środa, 27 lipca 2011

Opowiastki motoryzacyjne: Chyża Honda

Wielbicielom Civiców - a zwłaszcza pewnemu Bartkowi dedykuję

Giełda Żerań dopiero się rozkręcała. Środowisko magazynów motoryzacyjnych optowało ostro za Słomczynem, mieli zdaje się z miejscowymi niezłą siuchtę - i żadne zdroworozsądkowe tłumaczenia, że warszawska giełda samochodowa nie może być oddalona od stolicy o ponad czterdzieści kilometrów do posiwiałych i krótko ostrzyżonych łbów nie docierały.

Trochę z tej przyczyny, a trochę z powodu dziecinnego raczkowania - na Płochocińskiej z samego rana interesy szły niemrawo. I ożywały tak naprawdę dopiero wtedy, gdy na placu pojawiali się pierwsi szaleńcy ze Słomczyńskiego eldorado, spod Grójca. Wściekli i spoceni. Bardzo szybko utarło się powiedzenie, że dobrze kupić w Słomczynie to i owszem, można – traktor, ciężarowego Stara albo przyczepę do obornika. Bo na początku podgrójeckie chłopstwo jeszcze się ziemią i gospodarkami zajmowało i takich sprzętów było w okolicy sporo. Potem im przeszło. Żyli już tylko z wynajmowania obejść na parkingi i składowiska używanych opon samochodowych… Uprawa roli jest taka nudna i monotonna...

Civiki pojawiały się na Żeraniu rzadko, nie budząc w potencjalnych klientach żywszego rytmu serca. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych dominowała jeszcze opinia, że wszystko co japońskie to jednorazowe i z cienkiej blachy. Marnowate takie – i już! O, bez gwiazdy to nie ma jazdy – wykrzykiwali wszechwładni taryfiarze, samozwańczy tytani znawstwa samochodowego. I wsiadali do cieknących ropą i brudnym olejem Mercedesów. „No poci się, normalne w dieslu, nie?”. Rzęcholot z wdziękiem kombajnu oddalał się na najbliższy postój. Młodszym tłumaczę: nie było innych taksówek, jak tylko te z postojów. To pewnie nie do uwierzenia, ale nie było też komórek, radio taxi i agencji towarzyskich. Wszystko miało inne nazwy: zamiast komórki do wezwania taryfy wystarczył banknot w ręku, czy dobre ubranie. A agencje nazywały się po prostu burdelami. O dziwo żaden z ich klientów nie miał nigdy kłopotów z wezwaniem dieslowskiej „taryfy”. Materializowały się jak spod ziemi. Dzisiaj tez – co podobno jest żywym dowodem na ciągłość czasu i politycznych epok.

Metalicznie niebieski Civic pojawił się w którąś giełdową niedzielę jeszcze na niemieckich tablicach rejestracyjnych. Cenę miał z górnej półki. Ale nie ona przerażała, raczej pakiet czynności, jakie wówczas trzeba było wykonać w urzędach celnych i komunikacyjnych. Klientela kręciła się wokół i nie mogła wyjść ze zdumienia, że w motorku Civica nic się nie poci, nic nie cieknie, a komorę silnika swobodnie da się przetrzeć rękawem czystej koszuli bez szkody dla rękawa. Właściciel wysiadał i wsiadał, każdy chętny kupiec chciał obejrzeć jak „toto chodzi” – i oczywiście pierwsze co robił to przy działającym silniku odkręcał korek wlewu oleju. Wałek rozrządu umieszczony bezpośrednio pod nim robił swoje i kolejny ciekawski odchodził z twarzą upstrzoną tłustymi kropelkami. Miałem wielką ochotę na ten samochodzik - ale na razie był poza zasięgiem rażenia.

Mijały następne giełdowe niedzielę. Coś kupiłem, coś sprzedałem, ciągle nawalały jak nie silniki to sprzęgła, urywały się tłumiki, puchł lakier na nie odtłuszczonej blasze nowych-starych pojazdów. Gdzieś tak pod koniec lata Żerań stwarzał wrażenie mocno zmęczonego. Ludzi wracali z wakacji i urlopów, zaczynała się szkoła i ani kto myślał o nowych motoryzacyjnych zakupach. Siadły ceny. Metalicznie niebieski Civic wjechał na giełdę późno, około dziesiątej, miał już polską rejestrację i całkiem dla mnie atrakcyjną cenę. Z rozmowy z właścicielem wynikało, że pojazd służył przed ocleniem jako materiał ćwiczebny na jakiejś wojskowej uczelni. Rozebrano go do gołego, zabezpieczono blachy, położono nowy lakier odpowiadający oryginałowi. Potem zarejestrowano poprzez jakąś wojskową komórkę administracyjną, ci zdaje się nie musieli czekać miesiącami w długaśnych kolejkach. Proces decyzyjny trwał jakieś piętnaście sekund. „Biorę, płacę, proszę zapakować!...” Niedokładnie tak się to odbyło, ale po dwóch godzinach Honda stała już pod domem. Jechała cichutko i całkiem żwawo, wnętrze nie porażało przestronnością, ale sprawiało wrażenie przytulnego i dobrze zagospodarowanego. No tak, bagażnik nadawał się w sam raz do zapakowania dwóch aktówek, to wyszło przy pierwszej służbowej delegacji, w którą Civic pojechał z trzyosobową załogą. Do Olsztyna kawałek drogi i pasażerowie tylnej kanapy trzymali część bagaży na kolanach. Ale poza tym było wesoło i niezawodnie. Do powrotu. A dokładniej: do punktu na mapie w okolicach Płońska.

Pierwszy raz "coś" zaświeciło się w trakcie podjeżdżania pod jakieś wzniesienie. Bez zmiany tonacji pracy motoru, ot, zaświeciło się na czerwono i natychmiast zgasło. Na bok, maska do góry – co jest do cholery? Okazuje się, że poziom oleju na wskaźniku nie sięga nawet do dolnej kreski. Ktoś tam z parkingu miał zapasową butelkę Selektolu, sprzedał z niewielką górką, sprawa załatwiona. Tyle że od tego dnia dolewki były coraz częstsze. Pół litra, trzy czwarte, potem litr. A dalej już tradycyjne poranne dymienie. Zaprzyjaźniony fachman posłuchał i wydał wyrok: uszczelniacze zaworowe. Tylko przez Pewex, 32 dolary. Dla porównania: pół litra Żytniej kosztowało w tamtych czasach 72 centy. Jednym słowem ogólny koszt naprawy równał się trzeciej części wartości samochodu w dniu zakupu. Niech to diabli!

