piątek, 30 listopada 2012

O dupach i ironii rozprawka maleńka




Szanowni, Mili: to nie jest żadna prowokacja, choć faktycznie zająłem się kiedyś problemem zadka dla artysty, a zwłaszcza artystki. Którym to postaciom obu płci a to talentu nie staje, a to młodość zbyt szybko przemija – a nie każdego Monika Stokrotka jak Olbrychskiego zmusza do gadania przed kamerą o rzeczach, o których nie mają pojęcia. Muszą wiec biedaki i biedaczki coś czynić, by świat o nich nie zapomniał, jakąś rólkę w serialu przydzielił i na ten kieliszek chleba powszedniego pozwolił uciułać parę groszy. 

Panny przemijające zakładają tedy coraz obciślejsze suknie, dekolty jadą w dół z przodu i z tyłu - co zdaje się równoważyć już tylko jazda rozcięć na udach. Te bowiem nieznaną siłą gonione prą śmiało do góry. Panom śnią sie płomienne przemowy. 

I co niby z tego wszystkiego wynika? Ano jak z mgły wyłania się coś, co jednych cieszy niezmiernie, innym zgryzoty przydaje – jaśnieć poczyna dupa jako taka. U pań dosłownie, z trzeszczącego w szwach materiału wyłoniona - u panów ze słów wypowiadanych. Ale to zdaje się nie mieć większego znaczenia… Dupa jaka jest każdy widzi, czyż nie tak?

W tym mniej więcej duchu skomentowałem jeden z wpisów Pawła Tonderskiego (dobry wpis!) na Polakach.eu. Nie pisuję tam już co prawda, ale też nie mam żadnych złych wobec gremium uczuć, stąd czasem daję głos paszczą i klawiaturą jako komentator. Mam nadzieję, że będzie mi to tym razem darowane, bo ostatnio we wpisach dotyczących Marszu Niepodległości zdaje się kilku osobom mocno podpadłem…

Ad rem – jak pozostali dyskutanci w przedmiocie uważam, iż teksty wypowiadane przez Olbrychskiego, to całe jego zadęcie i tworzenie „nowych zasad działania i postępowania” jest guzik warte. Pogadał, pogadał – i można to spokojnie o kant tytułowej dupy roztłuc. Skoro jakiej innej przeszkody, zgrabnej i kuszącej użyć w celu tłuczenia się nie da… Oczywiście są ważniejsze rzeczy na tym łez padole. Tak się jednak składa, że głos w tłum poszedł, powagi tu utrzymać się nie da nijakiej, można przeto zająć się ironizowaniem i wykpiwaniem banialuk w jakiej lżejszej formie. Bo co niby linoskok ma do powiedzenia w przedmiocie moralnych zasad? To samo pewnie co niejaki Hołdys w materii ekonomiki państwa. Kiedy malował sobie brodę symetrycznie to był konserwatystą, kiedy w poprzek to lewakiem? Raz miał rację, a raz nie miał? Bzdury, wiadomo, że bzdury. Nadęty szarpidrut i tyle! Stawianie na takich kończy się podobnie, jak w wypadku Kukiza Pawła – który jak wiadomo samowolnie stanął na czele ruchu zwolenników jednomandatowych okręgów wyborczych, po czym bezczelnie zrobił w konia wszystkich swych współwyznawców, wypisał się z komitetu organizacji Marszu, zwalając przy tym winę na Jana Kobylańskiego. Że niby za bardzo on dla Kukiza antysemicki i w ogóle be, więc razem nie mogą… No po prostu kiepski wpływ zorzy polarnej na miesiączkę u pingwinów!

Poważnie wziąć tego wszystkiego się po prostu nie da, ironia to jedyne narzędzie właściwe do użycia przy omawianiu podobnych problemów. To i pojechałem ironicznie. A propos: świat i z takich składa się dywagacji. Z reguły też kiedy stają naprzeciw siebie ludzie z jednej strony zbyt poważni, z drugiej pozbawieni tego waloru urody – ci pierwsi nie wiedzą w końcu jak się zachować, ci drudzy zanoszą się śmiechem. Miałem już tak przy okazji analizy „wartości patriotycznej” pieśni, jaką kibice przed Euro 2012 mieli przyjąć za swój niemal hymn. Propozycje były dwie, obie do bani, ale jedna, Koko Spoko, to w ogóle do podwójnej bani. Jedna z blogerek Nowego Ekranu usiłowała rozstrzygnąć to w ten sposób, iż opowiedziała się za Koko z powodów… państwowotwórczo-religijnych. Oświadczyła mianowicie, że Koko jest lepsze, ponieważ w tle teledysku specjalnie nakręconego na tę okazję występują… nie, nie żadne tam gołe baby, gdzie tam! Święte obrazy, proszę Państwa! To mieli kibice przyjąć i pokochać od dziecka.

No to jak się bronić jeśli nie ironią i kpiną?

M.Z.

Ilustr:  demotywatory.pl

czwartek, 29 listopada 2012

MAZUREK PRAWDĘ CI POWIE...



 http://frasobliwy.nowyekran.pl/post/81296,mazurek-wiekszosc-dziennikarzy-to-kretyni Mam na myśli ten tekst – a właściwie kryjący się pod linkiem tv-wywiad Latkowskiego z Mazurkiem. Kto zechce sam obejrzy. I proszę się nie sugerować zewnętrzną otoczką, raczej uznać ją za teatralne przebranie. Albo sytuację, w której Mazurka bardzo bolało gardło…

Kilka spraw stamtąd wziętych – a śmiem brać, ponieważ sam pisałem o tym wielokrotnie wcześniej, zatem niczego nikomu tu nie kradnę. Od pieca jadąc: „większość dziennikarzy to kretyni”… Oj, co prawda to prawda! Nadęci, zarozumiali, nie mający pojęcia o tym co na zewnątrz lub obok, bywa że chwalący się dysleksją, która dawniej dla dziennikarza była jak krótsza noga dla baletnicy. I tani, coraz tańsi, jakby dla ilustracji stanu, w którym i mnie kiedyś wydawca oznajmił, że te dwa tysiące na rękę to dał tylko przez nierozwagę. W końcu niczym się nie różnimy, on też pisze raporty dla jakiejś rady nadzorczej, widać dobre, skoro nie usunęli go już ćwierć wieku. Gdzieś na końcu tej drogi rozumowania kryje się autor ogłoszenia, to sprawa sprzed kilku dni, który uznał, że dla kogo jak dla kogo, ale dla niego to ludzie powinni pracować za darmo. A gdy pojawią się zyski z reklam, oczywiście owe reklamy mają zdobyć sami dziennikarze, to wtedy być może nastąpi jakiś podział. No więc sadzę, że ów pan zostanie wreszcie dotkliwie ukarany: naobiecują mu złotych gór, potem nagadają się ze służbowego telefonu na przykład z Brazylią (albo ukradną wszystkie spinacze) i tyle ich będzie widać. O reklamach możesz pan sobie pomarzyć. Tę okolicę wyeksploatowano już dostatecznie głęboko. Zostały jeszcze ze dwa mafijne „komisy” samochodowe, ale ci zapewne wolą ciszę od rozgłosu. W tej samej okolicy szukano ostatnio „doświadczonych pracowników mediów”. Konieczne warunki: biegła znajomość angielskiego, pełna dyspozycyjność, wykształcenie średnie…  Pewnie jeszcze rowy powinien umieć kopać.Paradne, prawda? A kogo można w ten sposób działając złowić do zespołu? Tak, tak, ta pani z głębi sali ma rację – wyłącznie młodego kretyna.

Wracając do wywiadu z Mazurkiem: i ja uważam, iż pomysł dwutygodnika bazującego na obserwacjach i komentarzach blogerów jest rzeczą mądrą. Pozostaje tylko takie pytanie jak się tych blogerów potraktuje. Jako darmowych dostarczycieli tekstów? To czarno widzę. Jako ludzi, których teksty się redaguje, o których przed publikacją się rozmawia, a za które po publikacji się płaci? To już lepiej – choć zapewne przyszły redaktor naczelny nie ma realnego pojęcia jak uparci i zakochani w sobie (stały mój wątek rozważań) potrafią być dostarczyciele treści sieciowych. Zwłaszcza ci, którzy w tej sieci odnieśli jakiś względny sukces, a nigdy nie pracowali w klasycznej redakcji. Tak czy siak – spróbować trzeba. I ktoś musi na to wszystko wyłożyć pieniądze. Są chętni?

