesiąt czołgów, setki dział i moździerzy. Czterdzieści trzy tysiące żołnierzy i oficerów. Wsparcie pułku lotnictwa szturmowego.

* * *
Na odcinku "Wizna" starły się ze sobą cztery wielkie jednostki Niemców wraz ze wsparciem lotniczym oraz armia żołnierzy polskich składająca się z siedmiuset dwudziestu żołnierzy i oficerów. Więcej nawet, niż jeden do czterdziestu...

* * *
7 września pod Wiznę podeszły oddziały rozpoznawcze 10 Dywizji Pancernej generała von Falkenhorsta. Tego dnia udało im się rozbić jedynie polski pluton konnych zwiadowców. 8 września na przedpolu Giełczyna rozpoczęła działania zaczepne brygada forteczna „Lőtzen”.

* * *
Tempo ataku, jakie generał Guderian, twórca doktryny blitzkriegu, usiłował narzucić oddziałom niemieckim wynikało z założenia, że w tym czasie polskie siły wycofają się spod Warszawy i po przegrupowaniu za Bugiem będą zdolne do dalszego oporu. Uderzenie przez Wiznę w kierunku Brześcia miało zlikwidować tę opcję. 9 września trzon wojsk Guderiana dotarł do pozycji zajmowanych przez 10 Dywizję Pancerną - i okazało się, że niemieckie raporty o przełamaniu obrony są nieprawdziwe. Nic nie szło tak, jak najeźdźca założył. Niemiecka piechota przeprawiła się co prawda przez rzekę, ale nie dotarła do betonowych polskich umocnień. Pomimo całodziennego ostrzału artyleryjskiego i działań niemieckiego lotnictwa (dzień wcześniej) oddziały 10 Dywizji Pancernej nie były w stanie posunąć się do przodu. Obrona polska okazała się tyleż zaciekła, co skuteczna – gwałtownie rosły niemieckie straty osobowe i sprzętowe. Niemiecka idealnie rzekomo naoliwiona machina wojenna zazgrzytała i stanęła. Czołgi typu Panzerwagen III bez najmniejszych kłopotów dziurawił polski przeciwpancerny karabin Ur, polscy żołnierze uzbrojeni w tę niszczycielską nową zabawkę wojenną zdawali się być wszędzie. Guderian bardzo szybko zauważył jednak, że Ur-y milkną: do 2 karabinów przeciwpancernych Polacy mieli jedynie 20 sztuk amunicji. Pomimo tego polskim obrońcom udało się zniszczyć kilkanaście czołgów i pojazdów pancernych. Jeden z żyjących jeszcze świadków bitwy opowiadał w 2011 roku: oni panie, te Niemce, szli na początku butnie, jak na wycieczkę – i padali jak muchy, w ogóle nie wiedząc co się dzieje…

* * *
Przed południem 9 września po uprzednim dwugodzinnym przygotowaniu artyleryjskim na polskie pozycje ruszyła niemiecka piechota wspierana przez czołgi. Ze schronów pozbawionych wentylacji nie można było strzelać na skutek trujących oparów prochu, broń wyniesiono do okopów. Przy jednym z polskich dział zginął porucznik Stanisław Brykalski, który wraz z kapitanem Raginisem jeszcze przed walką złożył przysięgę, że nie oddadzą żywi swoich pozycji. Polacy dalej odpierali kolejne fale niemieckiego natarcia.

* * *
Po południu 9 września Guderian zmienił taktykę – teraz czołgi podjeżdżały pod poszczególne schrony, przecinając komunikację pomiędzy polskimi punktami oporu. Izolowane schrony okrążała i zdobywała piechota. Około godziny 18 pozbawiony broni maszynowej, amunicji i wentylacji schron Kurpiki poddał kapitan Wacław Szmidt. Niemcy zajmowali kolejne umocnienia, lecz do zmroku nie udało im się zająć wszystkich.