Ale naprawiłem! Bolało – lecz rozgrzana Hondzina chodziła wspaniale. Niestety poranne dymienie jakby nie ustało do końca. Coś tam się w motorku działo niedobrego, niestety żadne pretensje do diagnozy majstra nie były przezeń przyjmowane. Mechanicy za socjalizmu byli królami. Król wskazywał na czarne i mówił „zielono mi” – a czarne pokornie zieleniało. On błąd w ocenie? O czym pan gadasz? Ja zęby na tym zjadłem…

Najwidoczniej nie zjadł. Zostawił dwa przednie do otwierania kapsli piwa "Królewskie". Wskazania prawdziwej usterki były różne, ale jedno ponawiało się stale: zapieczone albo mocno zużyte pierścienie tłokowe. Zagadnięty o to poprzedni właściciel przyznał, że i jemu takie przypadłości się zdarzały. Tyle że zadaniem numer jeden była blacha – i na blasze się skupiono podczas odnawiania pojazdu. Coś z mechaniczną resztą trzeba było jednak zrobić. Ocena kosztów pełnego remontu: nie ma sensu w to wchodzić. Szła zima i rozruchy z dymiącą rurą wydechową to była już norma. Więc znowu Żerań.

O szóstej rano na zimowym giełdowym placu podstawowy trzonu handlarzy zajmował się piciem piwa. Sprzedawcy egzotyki pociągali coś przezroczystego wprost z flaszeczki - do końca imprezy daleko, wywietrzeje… Civic chodził niemal cały czas, rzecz polegała na tym, by motorek nie wystygł do temperatury otoczenia i nie dymił podczas testu, jaki zapewne zafunduje mu pierwszy potencjalnie chętny. W środku autka było przyjemnie i ciepło, motor był może i na coś tam chory, ale grzanie pozostało prawdziwie japońskie. Na krótko. Klient spadł na Hondę jak piorun z nieba.

Cudak wyłonił się z mgiełki spalin i skrzypiącego mrozu jakoś tak po siódmej. Po prostu szedł sobie i nie przejmował się zdumionymi spojrzeniami. Szalik powiewał mu w okolicach paska od spodni, lekkie paletko rozpięte do samego końca eksponowało wielką, ozdobną klamrę paska. A na górze już tylko cienki t-shirt i nic. No po prostu Artysta! Malarz! A może nawet sam Pan Reżyser z Telewizji? Chuchnął wytworną gorzałą i nieśmiało zagaił: Masz pan kurwa żaru? Bo ja wiesz pan po południu wezmę tę gablotę, mnie się podoba! Masz tu stówę zadatku i spadaj do domu. Acha, kolego, daj adres, wpadnę koło szóstej, przyniosę resztę szmalu… No bo teraz to ja z Nieporętu jadę, balowaliśmy tam trochę z ludźmi z Woronicza, głowa mnie napierdala…

Przyniósł pieniadze. Bez targów, z prośbą tylko, by mu pokazać gdzie się włącza światła i do czego służą „te inne prztyczki”. Umowa, kasa na stół i odjazd. Bardzo łyse opony? Nie, pięć milimetrów bieżnika. No to jadę… Panie, litości uważaj pan, jesteś wczorajszy, a zrobiła się ślizgawica! Człeniu – ja sto lat już jeżdżę i miałem tylko pięć wypadków, będzie git! Nie bój bidy! A to że ten Civic taki chyży to jest OK. Lubię żwawe toczydełka!

Sto metrów przed domem wpadł najpierw na krawężnik, odbiło pojazd, słup, samochód sąsiada, drugi, nie ma jazdy. Z opisu ubezpieczeniowego, który wkrótce nadszedł wynikało, że kompletnie skasowane zostało zawieszenie obu osi lewej strony, silnik wypadł z punktów mocowania, poszła przednia i tylna szyba. Karoseria straciła punkty pomiarowe – albo jakoś tak. Pełna kasacja. Kierowca wygramolił się ponoć jeszcze przed przyjazdem radiowozu, a kiedy ten nadjechał wrzeszczał na jego załogę: ja tu kurwa marznę, szlugi mnie się skończyły, a wy się opierdalacie w robocie! Prędzej panowie, prędzej, mróz idzie… Cenne uszczelniacze zaworowe, źle pracujące pierścienie tłokowe, wszystkie te liczone w półlitrach, dolarach i centach dobra poszły pod prasę złomowiska. Ale nowy właściciel nie miał do nikogo pretensji. Przecież motorek w chwili odbioru chodził jak marzenie! Pewnie tylko w tym Nieporęcie czegoś było za dużo…

M.Z.

niedziela, 24 lipca 2011

Oto moto… świat!




Wracam do tematyki motoryzacyjnej. To znaczy – bardziej w ujęciu ludzko-motoryzacyjnym. Kilka uwag, które moim zdaniem godne są powielenia.

Od pieca: kupiłem nowe stare auto. I jak to w życiu bywa zająłem się naprawianiem niedoskonałości używanego szesnastolatka. Tu urwana korbka otwierająca szybę, trzeba jechać na złomowisko, nie ma jednej pasującej kolorem, wymieniam cztery. Piorę niemiłosiernie uświnione fotele, tylna kanapa spalona papierosami, trzeba wymieniać pokrycie w całości. Elementy hamulców (tyłu nie było w ogóle!), przedniego zawieszenia, przegląd, gdzieś w głowie kołacze się myśl, że trzeba w ciągu miesiąca coś zrobić z umową ubezpieczenia OC. Któregoś dnia w tej materii do roboty: piszę wymówienie ciągłości. I okazuje się, że ZA PÓŹNO! Nie żaden tam miesiąc, ale najpóźniej dzień przed wybrzmieniem ostatniej umowy. To w moim przypadku półtora tygodnia krócej. Więc broker ubezpieczeniowy – zawiadomiłem tego z pieczątki na kwitku - śle mi maila „Za późno”. Pytam o co chodzi, trzydzieści dni nie minęło. A gość rezonuje: no tak, ale towarzystwa ubezpieczeniowe interpretują przepisy po swojemu. Jak to tak – są w jednej sprawie stroną, sędzią i interpretatorem? Ano najwyraźniej są. Obywatel to pojęcie z innej planety. Ja jestem głupim, platfusowatym UBEZPIECZENIOBIORCĄ. Albo podobnie. Płacić i płakać. W razie czego płacić podwójnie. Za to odbiór odszkodowania już pojedynczy. Ktoś zarobi, ja stracę. No ale w końcu powinienem mieć łysiejący łeb (nie mam – znaczy łysiejącego nie mam), niech więc ten się martwi. Zaczynam nienawidzić nowy stary samochód. En bloc – razem ze sprzedającym. Ale o tym potem.