M.Z.

Fot.  sedina.pl

Łazi i płacze... Po co?



Z Nowego Ekranu odszedł Jan Piński. Było by bez znaczenia, gdyby sztucznie nie przydano tej sprawie nadzwyczajnej wartości. Sam Łażący Łazarz ubolewa, że „nie ma kim robić w dziale wiadomości”. I dobrze: Piński był tak kiepski, że żal tę… no… wiecie którą… ściska. Gość bez wyczucia czasu, proporcji i wagi rzeczy. Jak dla mnie klasyczny PAP-owiec z czasów końca komuny. Albo rzekomo genialny grafik, który chwali się, że od lat montuje numery magazynów ani razu nie czytając treści tego, co wkłada choćby na pierwszą stronę. Znałem takich kilku, daję słowo, że to nie żadna tam fikcja.

Gdzie więc podzieje się dzielny Piński? Ano pójdzie na naczelnego do „Uważam rze”. Akurat w chwili, w której zdecydowały się wynieść stamtąd wszystkie tuzy dziennikarstwa polskiego. To znaczy: wszyscy, których mainstream i oni sami za takich uważają. Sławomir Cenckiewicz, Krzysztof Feusette, Cezary Gmyz, Piotr Gociek, Piotr Gontarczyk, Piotr Gursztyn, Jerzy Jachowicz, Igor Janke, Jacek i Michał Karnowscy, Waldemar Łysiak, Marek Magierowski, Robert Mazurek, Piotr Semka, Łukasz Warzecha, Bronisław Wildstein, Piotr Zaremba, Rafał Ziemkiewicz i Piotr Zychowicz. Bez wątpienia sprawna ekipa. Ale po pierwsze nie tak bardzo, by rzeki łez za nimi wylewać. Po drugie dla niżej podpisanego niejasne jest w którą to mianowicie stronę panowie ciągnęli informowanie czytelników, wszczynanie porządnych i ważnych dla Polski rozmów, czy jak najuczciwsze komentowanie rzeczy i zdarzeń. Pod tym względem mam spore zastrzeżenia właściwie do wszystkich wymienionych. I jak się nie zgadzam fundamentalnie z Coryllusem męczonym w poprzednim tekście, ot, choćby za brednie o wychowywaniu dzieci bez jakiejkolwiek kontroli (to wcześniejsze jego popisy), tak dzisiaj przyznać mu muszę rację za wielokrotnie wyrażaną dezaprobatę wobec Ziemkiewicza. Ja bym dodał do tego znacznie poważniejszą rzecz: taki na przykład Janke, także szef Salonu24, zupełnie niesłusznie wymieniany jest jednym tchem obok Łysiaka czy chociażby Mazurka. Za co to niby? Bo chyba nie za niezwykłą „opływowość” i pierwszoklaśne wazeliniarstwo, co?

A na miejscu Łazarza, który jak sam mówi nigdy dziennikarzem nie był, nie podnosił bym takiego wrzasku w sprawie wakatu po Pińskim. Z przyczyn już wyżej wymienionych – ale też z tego powodu, że chyba nie widzi jakich to ma u siebie SUPER-Pińskich. Oj, zagalopowałem się… To nieładnie znakomitych blogerów tak przezywać. Przepraszam. Ale rozejrzyj się Tomaszu P. wokół nieco uważniej. Znasz ich.

Że co? Że coś niby mylę i załatwiam jakąś prywatę? Bzdura! Napisałem wyraźnie, że Łazarz ma doskonałych blogerów u siebie – a ja jestem gdzie indziej. Dalej zaś praca na tym stanowisku nigdy mnie nie interesowała. Dobrej nocy!

M.Z.

sobota, 24 listopada 2012

Szanowni! Dzisiaj jak co tydzień P. Małgorzata Todd. Zapewne po lekturze przyznacie, że to niezwykle dynamiczna, wręcz wybuchowa Autorka...
 
Teatrzyk Zielony Śledź
ma zaszczyt przedstawić sztukę p. t. 

Bomba
 
Występują: Grasow czyli w skrócie Gras, Szef Służb Specjalnych czyli w skrócie  Szef SS
Gras – Miała być super bomba i gdzie ona jest?
Szef SS – Jest.
Gras – Czyli? Jaśniej proszę.
Szef SS – Cztery tony środków wybuchowych: trotyl, dynamit, heksagon – wystarczą?
Gras – O! Imponujące. A gdzie konkretnie?
Szef SS – No, na razie w planach zamachowca.
Gras – Czyli?
Szef SS – Brunona K.
Gras – Co za jeden?
Szef SS – Figurant.
Gras – Będzie zeznawał?
Szef SS – A ma inne wyjście? Pracowaliśmy nad nimi wiele miesięcy.
Gras – To znaczy jest cała grupa?
Szef SS – W pewnym sensie. Każdy figurant ma grupę pracującą nad nim, w tym paru prowokatorów. Nie masz pojęcia jak trudno jest znaleźć faceta, któremu uda się wmówić antysemityzm, ksenofobie, homo fobię, nacjonalizm i żeby jeszcze miał chociaż blade pojęcie o pirotechnice.
Gras – Rozumiem, że wyselekcjonowaliście najlepszego. Ale co zrobimy, jak nie zechce się przyznać?
Szef SS – Żartujesz chyba. Rozprawę utajnić zawsze można, zresztą do tego daleko. Na razie pokażcie w telewizji jakiś efektowny wybuch, później reporter na tle sejmu z troską niech się po zastanawia nad bezpieczeństwem narodowym.
Gras – Grubymi nićmi szyte.
Szef SS – Nie grubszymi niż Smoleńsk.
Gras – Racja. Jak tamto kupili, to już wszystko kupią. Afera na europejskim poziomie!
Szef SS – Państwo znowu zdało egzamin!
Gras – W trosce o bezpieczeństwo obywateli będzie można zakazać zebrań, zdelegalizować każdą nieprzychylna nam organizację, kontrolować korespondencję, zakładać podsłuchy każdemu...
Szef SS – Nie rozpędzaj się.
Gras – Niby z czym?
Szef SS – Podsłuchy już teraz ma każdy, kto trzeba. Najważniejsze żeby nikt się nam nie wtrącał, nie wypominał Amber Gold i takich tam głupstw.
Gras – Przecież nikt wam nie wypomina. Służby zdały egzamin. Aresztowaliście słupa, jak pieniądze były już bezpiecznie wyprowadzone. Chwalono nas za to na samej górze.
 
KURTYNA
 
p.s. Nadal czekam na aktorów chcących wystąpić w Teatrzyku.

====================================================
Przywołał M.Z. 
Fot. tapety.joe.pl

czwartek, 15 listopada 2012

Wieści z fabryki gumy



Dziennikarze… Ilu ich poznałem w ciągu swojej zawodowej pracy w tym fachu? Szczerze mówiąc nie tak znowu wielu. Niektóre kręgi po prostu nie przenikały się. Radiowcy i ci z Woronicza (gdy zaczynałem nie było innych stacji TV!) separowali się jak mogli od „kałamarzy” z prasy papierowej. Fotopstryki jako jedyna grupa, która mogła wejść do zawodu nie mając wyższych studiów to też osobna opowieść i osobne państwo. „Papierowi” spotykali się rzadko, koncern RSW raczej dbał o to, by nie marnotrawić sił i środków wysyłając do jednego zdarzenia czy tematu wszystkich na raz. Mogło by się bowiem okazać, że wcale nie jest  tak, iż „gwiazdy” świecą naprawdę, a nagrody resortowe rozdawane są słusznie. No i wreszcie powód najważniejszy: istniały obszary oficjalnego postrzegania, tworzone na przykład przez PAP, które stanowiły dziennikarskie dogmaty. Czegoś tam się nie podważało, a opinia wyrażona przez PAP była ostateczna. PAP oczywiście Biuro Prasy KC PZPR kontrolowało w sposób szczególny. W końcu było nie było kierownicza rola partii jakoś musiała się realizować…

Dziennikarze prasowi nie stanowili jednorodnego ciała. Jak w każdym fachu tak i tutaj zdarzali się ludzie zdolni i ludzie dyspozycyjni. Czytaj „mało zdolni”, „mierni ale wierni”… To był podział w miarę sztywny, dodatkowo utrwalany przez nieustanne indywidualne szkolenia zawodowe, którym dyspozycyjni byli poddawani. Do niektórych tępych główek wkładano tyle wiedzy niedostępnej innym, iż różnica działań „przed szkoleniem” i „po” była wyraźnie widoczna. Reszta miała się dopasować – i z reguły czyniła to bez większego trudu. Bo kto nie podołał – odpadał samoistnie.