* * *
O świcie 10 września Niemcy ponownie ruszyli do ataku. Ostatni padł schron Raginisa na Górze Strękowej. W trakcie walki przy polskim schronie pojawił się niemiecki parlamentariusz, stawiając Raginisowi ultimatum: albo bunkier się podda, albo polscy jeńcy wzięci w czasie bitwy zostaną rozstrzelani. Większość obrońców była w różnym stopniu ranna, amunicja na wyczerpaniu - po godzinie namysłu Raginis rozkazał swoim żołnierzom zdjąć pasy i opuścić schron. Sam rozerwał się granatem.

Niedaleko miejsca jego śmierci wiele lat później umieszczono pamiątkową tablice i okolicznościowy napis. To cenne, że w ogóle taka tablica pod koniec lat 60-tych się pojawiła. Szkoda tylko, że nie we właściwym miejscu, na pozostałościach bunkra obserwacyjnego położonego na szczycie wzgórza - ale na resztkach bunkra ryglującego pobliską szosę. Z drugiej strony może niektórym łatwiej było w ogóle tu z drogi dotrzeć? Na zdjęciu obok gablota z przedmiotami odnalezionymi podczas ostatniej ekshumacji szczątków Raginisa. Zostały rozpoznane przez rodzinę.

* * *
W roku 2009 stała się rzecz niesłychana: Górę Strękową odwiedził z koncertem szwedzki zespół Sabaton. Na cześć obrońców Wizny napisano utwór „40:1”. Świadkowie tego zdarzenia mówią, że na okolicznych polach pojawiło się bez specjalnych zaproszeń ponad 30 tysięcy słuchaczy. Wrześniową bitwę obronną ochrzczono mianem polskich Termopil. Pojawiły się w słowach rozmów i na transparentach hasła POLSKA, HONOR, OJCZYZNA, NARÓD. Białostocka mutacja pewnej szmatławej gazety (http://bialystok.gazeta.pl/bialystok/1,100421,7007423,Wizna__nieslychany_mit_kampanii_wrzesniowej_.html) już wcześniej czuła, że coś idzie nie po ich „salonowej” myśli. 6 września zaatakowała, ukazał się na jej łamach „wstrząsający” tekst, w którym „wybitny dyżurny historyk” oznajmił: „… Bitwa pod Wizną zakończyła się porzuceniem pozycji przez większość polskich żołnierzy. Na zafałszowanym micie nie można budować własnej tożsamości…” Tomasz Wesołowski, historyk z Uniwersytetu w Białymstoku… Panie Tomaszu, to w pierwszej kolejności: tak naprawdę to czyją Pan buduje tożsamość? I dalej: co powstrzymywało niemieckich żołnierzy? Może plaga jesiennych komarów? Bez znaczenia. Gazetę po prostu olano. Nie znam losów „historyka”. Mam nadzieję, że są marne.

* * *
Władysław Raginis już na początku września wiedział doskonale, że w wypadku natarcia niemieckiego o militarnym zwycięstwie nie może być mowy. Liczyło się złamanie ducha najeźdźczej armii, liczył się też czas podarowany innym związkom taktycznym Wojska Polskiego. Co z żołnierzami? Jak na wojnie: część zginie, część zostanie ranna, inni przedrą się do pobliskiego lasu. Czemu nie on sam? Pełnej odpowiedzi nikt już nie pozna. Młody człowiek z polskiego granicznego miasta nosił swój oficerski mundur przede wszystkim dumnie. Dla niego to było COŚ. Mówił o tym ludziom, u których mieszkał na wojennej kwaterze poniżej skarpy z bunkrem obserwacyjnym. Mówił kolegom i w końcu w postaci oficerskiej przysięgi powiedział wszystkim podwładnym: póki on żyje Niemcy tędy nie przejdą. I nie przeszli. Bali się go nawet po śmierci. Okaleczone ciało wywlekli z wnętrza poharatanego bunkra przy pomocy kawałka drutu. Podpalili – ale płomień nie chciał się palić. Więc porzucili w jakimś zagłębieniu ziemi. To co stało się później było jeszcze okrutniejsze, miejsce tymczasowego pochówku zmieniało się kilka razy, zacierano pamięć, nad szczątkami bohatera poprowadzono betonowe schody. Bezskutecznie.