Z ubezpieczeniami mam do czynienia równie długo, co z zepsutymi motorami, sprzęgłami i kwadratowymi kołami. Powinienem wiedzieć o nich wszystko. I niby wiem, choć „wszystkiego” na pewno nie – przecież nie siedzę każdego dnia przed zaśnięciem w zacisznym kątku i nie przepowiadam sobie nowelizacji ubezpieczeniowych przepisów. Broker mówi jasno: wpadłeś pan. Pewien praktyk śmieje się. Czym ty się durniu martwisz? Siadaj i pisz antydatowaną umowę sprzedaży na mnie. Tysiąc złotych – i ani grosza więcej, bo będę musiał zapłacić podatek skarbówce. Ja sprzedam wóz temu z drugiej klatki. On za dwa dni swojemu kumplowi – a potem ten kumpel tobie. Gromadź wszystkie dokumenty i kwitki. Każdy potwierdzi co się stało, wszystko jest legalnie i formalnie. Trafią nas na jakiejś niedoskonałości postępowania? Nie trafią. Później opowiem ci jeszcze kilka patentów obronnych. Własny ogon prędzej zjedzą, niż nam cokolwiek zrobią. Chcą wojen prawnych? Będą je mieli. Będą je mieli PRZEGRANE!

A ja bym wolał normalnie…

Ale zanim przyszły te kłopoty… Metody kontaktu – bo aby kupić samochód trzeba się najpierw jakoś porozumieć ze sprzedawcą. I tu od razu zaczynają się schody. Wyobraźmy sobie, że właściwe ogłoszenie pojawiło się przed północą. Ktoś zadał sobie trud, wstawił tekścik i zdjęcia, podał namiary mailowe i telefoniczne. Telefonować o północy przecież nie będę – piszę maila. Jednego dnia, drugiego, trzeciego. Nic. Koleś ma mnie w dupie. Dla niego internet to taka pułapka na frajerów, lep na muchy, drzewo, na którym wiesza się kartkę, ale ze świadomością, że obszczywają pieniek tylko zainteresowane zwierzaki. Któregoś dnia dzwonię: dzień dobry, jestem zainteresowany pańskim samochodem… Nooo...- to odpowiedź. „Noo” na każde pytanie, na każdą kwestię. Jak burak, który nie mówi dostał prawo jazdy? Tajemnica mundialu. Komu chce sprzedać auto? Nikt nie wie. Po którejś identycznej odpowiedzi puszczają mi nerwy. Nie będę cytował, potrafię mówić spokojnym tonem naprawdę brzydkie rzeczy. To podstęp – bo dokładnie w tym momencie wpadam w „objęcia” elokwentnego właściciela pewnego komisu samochodowego na południu Polski.

Komisy samochodowe… Namnożyło się tego co niemiara i nikt, dokładnie nikt nie potrafi powiedzieć dlaczego. Dlaczego rodacy sprzedają auta taniej właśnie komisom? Bo to im zdejmuje kłopot z głowy? Za określone pieniądze, dzisiaj coraz pazerniej pobierane przez „komisantów”. 3 tysiące z każdych dziesięciu… Niezła rentowność, prawda? W żadnym innym kraju nie osiągnie się jej za żadne skarby. A mówią, że to nie jest cała prawda… Dlaczego nie cierpię komisów? Ponieważ ich przedstawiciele nic nie wiedzą o sprzedawanym towarze. Ba, oni po prostu nie chcą sobie swych szlachetnych główek zawracać takimi duperelami, w końcu co to za różnica, czy trzy tysiące zarobi się wiedząc coś o przedmiocie sprzedaży czy nie wiedząc? Ponieważ wreszcie mając cudem jakimś informacje o stanie sprzedawanego pojazdu podzielą się nią tylko pod tym warunkiem, że potwierdzi ona ich chęć zarobku. Gdyby mu przeczyła – kupiec nie pozna jej nigdy… Naiwni sądzą, że duża reklama „Gwarantujemy…” cokolwiek im daje. Nic z tego! Wykręcą się sianem na bardzo prostej zasadzie: widziały gały co brały. A przecież są rzeczy, których zobaczyć nie mogły – bo jazda testowa za krótka i w miejskim tłoku, bo do oleju zmieszanego z sieczką w skrzyni biegów nie zajrzysz (to jest fakt, miałem osobiście taką przygodę kilka lat temu!), bo nie przejrzysz wszystkich kabli i połączeń. Zatem pozorna gwarancja nie ma nic wspólnego z realiami. Pic na wodę i tyle. Niestety wiara w moc urzędowego stempla nadal w Polsce przeogromna. Sprzedający komisowi po wyjściu z jego biura z uszczuploną gotówką w ogóle przestaje dla tej instytucji istnieć.

I pozostają jeszcze „prywaciarze”. Byli zawsze, formalnie i nieformalnie, grasowali na giełdach, era Internetu poszerzyła im pole działania znacznie. W pewnym sensie wstydzą się swojego zajęcia – gdyby było inaczej nie zaczynali by swych inseratów od słów „pierwszy właściciel”. Oczywiście nie są żadnymi pierwszymi właścicielami, często od strony prawnej w ogóle nie są właścicielami. Zaproponują potencjalnym kupcom obniżkę ceny o 50-100 zł, jeśli rzecz jasna nabywcy zaakceptują podpis „wujka” na lewej umowie. To się może udać, żadna ze stron nie jest zainteresowana ujawnianiem prawdy, urzędy nie bardzo mają jak jej dociec, zresztą od paru lat bardziej zainteresowane są pobieraniem rosnących opłat, niż czymkolwiek innym. Interes musi się kręcić: fiskus jest pazerny jak nigdzie, miasto zżera swoje, administracje też chcą coś dostać. Polak ma jak w innych dziedzinach swego życia „płakać i płacić”.