Dzisiaj twierdzę, że element kiedyś za żadne skarby nie ujawniany, czyli zdolność redaktorów naczelnych (czy też ciał, które za nimi stały) do manipulowania podległymi ludźmi stał naprawdę na wysokim poziomie. I twierdzę dalej, że zapotrzebowanie na zdolnych, choć bezpartyjnych rzemieślników było tym większe, im pismo chciało być lepiej oceniane na wewnętrznym rynku. Istniał taki, jak najbardziej! Istniały rankingi związane z nazwiskami, tematami, czy sposobem ich ujęcia. To się rozchodziło pocztą pantoflową, bodaj skuteczniejszą, niż dzisiejsze publiczne ogłoszenia. W czasach, kiedy nie działał Internet plagiat był czymś wstydliwym, nadto natychmiast rozpoznawanym. Słynne przed laty duety reporterów rozczytywano natychmiast i bez pomyłki: ten pisze, tamten załatwia dojścia i delegacje. Czy tak jest i dzisiaj?

Pewnie nie do końca – to najłagodniejsza definicja i odpowiedź na powyższe pytanie. Pojawiły się przecież gremia kiedyś nieznane w tej formie, co obecnie: salony, koterie, cadykowie mniejsi i więksi, wreszcie „tajemne moce”, które choć „nie istnieją”, to mogą z tej magmy nieistnienia skutecznie stroszyć miny groźniejsze, niż przed laty. Mocno wyciszony problem selekcji negatywnej, która to metoda zdominowała minione dwie dziesiątki lat, też zrobił swoje. Tumany wyrąbały standardy. Przeciętniacy awansowali do rangi apostołów. A cała reszta ma się dostosować, kropka! Nie twierdzę, że wywaleni z „Rzepy” czterej dziennikarze to kwadryga doskonałości. Moim zdaniem każdy ma coś za uszami, a tuzami żurnalistyki na dłuższy dystans też nie zostaną. Męczennikami? Tak, to może się zdarzyć. Ale ile potrwa skandal męczeństwa? Dla mnie ważniejsze jest to, że o ich losie zdecydował ktoś, kto prawu dziennikarskiemu nie podlega, znać się na pisaniu nie musi, wystarczy, że ma kasę i dobrze ustawionego wspólnika. Zachód, proszę Państwa, no po prostu Ameryka…

A zło i głupota mnożą się i mnożą, niższe szczeble i warstewki zapatrzone w decyzyjną górę zakładają swoje publikatory, wszystko jedno o czym, treść nie ma znaczenia – byle reklamy były. Misja i powinność informowania czy suflowania poważnych debat na poważne tematy… Mój Boże, a cóż to za fanaberie się panu, panie Marku śnią po nocach i na jawie? Kto dzisiaj płaci za sens i popychanie czegokolwiek do przodu? Trzeba produkować jak najwięcej kolorowej, pięknie opakowanej gumy do żucia. To jest „trynd”!

M.Z.

Fot. stopmanipulacji.info

wtorek, 13 listopada 2012

Wróżenie z fusów?




 To właściwie jest luźna grupa uwag na temat tak zwanej „przyszłości narodu”, czyli osób młodych, zdezorientowanych, często bez pracy, ale też i bez nadziei na cokolwiek rozsądnego. Od ponad dwóch lat przyglądam się temu zjawisku i zastanawiam: skoro w kwietniu 2010 roku propagandziści i służby byli w stanie podpuścić iluś tam młodocianych dewiantów do szczania na znicze na Krakowskim Przedmieściu i plucia na modlących się tam ludzi, na obu Marszach Niepodległości które znam do wyczyniania maleńkich, lokalnych zadym – to jak projektują wykorzystanie tych grup w najbliższej przyszłości? Bo dziwnie jakoś nie mam najmniejszej wątpliwości, że role zostały już rozpisane, a realizatorzy scenariuszy desygnowani…

Dlaczego właśnie tak? Po pierwsze dlatego, że jak się wydaje polityka wojen z kibicami, do którego to pojemnego worka wrzucano wszystkich młodych, którzy władzy z jakichś przyczyn nie pasowali PONIOSŁA PORAŻKĘ. Gdzieś i kiedyś trzeba było (i trzeba będzie dalej!) odpuścić, pojawiły się bowiem wymierne ekonomicznie straty dla władców klubów i stadionów. Pisałem już o tym w innych swoich tekstach, że komuna - a współcześni „rządcy dusz” to nic innego, jak komuna właśnie - w początkach stanu wojennego zastosowała patent odblokowania granic wobec muzyki młodzieżowej tamtej epoki. Pojawiły się różne „listy przebojów”, ustalano pisemnie hierarchie ważności tego czy innego szarpidruta, a otłuściali idole muzyczni typu Hołdysa właśnie poczynali tkać swą przyszłą „charyzmatyczność”. Ile z tego utrzymało się na stałe – to dopiero dzisiaj wiemy. Niewiele – albo wręcz nic. Podstarzała arogantka Kora oskarżana o wąchanie czegoś droższego od kleju nie stała się głównym tematem poważnych rozważań – choć próbowano nam to wkręcić wręcz na siłę. Próby skanalizowania sympatii politycznych „osobliwą trzódką” posła Palikota też nie wypaliły, małpki jako podstawa ludowego napitku z powodu ceny nie przyjęły się. A użynanie sobie tego i owego albo seksualne napastowanie kolegów, a nie koleżanek nie zyskało szerszego aplauzu. Ktoś nieopatrznie wszczął wojnę z dopalaczami (czyżby z powodu braku własnej nad nimi kontroli?) i w ten sposób dobrze zapowiadający się kanał rozrywkowy został zablokowany. Coś trzeba będzie wymyślić wzamian. I to już wkrótce, w tym roku albo na wiosnę, a nie tam w następnej pięciolatce.

Po drugie docierającą właśnie do miast totalną bidę należy spacyfikować, albo uczynić mniej groźną. Jak?  Żadnych nowych bloków z wielkiej płyty dla młodych się nie wybuduje. A do kanałów wszystkich upchać się nie da. Zapewne ten i ów manipulator społeczny przypomni sobie starą zasadę, mówiącą, że gdy nie można naprawdę komuś pomóc, na tym kimś jednak władzy w pewien sposób zależy – to trzeba przynajmniej udawać, że się pomaga. Widzę tu pewne diaboliczne rozwiązanie. Dotarło do mnie JAKO ZNAK NIEBEZPIECZEŃSTWA, nie chęć suflowanie „władcom” dziwnych pomysłów.

Otóż z wypowiedzi różnych młodych, a jeszcze mieszkających „przy rodzicach” ludzi dowiedziałem się, że ktoś im od pewnego czasu podpowiada zakładanie na obrzeżach miast swoistych komun lokalowych. W nieczynnych budynkach kolejowych, starych magazynach czy podupadających fabrykach i fabryczkach. Komuś, kto trochę jeździ poza trasę łączącą dom z supermarketem nie muszę niczego tłumaczyć. Tu coś niszczeje, tam coś się wali – ale nadaje się do bez-dewizowego (albo bardzo taniego) wykorzystania i jest lepsze, niż węzeł ciepłowniczy w okolicy dużego osiedla. Mój rozmówca wiedział nawet, że podobne rzeczy zdarzały się już w Holandii, ba, że enklawy tych „lokalsów” bardzo długo nie podlegały tak rygorystycznym regulacjom prawnym, jak reszta na przykład Amsterdamu. Wreszcie balangi bez ograniczeń, żadnych godzin powrotu do domu, pełna anonimowość i seks do upojenia!