* * *
Młodzi ludzie, przypadkowi przechodnie, miłośnicy zrekonstruowanego fragmentu walki. Trochę kpin u tych przypadkowych: no bo, panie, nic nie pękło w tych szwabskich pojazdach, niczego tak naprawdę nie wysadzono. Starsi przyjezdni z Wileńszczyzny łzy w oczach: no tak to było naprawdę… Ale potem stało się jeszcze gorzej. Po 17 września przyszli ruskie i wsadzili nas wszystkich do kałuży. Jak to do kałuży? Ano panie tak, dół z wodą, mieli my wszystkie wyzdychać. No ale się nie dali… W tym roku nie ma przynajmniej fałszywych ekspertów: rok wcześniej pomiędzy gośćmi kręciło się kilku gówniarzy przyklejających się do każdego, kto chciał cokolwiek tutaj fotografować. Miałem do czynienia z rzekomym „archeologiem”, tłumaczył mi namiętnie, że Niemcy tylko dlatego nie weszli na wzgórze wcześniej, ponieważ… zapomnieli odpowiednio długich mostów i drabin przerzucanych przez rozlewiska. Pogoniłem gościa precz. Przykleił się natychmiast do innych. Etatowiec z wymienianej już białostockiej gazety?

* * *
Najpierw zaciekawiła nas naszywka na rękawie koszuli: NOP. Skąd jesteście i co to znaczy – oczywiście jeśli macie czas i ochotę… Mają i jedno i drugie.

Mamy coś większego, to nasza flaga, chcecie fotografować to fotografujcie, możemy opowiedzieć co robimy i co dla nas ta uroczystość, na Górze Strękowej, znaczy. Opowiadają. To jest DUCH W NARODZIE! Nie powtarzam wszystkiego w tym miejscu, adres strony http://noppodlasie.wordpress.com/category/dzialalnosc/, kto chce wejdzie i przeczyta. Czyli co: „archeolog” i białostocka Prasa Kłamliwa ze swym „historykiem” nie podziałały? Najwyraźniej nie. W drodze powrotnej na parkingu pierwszej stacji benzynowej jeszcze bardziej dziwnie: piątka młodych ludzi w wojskowych mundurach polowych, między nimi dziewczyna tak samo ubrana. Skąd? Legia Akademicka z Lublina. Wie pan, powołana w 1918 roku przez Piłsudskiego, do tej przedwojennej tradycji się odwołujemy… A my? Mówimy, że my z Warszawy. To opowiedzcie coś o Powstaniu Warszawskim, jesteśmy ciekawi, a mało wiemy. Opowiadamy. Kurcze: a gdzie te wszystkie informacje znaleźć? Podajemy adresy stron, tytuły książek, wszystko co pamięć zapisała na twardym, wycieczkowym dysku głowy.

* * *
Destruktorom, opowiadaczom „prawdy” i mącicielom znów się nie udało. Grupy rekonstrukcyjne pokazały co mogły, nikt nie niszczył rzecz jasna odbudowanych za duże pieniądze pojazdów wojskowych i nie zabijał koni polskich kawalerzystów.

Duch patriotyzmu, polskości? TAK. Nasiąkały nim także dzieciaki z pobliskich szkół, starsi przypominali sobie, że jest z czego być dumnym. To są imprezy, gdzie ludzie przychodzą dobrowolnie, nikt nie pilnuje parkingów, z których nic nie ginie, porządek jest czymś tak naturalnym, jak masa czystego, już trochę jesiennego powietrza przewalającego się nad wzgórzem chwały. Za rok? Tak, będą, przyjadą, przecież dorastają kolejne dzieci, muszą wiedzieć…

Marek Zarębski
Fot. autor, Magda Faliszewska, archiwum NOP Białystok