Jak wyszedłem na moim zakupie? Jak Zabłocki na mydle. Komis, gdzie dokonałem zakupu spodziewa się, że będę go chwalił. Doprawdy: gruba przesada, mili panowie! Choć muszę przyznać, że zrobiliście wszystko tak, jak ja moim klientom sprzedającym samochody doradzam: ani jednego kłamstwa, w miejsce negatywów milczenie, akcentowanie pozytywów do monstrualnych rozmiarów. Nawet ta cholerna deszczowa pogoda wam sprzyjała. Na razie w auto weszło 1500 zł – i nie widać końca tej zabawy.

Myśl, iż będę namawiał innych do zakupów u was raczej porzućcie. Byliście na tyle mili, że jedyne co mogę dla was zrobić – to nie wymieniać waszego adresu. Zimne i deszczowe lato to też jakby wasza wygrana: wady aut nie tak widoczne, wódka nie przegrzana, a spragnione kobiety nie spocone… Może kiedyś spotkamy się na Mazurach, wiem, że i wy lubicie tam jeździć. Z cała jednak pewnością nie przyjadę tam samochodem kupionym u was…

M.Z.

niedziela, 17 lipca 2011

Czerwone dynastie i czerwone kręgi




Jak już powiedziałem w poprzednim tekście – zajmuję się czytaniem różnych treści zamieszczanych w sieci. To jest oczywiście niewyobrażalna sieczka, ale trafiają się w niej elementy cenne. Albo wspaniale opowiedziane – albo z tak ładnie postawionymi tezami, iż człek poczyna żałować, że nie posiedział wczoraj dłużej przy klawiaturze i nie wymyślił tego sam.
Że co, że to niby w założeniu niemożliwe? Hol, hola, kochani sprzeciwiacze – to że ja myślę dobrze o różnych blogerach w incydentalnie produkowanych przez nich treściach to nie znaczy, że zaraz idę płakać do kąta w poczuciu własnej niedoskonałości. Przeciwnie: oni motywują mnie do intensywniejszego i lepszego działania. Po swojemu. Obok. Nie przy ich tekstach. Bo tylko raz napisałem komentarz do Toyaha – i po obcesowej odpowiedzi nie zamierzam zrobić tego nigdy więcej. No ale Toyah, choć komentuje złośliwie i niesprawiedliwie, bywa dobry. Tak, właśnie "bywa dobry". Nie jest. Jak w starym ustaleniu, że poetą się bywa, a nie jest stale. Jednak w tekście „Gdy łby czymś mocno skute” występuje właśnie ten moment poetyczny.

Oczywiście po pełen obraz odsyłam do oryginału. Tu chcę się zająć fragmentem toyahowej wypowiedzi, myślę o nowym rozmówcy „Szkła kontaktowego”, czyli Jerzym Iwaszkiewiczu. W felietonie oryginalnym został on określony dość dosadnie, niestety zapewniam Toyaha, że ten nowy „kontaktowiec” ze wstydu się nie spali, po pierwsze dlatego, że zbyt nasiąknięty, po drugie on chyba nie ma pojęcia co to jest wstyd. Doskonale natomiast wie – i pewnie będzie wiedział do setnych urodzin, zapewniam, że tacy ludzie żyją długo – pod kogo się podczepić i jakim tematem zająć, byle tylko dostać się przed szklane oko kamery telewizyjnej. I pokazać swoja niedoskonałość, którą jak każdy dureń nosi dumnie, niczym sztandar w czerwonym kolorze na pochodzie pierwszomajowym za komuny. To ostatnie zresztą to wcale nie żadna wolta felietonowa – ja to po prostu pamiętam z jakiejś telewizyjnej transmisji. Ten klient bowiem, jak powiedziałem niedoskonały, był z tej przyczyny tak charakterystyczny, że nie tylko można go było zapamiętać, ale dzieci smoczki gubiły, nawet gdy szedł dwie ulice dalej.

Dzisiaj jest „kariera” komentatora politycznego, wcześniej jednak Iwaszkiewicz specjalizował się w produkcjach motoryzacyjnych. Dobrał się z drugim takim, mniejsza o nazwisko, i wymądrzali się na temat rozwoju polskiej i obcej motoryzacji. To były czasy, gdy każdy, kto robił to tylko o milimetr inaczej, niż na przykład ówczesny redaktor naczelny „Motoru” (nie żyje to mu wstydu nie będę robił), zmierzał w stronę bajd opowiadanych przez starszego Zientarskiego – karierę miał jak w banku. Oczywiście następcy nie spali, wkrótce pojawiły się młodsze odmiany wymienionych panów, myślę, że o niebo lepiej mówili w obcych językach, wszedł w użycie powszechne Internet i banialuki opowiadane przez Iwaszkiewicza i jego kompaniona przestały bawić. W świat poszła też informacja, że znawstwo obydwu jest o tyle niepodważalne, iż jeden naprawdę specjalizuje się w wyrobach z górnej półki, niestety w sklepie monopolowym – drugi natomiast jako absolwent szkoły cyrkowej wykonując salta potrafi wszystko zobaczyć tak, jak mu każą, nawet jeśli rzecz jest wywalona do góry nogami. No ale to jest dla w miarę pospolitego odbiorcy po prostu nie do przyjęcia, czyli nudne. Wyobrażacie sobie, Drodzy Czytelnicy – nie wywalili ich z anteny za głupstwa, które opowiadali, tylko za nudę, jaką rzekomo siali! A skąd to określenie „pospolity”? Ano stąd, że miałem okazje poznać obydwu wymienionych i zaręczam, że to byli Nadludzie. W każdym razie tak się prezentowali, pewnie czuli i usiłowali sprzedać. Gówno prawda z modelu prawd stworzonych przez księdza Tischnera? Tak. Ale to należy powiedzieć nie mnie, ale tym właśnie panom.