Co władza może z tego mieć? Oj, mnóstwo korzyści! Przede wszystkim jeśli załogi starych fabryczek będą posłuszne to nikt ich nie ruszy. Jeśli staną władzy okoniem – to się ich w majestacie rygorystycznego prawa wywali na zbitą mordę, szlus. Ktoś siedzący na peryferiach miasta i kombinujący jak by tu się najeść i napić jest zdecydowanie mniej szkodliwy od kogoś, kto snuje się po sklepach w poszukiwaniu „sponsora” czy jakiejkolwiek innej przygody. Część męską można od czasu do czasu wykorzystać do prostych prac fizycznych za niewielkie pieniądze, zima idzie, lokomotywy co prawda staniały, ale pługi śnieżne już jakby mniej… Nowe miejsca pracy dla „opiekunów socjalnych”, parę porządnych mieszkań w centrum też się zwolni i przyjaciołom królika można będzie coś podsypać na przynętę… Słowem: same korzyści. I jakże współczesne, europejskie!

Czy to tylko zły sen? Oby! Kiedy jednak o nim usłyszałem i na chłodno zacząłem kalkulować wyszło mi, że pasuje do współczesności jak ulał. Władza zwiększając uposażenia służb mundurowych liczy na ich lojalność – ale z drugiej strony musi im zaofiarować nowe pola działania. Przy okazji nieposłuszeństwo karane masowymi wysiedleniami może stać się niezłym poligonem szkoleniowym dla dalszej działalności „opancerzonych”. Już w zabudowie zwartej… Ostatnio podszkolono bowiem tylko grupy specjalne poza-resortowe. Proszę sobie przypomnieć pacyfikację najemców lokali sklepowych w podziemnych przejściach w okolicach Dworca Centralnego.

M.Z.

Fot. wirtualna-warszawa.pl

Marsz Niepodległości

Tak, byłem tam i ja. Krótko, bo krótko - ale byłem. Do chwili, w której nawąchałem się gazu, wyjątkowo wredne świństwo. Znajomi z portalu Polacy.eu.org gdzieś zniknęli w tłumie, zapadła decyzja powrotu do domu. Kiedy następnego dnia zaczęły pojawiać się opisy "marszowych zmagań" zareagowałem dwoma tekstami, z których w chwili, w której piszę te słowa pierwszy został opublikowany właśnie na Polakach. By jednak nie wyszło na to, że wiernych Czytelników tego bloga pomijam - oba teksty poniżej. Jako jedna całość, traktują przecież o tym samym zdarzeniu.
==========================================================



MOIM ZDANIEM

Z ziarnek piasku składa się pustynia. Zatem co powiem nie jest żadną tam „racją obiektywną”. To i to widziałem w krótkim fragmencie swojej obecności na Marszu Niepodległości, o niektórych detalach napisał Mufti (http://polacy.eu.org/2939/o-wlos-od-nbsp-tragedii/), ja pozwolę sobie dodać elementy widziane moimi oczyma.

Po pierwsze ma świętą rację Mufti powiadając, że Marsz w dzisiejszych czasach to operacja o charakterze para-bojowym i z małymi dziećmi NIE WOLNO się tam pokazywać. Mieliśmy spotkać się o 14.30 w określonym miejscu. Tak charakterystycznym, że przysłowiowy „ślepy snajper” by zauważył. Pierwszy byłem ja i tylko ja, Mufti pojawił się drugi właściwie punktualnie, pozostali gdzieś hasali sądząc z ich „komórkowych” deklaracji – ale czy na pewno i właśnie tam, gdzie o tym opowiadali? Tak więc „mobilizacja” pod sztandarem Polacy.eu.org po prostu się nie udała – i nie ma co dalej gmatwać czy łagodzić. Nie było kogo mobilizować - lub jak kto woli dysydent (czyli ja) w roli jedynego pewnego elementu zaistniałego o określonej godzinie ( a nawet wcześniej) w określonym miejscu to śmiech na sali.

Po drugie grupa nie miała przywódcy, co w warunkach polowych okazało się bodaj największą niedoskonałością. Trwało uporczywe poszukiwanie osób, o których już wkrótce było wiadomo, że i tak się nie pojawią. Zatem Miłe Panie (zainteresowane będą doskonale wiedziały do kogo piję) poszukiwanie przystojniaków zorganizowałyście jak najfatalniej. I pewnie po części dlatego weszliśmy w Marsz zbyt szybko. Moim zdaniem nie było żadnej potrzeby iść w szpicy pochodu – o czym wkrótce, po przejściu jakichś 200 metrów każdy przekonał się na własnej skórze. Ciężarówka organizatorów z potężnym nagłośnieniem skutecznie zastępowała policyjnego LRAD-a, już dwudziestą czwartą godzinę nie bardzo słyszę na lewe ucho, a szedłem obok tego ryczącego potwora może minutę.

Zwróciłem nieśmiało uwagę zgromadzonych – gdy już się zgromadzili, ale jeszcze przed wymarszem – że nasycenie okolicy śmieciami ludzkimi (ja się nie wstydzę tak tych osobników nazywać), które przeprowadzały pierwsze, zrazu nieśmiałe prowokacje jest zadziwiające i na pewno nic dobrego nie wróży. Czy jestem przewrażliwionym idiotą? Ależ nie, Mufti odniósł podobne wrażenia, napisał to wyraźnie w swoim tekście. Jakieś bydło uzbrojone w polskie flagi wyśpiewywało teksty, które moim zdaniem były po prostu koszarowo chamskie, a nie patriotyczne. Bydło było pijane, albo właśnie wprowadzało się w stan upojenia. Kiedyś piękna i zapewnie niezwykle przez lata zasłużona dla ludności okołodworcowej dama koniecznie chciała wsiąść na potężną Hondę Gold Wing, to jeden z motocykli otwierających Marsz. Jak twierdziła dlatego, że nigdy nie miała niczego tak potężnego między nogami. Nie, nie kochani, to nie wulgarny wymysł mojej imaginacji, to najszczersza prawda! Oznajmiona wszem i wobec tak, żeby nikt nie przeoczył komunikatu… Kiedy opowiedziałem o zdarzeniu spóźnionym gościom dostrzegłem na sobie wzrok co najmniej krytyczny. No wiesz, nie wiedzieliśmy żeś ty taki… Taki? To niemożliwe. Jestem sto razy gorszy.

No dobrze, weszliśmy z boku w tłum, zaczęliśmy posuwać się do przodu. O ile rok temu to była jakaś całość, to w tym dokładnie przeciwnie. Dwa razy udało mi się odszukać nurkujące gdzieś w zbiorowości panie. Za trzecim niestety nie – choć już wydawało się, że idą gdzieś z przodu. Więc dawaj za nimi… Niestety właśnie poczęła się dokonywać pierwsza prowokacja. Poleciały petardy, a spory chłop przede mną wydobywając z okolic paska podłużny przedmiot, jak się za chwilę okazało racę, odsłonił też pokrowiec na kajdanki i pojemnik z gazem. Wszystko było więc wiadome. Chcąc być sprytnym zacząłem przesuwać się w  prawo, w kierunku chodnika i skrzyżowania ulic – co się okazało błędem kardynalnym. Stamtąd bowiem wychodzili rośli młodziankowie w zielonkawych kominiarkach. A ustawiona w poprzek Marszałkowskiej kolumna pancernych idiotów natychmiast „ujęła w żelazne dłonie” desygnaty środków bezpośredniego przymusu, czyli po prostu miotacze gazowe. Poszła pierwsza sycząca seria – i fala gnojkowatych kibolików prysnęła na boki i pod prąd Marszu. Zielono-kominiarkowi tajniacy za nimi. Najpierw poczułem smród gazowej serii od „żółwików”. A potem któryś z tajniaków i mnie strzelił w okolice dolnego paska krótkiej kurtki ręcznym miotaczem jakiegoś nieregulaminowego świństwa. Paskudne w smaku, daję słowo. A miejsce ataku wybrane sprytnie: to świństwo, najpewniej w żelu, wgryza się w tkaninę i stopniowo odparowuje. Do góry rzecz jasna…

I tak miałem dosyć. „Swoich” ani śladu, wokół niezłe zamieszanie i ten parszywy smród gazu. Woda na gazowym tamponie zrobiła swoje, mogłem dojść do autobusu. Jak się później okazało reszta dotrwała aż do Agrykoli.  Mówiłem Muftiemu i Pawłowi Tonderskiemu, że ten wąwóz wybitnie mi się nie podoba – na szczęście tym razem to przeczulenie. Ale następnym – kto wie, agresja policyjna narasta z roku na rok.

M.Z.

===========================================



Jak to się robi – czyli Słodowy na każdej komendzie?

Rozmawiamy o generaliach, są nawet blogerzy wyspecjalizowani wyłącznie w takich dialogach – ale z niektórymi na boku gawędzimy o szczegółach. Mufti w swoim tekście zwrócił uwagę na zadziwiająco dużą liczbę mętów ludzkich, jakie 11 listopada pojawiły się w centrum Warszawy, obległy skwerki, podziemne przejścia, koczowały na każdym nadającym się do przycupnięcia murku. Skąd tego tyle? Dlaczego starali się być agresywni, albo co najmniej zwracający na siebie uwagę? Czemu przez wszystkie pozostałe dni zajmują się bardziej ukrywaniem, niż eksponowaniem – a tego właśnie dnia powyłazili z kanałów, węzłów ciepłowniczych i wszelkich zakamarów Śródmieścia?

Wytłumaczenie tego zjawiska jest prostsze, niż to się nam wmawia od lat – na przykład suflując prostackie seriale o młodych, przystojnych komisarzach, wyposażonych w eleganckiego psa i twarzowy kabriolet marki Saab. Otóż oni proszę Państwa ani tacy nie są, ani wcale tak nie pracują! Na  żadnej komendzie! To nie są specjaliści od wdzięku, elegancji i czystych rączek. Ci panowie (i te panie) to ludzie gmerający na co dzień we wszelkiej maści społecznych kloakach. W tym wieloosobowym, brudnym tworze współczesnej cywilizacji, który zajmuje się drobnymi kradzieżami, małymi bójkami o znaleziony portfel, zaczepianiem wcale nie tak niewinnych panienek przyjeżdżających po przygodę w Wielkim Mieście, a nie tej jakiejś  małej kolonii przy torach na Białystok. Ten twór ma największą zaletę dla każdej formacji policyjnej: oczy i uszy. Słyszy i widzi wszystko, każdy najdrobniejszy szmer, każdą niedoskonałość ludzką, każde wejście Szacownych w ciemność zła, a może nawet przestępstwa. Glina, który chce być sprawny wie o tym od starszych kolegów – pracowicie tka więc siatkę własnych informatorów i donosicieli, dla których tanie wino, działka czegoś mocniejszego czy obietnica przymknięcia oka na kradzież walizki w  ubiegłym tygodniu to być albo nie być. Jeśli przyjdzie rozkaz – dzielny komisarz nurza się w tym błotku i wydaje jasne polecenie: wszyscy na pokład! Wszyscy na zewnątrz, na murki, w listopadowe krzaczki, flaga do ręki i siedzieć tam, i mieć oczy szeroko otwarte! Bo jak nie – to postępowania chwilowo zawieszone ruszą pełna parą, przed świętami z anzla nie wyjdziecie!

Jak to już znajomi, z którymi ruszyłem w Marszu (mniej więcej na wysokości Cepelii przed hotelem Metropol) wiedzą wyrwałem się nieco za daleko do przodu i dostałem dawkę gazu najpierw z dużego zbiornika na plecach opancerzonego Zomowca, potem w robocie był też ręczny miotacz któregoś z tych milusiów w zielonych kominiarkach. Znajomi gdzieś poznikali, ja miałem już dość, śmierdziałem tym gazem jak potępieniec – wróciłem na wysokość Nowogrodzkiej i zająłem się przemywaniem oczu. Potem podróż na wysokość ulicy Chałubińskiego, autobus i do domu. Może to mało mołojecka opowieść, nie zostałem ani kombatantem, ani męczennikiem. Widać nie wszystkim i nie wszystko dane na raz… Podróżując jednak na piechotę przez spory kawał Śródmieścia mogłem zaobserwować efekt współpracy terenowych gliniarzy z miejscowym „establiszmętem”. Wrażenia piorunujące – i niestety równie obrzydliwe.

Nowogrodzka róg Barbary: zaparkowane pozornie cywilne vany na rejestracji łódzkiej, ciemne szyby i cywilna ochrona kolumny. Cywil ma pod kurtką coś najwyraźniej niewygodnego. Przypala krótkiego peta menelowi z brudną torbą w ręku. Drugi oparty o mur pociąga z flaszeczki przepyszną zawartość – sądząc po dzikich pomrukach. Skręcam więc ostro w lewo i kieruję się w kierunku ulicy Wspólnej. Dokoła obraz nędzy i rozpaczy: wszystkie bramy pozamykane współczesnymi żaluzjami, kosze na śmieci to istne pobojowisko pustych butelek po piwie, wódce i jakichś innych napitkach, nie znam tych modeli. Smakosze pochrapują na ławkach, wyglądają jakby skosiła ich seria z niewidocznego automatu, smród taki, że zapominam o gazie, zatykam nos i biegnę w okolice oświetlonego rogu jakiejś kamienicy. Dama, która tam stoi tylko z daleka wygląda na zacną. Bliższy kontakt dowodzi, że dobrze wie po co tkwi na tej samotnej placówce śródmiejskiej: propozycja jest konkretna i opisana ze szczegółami. Nie dziwię się, to w końcu okolice warszawskiego Pigalaka. W sąsiedniej bramie z podniesioną żaluzją jakiś ruch. Powoli wyłazi z cienia dwóch spaślaków. Mają takie same kurtki i takie same zielonkawe czapki na łbach. Muszę znikać, proszę szanownej…

Skrzyżowanie przy Chałubińskiego: radiowóz stoi w poprzek jezdni i mruga. Ustawiam się grzecznie pod czerwonym światłem przejścia i czekam. Mundurowy macha na mnie ręką – niech przechodzi, przecież widzi, że nic nie pojedzie! Skąd tyle troski o czas zagubionego obywatela? W kierunku huczącej megafonami i wystrzelanymi racami Marszałkowskiej kieruje się grupka młodych ludzi z mocno już zniszczonymi flagami. Ryczą na cały głos, wszyscy jeśli nie pijani, to co najmniej nieźle podpici. Strażnik radiowozu ani mrugnie. Zdaje się nie taki był rozkaz dzienny, by mrugać…

Wnioski? Proste: służby zrobiły wszystko, by popsuć, obrzydzić i zohydzić. Resztę miasta zawodowcy mogli okraść i zdewastować bez najmniejszej obawy, że ktokolwiek im przeszkodzi. Policaje, których miałem okazje obserwować podczas tego popołudniowego powrotu na rodziny łono uruchomili najwyraźniej wszystkie swoje „operacyjne kontakty”, wskrzesili te małe, konstruowane jak za Słodowego mechanizmy – i upstrzyli miasto tym wszystkim, co w nim najgorsze, najpodlejsze i najbardziej śmierdzące. Brawo, panowie! To był kawał porządnej, choć nikomu niepotrzebnej pracy. Jutro będzie tylko gorzej – trzeba będzie wszystko poodkręcać, pochować i ponownie wziąć za mordę…

M.Z.

(fot. PAP/Jakub Kamiński) - pierwsza ilustracja.

=========================================
Jako PS do obydwu tekstów: o małolatach wspomina w swoim opisie także Christophoros. Potwierdzam jego tezę, że ci młodzi ludzie nie bardzo wiedzieli po co znaleźli się w tym miejscu i o tej porze. Uzbrojeni w potężne zapasy piwa wcale się z tym nie kryli, żaden policaj w mundurze czy cywilu nie reagował. Pod hotelem Metropol można to było szybko i sprawnie spacyfikować, zatrzymać za chlanie w miejscach publicznych i po prostu wysłać do domu. "Zielone mordy" widać nie takie miały rozkazy... Samiczki młodocianych band, czytaj jeśli chcesz "panienki", zrazu zainteresowane potężną demonstracją ryczącego machismo partnerów nader szybko traciły zainteresowanie całą tą zabawą, widziałem jak odpadają od grupek po jednej czy dwie. Powiem wprost: ktoś tym smrodom doradził takie gościnne występy i moim zdaniem to byli dokładnie ci, którzy z kanałów powyciągali resztę śródmiejskiej i dworcowej menażerii. Uprzejmie jednak w tym miejscu proszę, by nie tłumaczyć mi, że to tacy sami Polacy jak reszta. Bo Polak to także trzeźwa samoświadomość, a nie eksplozja wyłącznie głupoty i chamstwa...
M.Z.

sobota, 10 listopada 2012

Od pewnego czasu P. Małgorzata jest tak uprzejma, że nadsyła na ten adres swoje teksty. Jedne podobają mi się bardzo, inne tylko podobają - więc dla jasności obrazu dzisiaj przedruk ostatniego tekstowego transportu. Co o tym sądzicie? Tekst idzie bez najmniejszej ingerencji, wykreśliłem natomiast odnośniki do innych stron: pani Małgorzato, co polecam, to polecam, ja, M. Zarębski - dla reszty niestety słupem ogłoszeniowym być nie chcę. I dalej, w razie możliwego konfliktu: list nadesłany na prywatny adres należy do odbiorcy. Ufff! Tyle formalności. A w ogóle to życzliwie i głęboko się kłaniam.
 