Ale Iwaszkiewicz nie wziął się znikąd. Za komuny istniał bowiem jego pra-wzór, Nadredaktor Sportowy Piłkarski Ciszewski. Wielbiciele tego sportu twierdzą co prawda, że menel to był nad menele, jednak co jak co, ale piłkę kopaną miał w małym palcu – i tu im muszę wierzyć na słowo. O ile rzecz jasna był w stanie określić który to jest ten mały palec i czy aby na pewno ma wszystkie. Tak, chodzi o hobby, któremu oddawał się z lubością niedościgłą. Mam na myśli sztukę kiperską – czynnego ustalania ile procent wódy jest w wódzie i dlaczego to wszystko tyle kosztuje. Są ludzie, którzy twierdzą, że Nadredaktor był też koneserem sztuk plastycznych. W pewnym sensie to się zgadza z dość odległym moim wspomnieniem, jest zabawne, więc je opowiem. Pewnego dnia jakiś mój kolega mieszkający bodaj na Żoliborzu zatelefonował do mnie tak jakoś przed północą z pytaniem co ma robić, bo właśnie napadł go Nadredaktor, wciska mu jakiś zabytkowy obraz i domaga się stanowczo stówy natychmiast, no chyba, że koleś ma pod ręką litra, na którego ta stówa i tak pójdzie. Chwilę pogadaliśmy, nie bardzo wiedziałem czy to jest już paserstwo, czy jeszcze przysługa towarzyska – i mój rozmówca w pewnej chwil mówi „e tam, nie ma już sprawy, właśnie komuś to monidło ożenił”. Kilka dni później przygodni miłośnicy futbolu rozmawiają o ostatniej aferze. Podobno Ciszewskiemu jakiś oszust dał stówę za oryginalnego Fałata. I właściciel wyobraźcie sobie uległ! Czyż więc nie miał racji nieco późniejszy piosenkarz, który twierdził „Kawa się nadawa – lecz gorzała szybciej działa”? Nie pamiętam niestety autora tekstu.

A pod koniec życia Ciszewski też chciał się ponoć zająć komentowaniem polityki. Nie wątpię, że znając jej bufetową stronę wiele miałby do opowiedzenia.

Skąd dzisiejszy tytuł? Ano stąd, że korzenie niemal wszystkich zjawisk, które opisujemy drwiąc i szydząc – mają swój początek w komunie właśnie. I we wzajemnym popieraniu się ludzi wtedy zakładających dynastie, kręgi i koła. Jak twierdzi jeden z blogerów Nowego Ekranu dynastia Kraśków liczy „tylko” ponad sześćdziesiąt osób. I na jej usprawiedliwienie dodaje, że oczywiście z przyległościami: dziećmi, wnukami, byłymi mężami i zonami tudzież kochankami. Cóż to za wielkie aj-waj…

A wracając do Iwaszkiewicza: niestety nie wróżę mu nowej kariery politycznej. Raz dlatego, że dziadek ma pewnie ponad osiemdziesiątkę i demencja MUSI go pewnego dnia dopaść ostatecznie, teraz to tylko napady sporadyczne. A po drugie „Szkło” to moim zdaniem audycja jak papieros z reklamy: do dupy i już! Kto tam wpadnie i nawet uda mu się wyjść – będzie brzydko pachniał.

źródło ilustracji: mikoo2.pinger.pl

M.Z.

piątek, 15 lipca 2011

Odpryski




Czego nie oglądam, nie czytam i nie słucham – to już moi bliżsi i dalsi znajomi wiedzą. Nie ma się czym chwalić, to jest w szanujących się kręgach normalne i naturalne. Nie bawią mnie na przykład gazety czy stacje polskojęzyczne. Luksusowe dziennikarki różnych kanałów telewizyjnych nie budzą we mnie ni podziwu ni pożądania, ot, mocno przekwitnięte i przecenione aroganckie dupy lat minionych z małymi móżdżkami. Gdybyż to jeszcze wdzięczne było… Ale nie. Więc ich oglądanie i słuchanie to zabawa dla schyłkowych masochistów. Szczycę się nie należeć do nich.

Ale też nie jest – i nie może być - tak, że nie czytam nikogo, nie słucham niczego i niczego nie widzę. Podstawowe źródła: sieć. Ostrożnie, nieufnie, sprawdzając tak fakty, jak wrażenia. I nie dowierzając idealistom. Idealista dzisiaj to najgorszy gatunek szkodnika, trzeba sypać azotoxem i już! Idealista rozpuszcza zawziętość, upór, twarde dążenie do celu. Zawsze ma na podorędziu jakieś usprawiedliwienie, by być łagodnym, koncyliacyjnym, dyskusyjnym, a w efekcie nijakim i bezbronnym. Napisałem niedawno o wojnach domowych. Dramat, tragedia na niewyobrażalną skalę. Ale gdyby już stało się, gdyby trzeba było bronić rodziny, czy domu – to bez dyskusji i zbędnych rozmów, te bowiem prowadzą prostą drogą na cmentarz. Opowiadał mi jeden z dawnych sąsiadów w innej dzielnicy o swoim sporze z lokatorem wyższego piętra. Panowie nie mogli dogadać się w sprawie nocnych hałasów. I mój znajomy któregoś dnia zwrócił hałaśliwemu sąsiadowi uwagę. Nie minęło chwil parę, gdy do jego drzwi ktoś zadzwonił. Duże chłopisko, silne jak byk, ale też i łagodne jak dziecko nie spodziewając się niczego - otworzył. W tym momencie dostał w nos czymś twardym i stracił czucie na kilka dobrych chwil. Później okazało się, że to rozsierdzony hałaśliwiec, pewnie czymś naćpany, zdzielił znajomego kawałkiem metalowego pręta trzymanego w dłoni. Podczas interwencji tak zwanych „organów” oczywiście wyparł się, miał wielu świadków, że „to nie on to Leon”, kicha. Policaj patrząc na posturę poszkodowanego i jego potencjalne możliwości nie mógł wyjść ze zdumienia. I półgębkiem zapytał czy w ogóle trzeba było wzywać patrol, w końcu na tego awanturującego się, kurduplowatego i spedalonego agresora wystarczył by jeden cios ofiary.