Gdy płoną lasy
Szanowni Państwo!
     Wszyscy wiemy, że „nie czas żałować róż gdy płoną lasy”. „Rządowi” PO udało się wzniecić pożogę niszczącą polski przemysł (w tym prymusa - polskie stocznie), żeby niemiecki nie miał konkurencji. Udało się już prawie całkiem uzależnić zdrowie Polaków od kaprysów koncernów farmaceutycznych (mogą nas niedoleczać, albo truć) i tak można by wyliczać kolejne dziedziny życia, w których tracimy suwerenność. Zdawać by się mogło, że kultura jeszcze jakoś sobie radzi. Mamy przecież nadal polskie seriale, z czego nie wszystkie na zagranicznej licencji. Mamy nawet niezależne niszowe wydawnictwa i literaturę drugiego obiegu, jak za komuny! Tu różnica polega na tym, że za komuny dobry polski pisarz musiał tylko przebić się przez cenzurę lub „zrobić ją w konia”, reszta to już było z górki. Teraz pisać i wydawać każdy może, a to co pisze nie musi nawet być „drukowalne”. Schody zaczynają się przy sprzedaży. Zasłużonego dla „jedynie słusznej, ‘różowej’ sprawy” media wypromują. Pozostali nie mają czego szukać szczególnie u recenzentów spod skrótu GW.
    Można odnieść mylne wrażenie, że brak w Polsce talentów, dlatego musimy w takich ilościach tłumaczyć nie koniecznie wartościową współczesną literaturę obcą. Ogłaszając konkurs na opowiadanie kryminalne przekonałam się o wielkim potencjale twórczym rodaków, ale tylko tyle. Wypromowanie polskiego autora tylko dlatego, że potrafi pisać zajmująco i ma coś do powiedzenia, to za mało.
    Lasy już spłonęły, ale może można jeszcze uratować róże? Gdyby ktoś z Państwa chciał pod choinkę dać komuś książkę polskiego autora, to proszę zajrzeć do załącznika.
Do następnej soboty. Pozdrawiam
Małgorzata Todd
 
 
Teatrzyk Zielony Śledź
ma zaszczyt przedstawić sztukę p. t.
Czystka
 
Występują: Grasow czyli w skrócie Gras, Donuś, Wronisław, Konsultant.
 
Konsultant Dobra robota! Nawet w PRL-u nie byliście tak radykalni. 
Wronisław – Niby z czym?
Gras Nasz konsultant ma na myśli czystkę w „Rzeczpospolitej”.
Donuś – To kamień mi spadł z serca, bo już się obawiałem pogorszenia stosunków z Rosją.
Konsultant Nie potrzebnie. Nigdy nie opuszczamy przyjaciół w potrzebie, ani raz zajętych pozycji. A tak między nami to duraki ci wasi dziennikarze. Czego szukają? Przecież gołym okiem widać, że wszystko wypucowane na glans.
Gras Guza szukali, to znaleźli.
Konsultant Nu, charaszo. A teraz kolejne zadanie przed wami. Czy jesteście dobrze przygotowani na 11 listopada?
Wronisław – Zgodnie z zaleceniami. Damy odpór faszystom, tak jak w zeszłym roku.
Donuś – Już prokurator po umarzał wszystkie śledztwa wobec naszych bojówkarzy. Są silni, zwarci, gotowi do nowych zadań.
Wronisław A czy mógłbym się dowiedzieć o co chodziło z tymi zdjęciami puszczonymi do internetu?
Konsultant „Polityka miłości” uśpiła waszą czujność. Nawet zamiana ciał nie zrobiła większego wrażenia.
Wronisław Jak to? A powinna?
Gras Wronuś, znowu nic nie rozumiesz. Wróg jest potrzebny, tyle że powinien być bezsilny.
 
KURTYNA
 
p.s. Nadal czekam na aktorów chcących wystąpić w Teatrzyku.
 
 

sobota, 3 listopada 2012

MIGAWKI Z ŻYCIA IKARA



Są rzeczy, które dzieją się obok i wpadają do naszej pamięci niekoniecznie w rygorze czasu i miejsca. Niżej same prawdziwe zdarzenia. Przetworzone w tekst zgodnie z zasadą pierwszego zdania STAŁY SIĘ FIKCJĄ. Co mówię na wypadek, gdyby kto chciał komentować, że to nie tak było, bo on ma lepszą pamięć, że coś tam naruszyłem i kogoś obraziłem. Proszę o tym pamiętać na wypadek nieprzepartej woli oskarżania mnie o cokolwiek. Fikcja, kochani, fikcja! A że życie czasem bierze wzór z podobnego ciągu zdarzeń… No to już pretensja do Pana Boga, nie do mnie.



MIGAWKI Z ŻYCIA IKARA

Laryska szła prawie dwadzieścia kilometrów na piechotę. Ze trzydzieści stopni mrozu, ale przynajmniej nie wiało. Kierowca, który miał obsługiwać tę trasę rozklekotanym i zimnym autobusem przerobionym ze starej ciężarówki zachlał, może padł mu akumulator, nie wiadomo. Nie przyjechał i już. Ludzie jakoś dadzą sobie radę albo zmienią plany. Ona nie mogła, cały tydzień w sklepie i tylko jedna noc wolna. Nie ma rady, trzeba iść, Polacziszka czeka. Fakt, czekał. Z godzinę. Później jakby trochę mniej, włożył się do łóżka i na wszelki wypadek na wierzch kołdry położył kożuch. Na stołku obok flaszeczka i musztardówka, to był zwyczaj tak dziwny, że niemal pański. Miejscowi najpierw nieco się zżymali, szkła im się tym obcym cholerom do picia zachciało…  Nikt panów i „lepszych” tu nie lubił. W końcu dali spokój. Kogo obchodzi w czym Polacy piją wódkę?

Łomotanie do drzwi. Ki czort? „Polacziszka” powoli zaczął wyplątywać się z warstw ocieplających. Larysce coś wypadło, nie przyjechała – więc kogo to diabli niosą? We flaszce zostało poniżej połowy, znów trzeba będzie się dzielić, a już było tak przyjemnie. Zimowy stwór, który wpadł przez uchylone drzwi miał roześmiane oczy, pod kruchym paletkiem coś się tłukło nerwowo i zaraz potem przytulało do niego jak zimny kompres.

- Jakżeś się tu dostała, dzieciaku?
- Normalnie, na piechotę, szkoda było dnia, Iwan pewnie śpi, może nie mógł maszyny uruchomić. Przykryj mnie szybko czymś ciepłym i daj szklaneczkę, idzie na mróz…

Dwa dni bez wychodzenia. Same miłosne sztuki, jedzenie i picie. Wszystko pod kołderką i kożuchem, w dni wolne miejscowa ciepłownia nie grzała na pełen gwizdek. Po co to robiła w tygodniu, gdy ludzie rozjeżdżają się do pracy - czort jeden wie. Laryska w życiu nie widziała tylu kotletów schabowych. Polak zaopatrywał stołówkę to i miał boki. Ale żeby aż tyle?

- Masz jakiś romans z tą grubą z kuchni, że cię tak futruje mięchem? No powiedz prawdę, ja nie jestem zazdrosna, ale z drugiej strony co moje to moje…

"Polacziszka" uśmiechał się jak zwykle. Bo i co miał robić – gruba szefowa kuchni to coś innego, niż ta jędrna mała. Ale swoje potrzeby ma... Interes, czysty interes. Człowiek napracował się ile wlezie, ale radości z tego żadnej. Na koniec głuche sapnięcie i gruba zwalała się w nerwowy sen. Rano zostawał po niej przetłuszczony papier, w nim kawał zdrowego wędzonego boczku, czasem tylko słonina. Na zagrychę w tygodniu dobre i to… No i jeszcze gdyby wiedziała ile tego boczku podczas ostatniego transportu ubyło zanim auto dojechało do kuchni. Dwa razy tyle co wymęczone sapaniem…

- Polak, ty, Polak – a jak tam u was z rozwodami?
- Laryska, ty co, rozwodzić mnie chcesz? Na co ci to?
- Rozwodzić – nie rozwodzić, ale mógłbyś tu zostać. Masz dobry fach, gadasz po naszemu, ludzie cię lubią. Naprawdę mógłbyś zostać. Kawał chłopa, a delikatny, czy ty wiesz jak ja za tobą…
- Dzieciaku, ale mnie się nie chce pracować tak całe życie jak to jest tutaj. Wiesz co bym najchętniej u was robił? Pojechał gdzieś daleko, może być i Syberia, przyzwyczaję się, a latem będę leżał do góry brzuchem, czasem pójdę na ryby, może nauczę się polować.
- Oj dureń, Syberii mu się zachciewa! Pod koniec września spluniesz, a doleci kamieniem, nie masz pojęcia jakie tam mrozy. Ja znam lepsze miejsca, może być gdzie na Kaukazie, wujek tam mieszka, pomoże.
- Jak już - to będzie musiał, romans wyjdzie na jaw, to na żonę i dziecko dosolą mi takie alimenty, że głowa mała.
- Dziecko, dziecko, dadzą sobie radę, u was nie jak u nas, widzę po tym co wy do nas przywozicie. Lubisz dzieci, co? A jakby twoje zaczęły rodzić się tutaj – to co byś zrobił?

Takie gadanie mąci łóżkowe zabawy: zostań i zostań. A głupiemu radość… Dobra, lata z tą kobitką wysoko, jak jakiś Ikar albo co – ale potem przychodzi rano i znów trzeba do roboty. Na razie jest polski kontrakt, można przedłużyć, ale niekoniecznie. Forsa lepsza, niż dla miejscowych. Zostanie - to wpadnie w tutejsze stawki, marne jak cholera, żadnych podróży do Polski, żadnych małych interesików, nul, zero. Skąd dżinsy, do których już tak się przyzwyczaił, że inne portki nie wchodzą w rachubę? Uznają tu polskie prawa jazdy wszystkich kategorii, czy dokumenty trzeba wyrabiać od nowa? No i to całe kochanie: dzisiaj kocha, jutro nie musi. A w Polsce dzieciak rośnie… I co z tego, że ślubna baba nie taka chętna do wieczornych zabaw?

*  *  *  *  *  *  *  *  *

Tamte szkliste oczy Laryski nie wracały za często. Ale gdy już się to stawało - kadr miał potężną moc. Aż nim szarpnęło. Coś przerżnął? Przegapił? Dlaczego oczy wróciły gdzieś przed francuską granicą? Czym sobie zasłużył, że dostał od losu tylko te oczy na pożegnanie, własną niemoc i późniejszą o rok informację, że urodziła się dziewczynka i że wszyscy pojechali tam gdzie cieplej? I gdzie wujek mógł pomóc. Z jednej strony to dobrze, któremu dziecku dobrze robi sąsiedztwo ruskiej elektrowni atomowej, polscy robotnicy obudowywali ją infrastrukturą ciepłowniczą i elektryczną. Z drugiej jakiego tatę dla cudzego dziecka dobrała ta zaradna, zgrabna kobieta? Nigdy się już nie dowie. Mniejsza. Przyczepa za dostawczym Mercedesem szarpie się jak ryba na uwięzi, co za dureń każe obsługiwać taką trasę tuż przed Bożym Narodzeniem na letnich oponach? Szefuńcio w mordę kopany, jasne, pan każe sługa musi. Nawet gnój pierwszego miliona nie musiał  kraść, tate zadbali, wziął i się bawi. Jachtu się zachciało. I tych zimowych przewozów, zimowanie w Polsce tańsze niż w Monako, a to handlowa nacja, teraz już uszlachcona, ale liczy jak komputer. „Tak, tak, panie prezesie, wszystko idzie jak po maśle, trzymam się planu podróży, będzie dobrze…” To ile lat ma dzisiaj ich córka? Dwadzieścia pięć, ćwierć wieku. Pewnie już po studiach. Laryska przysłała tylko jedno zdjęcie, jakiś zielony ogród, pewnie na południu, ona w kwiecistej sukience z małym zawiniątkiem na ręku. Młoda, chyba smutna kobieta z burzą blond włosów. Właściwie dlaczego nigdy nie przyjrzał się temu dokładniej? Nie wiadomo, nic nie wiadomo, trzeba było żyć, więc się żyło. Piło się, trochę hazardu, jakieś inne baby. Zamazały pamięć. Tylko skąd dzisiaj ta nadopiekuńcza skłonność do maluchów? Dwóch pierwszych wnuków wywieźli za granicę, ich matka we właściwym czasie połapała się, że ich ojciec to gnój jakich mało. Potem pojawił się na świecie kolejny wnuk. Niby dobre dziecko, ale skąd nieprawdopodobna tożsamość z ojcem? Jakby skórę zdarli ze starszego i włożyli na dziecko… Charakter zresztą też…

*  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *

Działka nieopodal Bugu to nie do końca był jego pomysł. Najpierw pojawiła się kasa po zmarłej matce i wielka ochota na działkę na Mazurach. Naprawdę lubił ryby i ciszę gdzieś nad wodą. To i Mazury wychodziły z każdej talii kart i wróżby... Na szczęście siostra znalazła działkę nad Bugiem. Bliżej do miasta, a woda niemal za progiem. Zadatkował, potem wpłacił resztę, było formalnie jego i żony. Przewieźli kupiony gdzieś fuksem stary, ale zdrowy drewniany domek, trzeba było tylko wymienić dach i wyposażyć wnętrze. Wtedy wszystko szło łatwiej. Powoli zapominał o tych ruskich przygodach.  Laryska i gruba szefowa kuchni odpłynęły w niepamięć. Jeździł w dostawach piachu i cementu. Nikt tych kursów tak dokładnie nie rozliczał, a nawet gdyby to były i na to sposoby. Gotówka sama się wpraszała. Do pracy z dachem i resztą działki najął kolegę, ten drugiego, zwiózł im kafelki i styropian na poddasze. Oni mieli robić, on miał im płacić i w razie czego kupować co wskażą. Po miesiącu renowacja okazała się nieustającą zabawą. Co wpadł na tę cholerną wieś, to trafiał w środek przyjęcia. Tanie winko siarkowe, jakieś piwa, na prawdziwą gorzałę skąpili. Zagroził, że zamknie źródełko - trochę pomogło. Mistrz ceremonii, ksywa Lolek, wyszedł niedawno z pierdla i nie miał wyjścia.  Prace zaczęły się posuwać. On jeździł swoją niskopodwoziówką czy gruszką, kombinował i płacił, oni jakoś tam walili młotkami i kleili glazurę. Żona podupadała na zdrowiu coraz bardziej. Umarła po cichu, siedział akurat z kolegami na ławeczce pod blokiem. Kłócili się ile który piw kupi. Kiedy wpadł na górę po resztę gotówki i wezwał pogotowie było już za późno. Zadra w sercu, cholerna zadra… Poszedł grać i grał tak długo, póki nie przerżnął całego portfela. Potem pił. Gdy brakowało kasy szedł do banku i brał kolejną pożyczkę. Sprawdzali obrót środków w ostatnim okresie, było dobrze, podpisywał jakieś papierki i pakował banknoty do kieszeni. Znów grał. Wnuczek sprowadził do domu mocno brzuchatą panienkę. „Wiesz dziadek, stara wyrzuciła ją na ulicę, co mam zrobić?” Syn zjechał z roboty w Niemczech, chwalił się, że był najlepszym specjalistą od układania kostki Bauma. No i nieszczęście: złapali za dupsko za jakiś nie odsiedziany stary wyrok. Germańców szlag trafił. Zarobki też. Miał wylać potomka z domu na zbitą mordę? Znajdzie jakąś robotę to zwróci kasę za wikt i opierunek…

- Małolat, do jasnej cholery, jak chcesz żeby ci dziecko srało w zagraniczne pampersy to rusz dupę i zarób jakieś pieniądze!...
– Dziadek, ja wiem, ja przepraszam, no nie udało się z tą pizzerią, zwrócę ci, na pewno zwrócę. Ale zobacz jak ona do ciebie rączki wyciąga…-

Ten nierób wiedział gdzie uderzyć. I robił to coraz częściej i częściej. Inni zresztą też.