Czy to jedyna recepta postępowania z opornymi durniami? Oczywiście nie. Są miejsca i płaszczyzny, gdzie konieczna jest wymiana zdań, spór, nawet rodzaj słownej awantury w dobrym stylu. Cywilizacja… I są miejsca, gdzie albo ty, albo on. Jestem agresywnym idiotą? To kim w takim razie był pewien Rzymianin, które ze dwa tysiące lat temu wypowiedział słynne słowa „Si vis pacem para bellum”? Chcesz pokoju – szykuj wojnę…

No ale idealiści odparują, że odpowiadało to ówczesnej doktrynie wojennej, czasy się zmieniły i trzeba gadać. Gadajcie. Piszcie protesty, postulujcie, manifestujcie. Wiecie w jakim silny czy trzymający władzę ma to poważaniu? Wzgardliwe milczenie i „luksusowe dziennikarki”, które wywrócą na nice coście kiedykolwiek powiedzieli, wyśmieją i prychną dumnie wypełnionymi botoxem podstarzałymi wargami. Ich małe, a wspomniane wyżej móżdżki idealnie nadają się do takich czynności.

M.Z.

czwartek, 14 lipca 2011

Znaki czasu


Bywa że rano słucham Trójki. To było kiedyś naprawdę dobre radio. Dzisiaj jak sądzę cienko przędzie, nie tylko za sprawą oficerów politycznych, wziętych na etaty osób prowadzących poranne dyskusje. Także za sprawą bzdetów, które wygadują zaproszeni goście. Nikt na to nie reaguje. Leci w eter na żywca, bez komentarza, bez riposty.

Dzisiaj krótka „gadułka” o ostatnim wyczynie instytucji badających co tylko da się zbadać. Albo co każą… Długość glizdy zabieranej na ryby, satysfakcję seksualną Polek w piątej minucie „po”, stopień miłości do koloru rudego i tak dalej. Zbadano stopień szczęśliwości Polaków. I oto okazało się, że Polacy są bardziej szczęśliwi dzisiaj, niż byli dajmy na to pięć lat temu. Oczywiście nie trzeba w tym gronie tłumaczyć jak diaboliczna jest to konstrukcja badawcza już w chwili startu – za rudego bijemy się piętami w zadki ze szczęścia, za kartofla było nam gorzej i czekaliśmy z niepokojem każdej porannej godziny szóstej. Ale dwóch zgromadzonych w studio facecików wie dobrze, ze choć badanie prostackie, to ich komentarz taki być nie powinien. I nawijają: zapewne ankietowanym chodzi o to, że dzisiaj znacznie większa liczba Polaków jest w stanie dożyć od pierwszego do pierwszego. Jakieś dwadzieścia pięć procent, kiedyś było gorzej…

Szósta rano w dawnym Leningradzie. Łomot do drzwi. Iwan Wasilewicz decyduje się otworzyć. Trzech uzbrojonych drabów, jeden wsadza nogę między drzwi i framugę pytając podstępnie: Kopytkow to wy? Nie – Iwan czuje jak strach odpływa, a jego miejsce zajmuje ciepła fala szczęścia. Kopytkow mieszka piętro wyżej…

W ten sposób będziemy badać szczęście Polaków? Jeżeli jeszcze nie dzisiaj – to może jutro? Trójko – zrób coś ze sobą. Niedługo padniesz na pysk jak padły inne radioszczekaczki. Nie szkoda ci chociaż historii?

M.Z.

środa, 6 lipca 2011

Janosik dzisiaj



Dla większości Czytelników zda się to sprawą incydentalną. Postanowiłem ją jednak opisać jako przestrogę. Zwłaszcza dla tych, którzy często i chętnie dokonują zakupów internetowych w największym bodaj serwisie Allegro. Oto bowiem parę allegrowych głów myślało aż wymyśliło - współczesną odmianę Janosika.

Przez wiele lat mojego istnienia w tym serwisie po dokonaniu zakupu wybierało się sposób płatności za kupiony towar. Płatność z góry oznaczała, że należy pieniądze przesłać na wymienione konto czy adres. Kontrahent kwitował odbiór, wysyłał paczkę, szlus. Teoretycznie proste. Za sprawą powolności poczty i nawet elektronicznie działających banków wszystko poczęło jednak leniwieć z dnia na dzień. Nie wspominam tu rzecz jasna o nieuczciwych sprzedawcach, którzy po zainkasowaniu forsy milkli na długo, bywało że na zawsze. Tęgie allegrowe głowy oczywiście szybko zauważyły problem. I wymyśliły Doskonałe Narzędzie Szybkiej Realizacji Transakcji – „płać z Allegro”. Pewnie ludzie z natury nieufni ominęli by ten system – gdyby nie nowa pułapka. Na stronie sprzedających przestały się pojawiać informacje o ich numerach kont. Płać z Allegro – albo pocałuj się w nos!

Dzisiaj postanowiłem zaryzykować. Najpierw dyspozycja skonfigurowania konta. Siedzę przy komputerze kilka ładnych lat - ale ta instrukcja do jasnych nie należy. Niepokój budzi też żądanie podania takich wrażliwych informacji, jak numer konta, bank, telefon, adres i tak dalej. Szczerze mówiąc trochę mnie to zezłościło. No ale co robić, zakup dokonany, trzeba go zrealizować... Potem konto działa, wystarczy kliknąć. Kliknąłem dwa razy. Pierwsza wpłata rzeczywiście szybko dotarła do adresata, u którego kupiłem szczęki hamulcowe do swego auta. Druga trafiła niewłaściwie, zaksięgowana została na koncie Allegro i utknęła. 52 złote, teoretycznie niedużo. Tyle że akurat ten zakup powiązany był z pierwszym – auto stoi w warsztacie na podnośniku i bez OBU elementów naprawić się nie da. Płacę za unieruchomienie stanowiska pracy. A Allegro na pisemną reklamację trzykrotnie do nich wysłaną odpowiada: ticket taki a taki(?, kwitujemy odbiór, nasz konsultant odpowie jak szybko to możliwe, 48 do 72 godzin. Bo pewnie zależy ci na tempie...

Nie wiem co się stało. Być może to idiotyczny system, być może ja popełniłem błąd i na przykład wstrzymałem transakcję. Dlaczego jednak automat tak jest ustawiony, że kasa nie wraca na moje konto, tylko trafia do kogoś, kto zapewne będzie się tłumaczył, że nie był stroną transakcji? Nie byłem winien Allegro ni złotówki, wszystkie minione rachunki zawsze opłacałem w terminie. Co przez tych kilkadziesiąt godzin będzie działo się z moją prywatną gotówką? Czyje konto zasilając przyniesie mu korzyść? Czy wreszcie sprzedawca, u którego zamówiłem konkretną część nie zdenerwuje się, nie przylepi mi paskudnej opinii oszusta internetowego i nie zażąda zwrotu straconej korzyści? Allegro będzie wówczas miało z czego płacić. Forsa na moje konto zwrócona nie została. Do właściwego adresata też nie dotarła...

I teraz część czepialska. Otóż we „współpracy” z taką firmą nie życzę sobie, by ktoś nieupoważniony mówił do mnie na „ty” i przysyłał mi podobne maile. Dla Allegro jestem Panem Markiem Zarębskim, kropka! Słyszysz, Automacie? Po drugie właśnie wyjaśnia mi się pod kopułą, jak to łatwo zarobić pieniądze nie na doskonałości czegoś, ale właśnie na niedoskonałości. Systemu lub człowieka, to bez znaczenia, pomyłka ZAWSZE okazuje się korzystna dla jednej i tej samej strony. Setki lat temu Janosik również czekał na idiotów, którzy mieli nieszczęście podróżować tą, a nie inną drogą. Napadał, łupił i zwiewał do lasu. A ewentualnie niedobitym mógł powiedzieć: przecież nie musieliście tędy jechać! Przecież sami ponosicie skutki swego wyboru! Oczywiście i na Janosika była metoda - trzeba było udać się do lasu z większą bandą, lepiej uzbrojoną i bardziej zdeterminowaną.

PS. Wysłałem faxem pisemne żądanie przesłania na moje konto moich pieniędzy. Cisza trwa, 52 złote jak tkwiły nie w tej przegródce Allegro, tak tkwią nadal. Powoli, powoli zbliżamy się do sformułowania jasnych określeń: bezprawne dysponowanie, przywłaszczenie, może nawet kradzież. O taką wam reklamę chodziło, Allegrowi dowódcy?

M.Z.

wtorek, 5 lipca 2011

Spowolnienie z powodu przyspieszenia


O kolei napisano już kilka tomów samych gorzkich słów. Niepunktualna, dziadowska, wydawało się, że nic już w jej obrębie nie można popsuć – ale udało się, odpowiedni minister i podlegli mu urzędnicy są najwyraźniej geniuszami. Oczywiście geniuszami destrukcji. Ceny z kosmosu i Księżyca, w połowie dnia na jednej z ważniejszych linii Warszawa Katowice nie ma biletów drugiej klasy po sto kilkanaście złotych. Wyłącznie pierwsza, 157 złotych. Pewnie w zamian spory luksus – powie ktoś. Dla Dżingis Chana może tak. Dla Europejczyka zdecydowanie nie.
Wracam z powrotem nie najoszczędniejszym Fordem Mondeo benzyna, zużywam paliwa za dokładnie 98 złotych. Za te pieniądze mógłbym przewieźć jeszcze trzech pasażerów. W warunkach zdecydowanie lepszych, niż ta cała zasmarkana pierwsza pociągowa klasa. Niestety na przeszkodzie znów ten sam minister: nakazał rozkopać sto kilkadziesiąt kilometrów trasy do stolicy. Jedna nitka, zbyt wąska dla Tir-ów, nawet samochód osobowy jadący powyżej czterdziestki ma kłopoty z utrzymaniem kierunku. We wszystkich ideologicznych przekaziorach jeden ton: przyspieszyliśmy! Pytam się: dokąd, głąby, dokąd? Do nieszczęścia?

Komputeryzacja urzędów, instytucji i banków. Mam konto, pewnego dnia klikam polecenie wysyłki niewielkiej kwoty pieniędzy tuż po szesnastej. Kiedy będzie u adresata przekazu? Nie wiadomo. Po 24 godzinach jeszcze nic nigdzie nie doszło. Pytanie zasadnicze: co w tym czasie dzieje się z moimi pieniędzmi i kto z nich korzysta? Pytanie oczywiście retoryczne, nikt mi nigdy na podobne nie odpowiedział. Kiedy forsa dotrze gdzie powinna, firemka-adresat przekazu zapakuje zamówioną część i wyśle kurierem. Koniecznie kurierem, taką mają z firmą kurierską umowę! Jeśli komuś się to opłaca – to na pewno nie mnie. Harmonogram wygląda mniej więcej tak: zamówienie w środę, wysyłka kurierem nie w piątek (wszelki pośpiech od diabła pochodzi…), ale wtorek następnego tygodnia, kurier telefonicznie pyta w czwartkowe południe gdzie jestem. W pracy, kurwa twoja mać! Moja praca to między innymi delegacje. Jestem akurat pod Poznaniem. Przecież dziadygo cholerna nie wyskoczę z pociągu, z tej w mordę szarpanej pierwszej luksusowej klasy (też nie było drugiej) i nie przetransportuję się odrzutowcem do domu! Firma, w której chciałem coś zakupić śle skargę na mnie: nierzetelny klient. Odpisuję krótko: pocałujcie mnie w dupę! Staję się nie tylko „nierzetelny” ale też „chamski”.

Śmiesznostka: w pociągu dostaję kawę, którą idiotka siedząca obok potrącając mnie wylewa na czyste me spodnie. Pal sześć, są gorsze nieszczęścia. Obok kawy mała czekoladka jakiejś firmy, tekturka z reklamowymi napisami, sreberko i tak dalej. Jeden z wersów reklamy: „Dotknij ją, a poczujesz doskonale gładką fakturę, która jest oznaką jedwabistej konsystencji”. Uśmiecham się lekko i na pytanie współtowarzysza kolejowego znoju odpowiadam, że jakoś to dziwnie erotycznie brzmi. Głos damy z boku: bo wszystkie chłopy to erotomany. Tak jest, proszę pani! Ale proszę wytrzeć wąsy!

M.Z.

niedziela, 3 lipca 2011

Karnawał trwa!


To prawda, obserwuję świat z pozycji mrówki. Kroplę wody widzę jako niemal nieskończoność. I dostaje po uszach za to właśnie: że niby z tak marnej perspektywy nie dostrzega się rzeczy wielkich, wzniosłych, albo politycznie na skalę kraju marnych. To nieprawda! Polityka, ludzkie zachowania i wybory materializują się nie na Olimpie, ale tutaj, na tym marnym padole łez, u dołu. W sąsiednim mieszkaniu, klatce schodowej, w pobliskim sklepie, gdzie rzekomo niewielka podwyżka skutkuje dla niektórych sąsiadów całkowitą zmianą przyzwyczajeń żywieniowych. Po prostu jedzą mniej, jakby na przekór twierdzeniom tego rudego drania, że wzrost cen paliwa nie ma nic wspólnego ze wzrostem cen kurczaków. Dramat ludzkiej grupy, jakiejś nieokreślonej i być może wielkiej jest abstraktem. Dramat Kowalskiego, który nie ma co jeść to konkret.

Kiedyś pisywałem o tym, że ramiona nożyc pomiędzy ubóstwem, a zamożnością rozwierają się każdego roku coraz bardziej. Ale to też rodzaj abstrakcji. Po jakimś czasie zauważyłem, że ów dualizm finansowego postrzegania realiów, zachowań nawet, przeniósł się na wszystkie płaszczyzny ludzkiego życia. W poprzednich odcinkach felietonowych wspominałem o zakupach motoryzacyjnych i pogaduchach z ludźmi, którzy siedzą wewnątrz tego zamkniętego światka. To dobry przykład, by pokazać w czym rzecz: auto sprzedawane na zewnątrz kosztuje trzy i pół tysiąca. Ale parę tygodni wcześniej pewien cwaniak zapłacił za nie gdzieś na krańcach Polski tylko tysiąc złotych. Wczoraj wyjmuję zza wycieraczki zafoliowaną karteczkę: korzystnie kupię twoje auto, nawet uszkodzone. Moje nie jest wadliwe – ale co mi szkodzi zatelefonować. Marka, model, rocznik, stopień korozji – dwieście złotych. Tyle daje ten cholerny biznesmen! Przedwojenny złodziej sprzedawał kradziony towar za pół ceny. Współczesny handlowiec daje dwadzieścia razy mniej. Czy to skala upadku między II i III Rzeczypospolitą?

A „ulubiony” mój sąsiad znów wpada w trans opowieścią o inteligencji Wojewódzkiego. Ale pięknie zainaugurował polską prezydencję w Unii… Głupieję, po prostu głupieję. Naczelny Baran Medialny nadal ma swych wyznawców! To wielkie intelektualne zero rozpoczyna okres karnawału, o którym Michalkiewicz pisze, że zawsze po jednodniowej zamianie ról króla i błazna przychodzi moment otrzeźwienia. I błazen drży – tak narozrabiał, że po prostu nie wie za co zaraz dostanie w mordę upierścienioną królewską ręką. Ludzie tez drżą: bo niby czemu uwierzyli, iż piękno to owa pani z ilustracji? Będą alimenty?

Zostaję na mojej płaszczyźnie mrówczanej. Tu jest ciekawiej. Tu się dzieje że hej!

M.Z.

sobota, 2 lipca 2011

Poważne rozmowy




Tak się ostatnio składa, że poważne rozmowy toczę nie z ludźmi zajmującymi się sprawami ducha, ale rzemieślnikami dłubiącymi coś tam w motoryzacji. Zaczyna się od ogólnej wymiany zdań na co choruje ten czy ów pojazd, ale potem bardzo szybko rozmowa przechodzi na płaszczyznę znawstwa. Tak, tego na czym kto się zna i dlaczego wyniósł ze szkoły co najwyżej starą kredę na pamiątkę, a nie dajmy na to gruntowną znajomość elektryki.
I na podstawie tych właśnie rozmów stwierdzam z prawdziwym smutkiem: w Polsce nie tylko nie szkoli się już mistrzów ducha (co wiem na przykład po kłótniach z psychologami), ale też nie naucza się rzemieślników prostych czynności, które by takim dajmy na to filozofom usprawniły ich stojący na poboczu drogi pojazd. To jest naprawdę dramatycznie smutne.

Pośród głosów opisujących mizerię państwa polskiego pojawia się obszerny wątek upatrujący w naszych specjalistach poziomu podstawowego tanią siłę roboczą dla ościennych krain. Początkowo obserwując polityczne gry gabinetu nieudaczników PO przychylałem się do tej opinii. Dzisiaj powoli bo powoli, za to zdecydowanie kształtuje się we mnie przekonanie, że to w ogóle nie o to chodzi. Bardziej bowiem komuś zależy na totalnym odmóżdżeniu współrodaków, ubezwłasnowolnieniu ich i ogłupieniu, niż na wyprodukowaniu rzeszy zdolnych rzemieślników. Bo niby jak to jest możliwe, by taki absolwent technikum samochodowego nie miał pojęcia o pracy silnika spalinowego? Jak może istnieć sytuacja, w której podłączeniem radia samochodowego zajmuje się były prawnik, ponieważ od lat nie może zatrudnić na tyle zdolnego ucznia zawodówki, by ten potrafił prawidłowo podpiąć pięć czy osiem kabelków? Komu w takim razie absolwenci kursów zawodowych mają służyć, jeśli niczego nie potrafią?

I to był dla mnie dylemat nierozwiązywalny aż do chwili, w której zupełnie przypadkiem poznałem właściciela złomowiska w okolicach stolicy. Były ów wojskowy (ale nie zupak) stwierdził jasno: produkuje się nową pseudo-szlachtę finansową, tak, panie, my tu proporcjonalnie zarabiamy naprawdę sporo, niestety rodzaj pracy spowalnia myślenie. Tym ludziom będzie w przyszłości dokładnie wszystko jedno jak nazywa się ich kraina, kto formuje rząd, kto stoi na jego czele i kogo ma za przyjaciół. Tak ma być i nic pan na to nie poradzisz. Trzeba jeść póki można, póki pozwalają…

Smutne, prawda? Tak zgnoić ludzi, by liczyła się tylko micha… Tak ich zdegenerować, by gładko łykali ostatnio powtarzane przez Michnika kłamstwo, że Gazeta Kłamliwa jest fundamentem polskiej demokracji… Wkrótce pewnie przykręcona zostanie śruba. By poza wspomnianą michą nie było już na nic. Jeden z drugim zasmuci się na chwile – ale zaraz potem dojdzie do wniosku, że jednak żyje. Nikt mu łba jeszcze nie urżnął.

Albo nic mu o tym nie wiadomo…

M.Z.