*  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *

W planach domu, gdzie przyszło mu odsiadywać 24-godzinne dyżury to był schowek na szczotki, nie miejsce pracy. A potem jakiś dureń zamontował w nim automatyczną centralkę przeciwpożarową. I tego świństwa jeden z dwóch na zmianie ochroniarzy ma pilnować. Bo automatycznie to aparatura tylko zawiadamia pobliski posterunek straży. Potem trzeba iść i sprawdzić wadliwą czujkę, trzy minuty na odwołanie alarmu, oczywiście żadnego pożaru nigdy tu nie było. Raczej woda zalewa instalację, cieknie od fundamentów po solidny parter, dziurawy mur pije to świństwo jak gąbka. Potem po skasowaniu mrugającej czerwone diody jest spokój. Można z ludźmi pogadać, obejrzeć co w telewizji, lokatorzy zadbali o odbiornik. Czasem napić się kapinkę. Ma już 67 lat, emerytura co prawda nienajgorsza, ale na wszystko i tak nie wystarcza. Przyda się i te 1200 zł z udawania ochroniarza. W domu już nie jest sam. Dwa pokoiki gdzieś na szczycie "wieżowca" na warszawskich Stegnach, za to ludzi kupa. On, syn nierób, wnuk nieudacznik, jego przyjaciółka i ich wspólne dziecko. No i jego nowa przyjaciółka. Znalazła się podczas któregoś powrotu z salonu gier. Siedziała na ławce przed domem już o siódmej rano. A jemu chciało się cholernie pić… W kieszeni ze dwa złote i zero pomysłów. Powiedział coś głośno. A ta młodsza ze trzydzieści lat baba na to, że postawi mu te dwa piwa. Pod warunkiem, że ją przenocuje. Została - i zagnieździła się na dobre. Bez roboty, bez dochodów, za to z wielką ochotą na dziesięć piw dziennie. Używał to i musiał płacić. Reszta załogi też uznała, że im się należy. Mieli co prawda plany na przyszłe prace, ale to za jakiś czas, później, potem. Staruch utrzymuje młodą dupę, a im nie da? Patrz dziadek, to twoja wnuczka… Ładna, prawda? I jak biegnie do ciebie… „Dziadu!” – wrzeszczała ta nowa – „dziadu, telefon do ciebie, chyba twoja stara rodzina…” Ona była już tą nową, lepszą rodziną. Nawet nie było czasu, żeby się odgryźć: jeśli jeszcze raz tak się do mnie zwrócisz szukaj nowego lokalu! Coś tam kiedyś wydukał co prawda. W odpowiedzi usłyszał, że gdy ponownie o tym wspomni, to nóż znowu pójdzie w ruch. Nie, nie ma co się śmiać. Wyrok sprzed kilku lat był jednoznaczny – osiem lat za osiem ciosów nożem podczas damsko-męskiej kłótni. Facet piknął coś tam i dostał osiem kos. A on złapał ją jak się okazało podczas przerwy w odbywaniu kary. Złapał ją, ona złapała jego, mniejsza. Są niby razem. Znaczy się – dzisiaj nie do końca razem. Nie poszła na spotkanie z kuratorem i odsiadkę przywrócono. Wyjdzie za rok. Ma ślubne plany. A pracować i tak nie może, wiesz, te bolące kolana…

*  *  *  *  *  *  *  *  *  *  *

Gorsze dni przyszły w styczniu. Najpierw monity bankowe. „Wypowiadamy panu kredyt, prosimy o natychmiastową spłatę reszty należności…” Ba – ale jak i z czego? Potem zaległości czynszowe. Nawet raz miał przygotowane te sześć stów, wziął z konta sześć nowiutkich banknotów i schował w teczce. Po rannym powrocie z dyżuru miał jeszcze poczekać dwie godziny na otwarcie kasy, podrzemie chwilę, pójdzie i wpłaci. Nowa siedzi w kuchni i żłopie te swoje piwa, nigdzie przecież nie polezie. Ocknął się, przeciągnął, zajrzał do teczki. Pięć banknotów na swoim miejscu. Szóstego nie ma. Po prostu nie ma i już! Ach ty choler!... W tamtej kłótni przegrał wszystko, z resztką nadziei włącznie. Bo to nie ona, nie dzieci, nikt! Przechlałeś stary dziadu i nie pamiętasz! Pięciu setek nie wezmą. Może to szansa by je zabrać, zejść na dół i kupić coś energetycznego? Napije się, włoży pod koc – i niech was wszystkich jasna cholera, rodzino ty moja!

Zmiennik Tomasz jak ratunek… Drugi z ochroniarskiej ekipy, inteligent, ale równy chłop, jakieś kłopoty z robotą, choć żona ma sklep. Z ochrony miał tylko spłacać kredyt samochodowy. A z tego sklepu sam pożytek: do schowka na szczotki zjeżdżały kończące termin ważności sery, twarożki, jakaś wędlina. Tomasz jeszcze kręcił papierosy, szło żyć. Wyciągali się w fotelach garażowego poziomu minus jeden i gadali bez końca. O życiu, o podróżach, interesach. Czasem wpadał ktoś z górnych pięter – i rozkręcała się rozmowa. Póki o życiu, polityce i babach - było spokojnie. Ale gdy włazili obaj na temat gówna – stawało się drażliwie. „Polacziszka, nie wyrosłeś nigdy z tej nazwy, wyłaź z tego gówna! Wynoś się z tego układu, utoniesz chłopie jak amen w pacierzu!”

Jak? Jak to zmajstrować? Podsunęli mu pomysł: wieszasz pewnego dnia na lodówce kartkę: „wyjechałem na leczenie, wracam jak wyleczą”. A co z żarciem dla reszty załogi? „Dadzą sobie radę, zobaczysz sam. Wsiadaj w auto, jedź na działkę i siedź tam jak najciszej. Nawet dojeżdżając do Warszawy co trzeci dzień samochodem wydasz mniej, niż z tymi darmozjadami…”

Chyba trzeba tak będzie zrobić… Chyba już wszystko nabrzmiało dostatecznie, banki znalazły go i tutaj, w pracy, ilość nakazów płatniczych rosła lawinowo.

Któregoś dnia szef wylał Tomasza podczas jednej krótkiej, ale nerwowej rozmowy telefonicznej. Nie będzie jakiś tam ochroniarz domagał się należnej mu zapłaty w terminie! Zapłaci jak będzie chciał i mógł! Skończyły się darmowe serki i bułeczki. I papierosy. Któregoś dnia ostatnie trzy z paczki zabrał syn, specjalnie w tym celu przyjechał na gapę z innej dzielnicy. „Poproś tych swoich znajomych, jakoś cię poratują…”

Ten z góry wściekł się o działkę. Prawda, miał mu ją wynająć na trzy dni, miały być z tego jakieś pieniądze – ale kto mógł przewidzieć, że w domu na Stegnach nie ma już kluczy od domku, a ten cholerny menel tam mieszkający „na chwilę” przestanie odbierać telefony i zacznie grozić przypomnieniem sobie „tego i owego”? A wyjechać samemu jak to radzono też już się nie da. Auto bez przeglądu technicznego i ubezpieczenia, strach ruszyć z parkingu. Paliwa brak… Nowy na miejscu Tomasza przyznał się, że zyskał finansowo na przeniesieniu z innego miejsca pracy. Poszło jedno piwo, później dziesięć. A potem już tylko sen. We śnie nikt nie marudzi, nikt nie grozi, nikt niczego nie chce. I co z tego, że gadają, że nie będą płacić za chrapiącą głośno ochronę? Niech se gadają, ma ich w dupie…

*  *  *  *  *  *  * *  *  *  *  * 

Gorsze dni zmieniły się w najgorsze dni. Doszły jazdy do więzienia kobiecego gdzieś na krańcach miasta, jego pensjonariuszka sucho przekazywała żądania, a on już nie miał z czego ich realizować. Szlafrok okazał się nie w tym kolorze, majtki jak dla jakiejś staruchy, ręczniki za chude, a spinki do włosów za grube. Cholera z tym wszystkim! Sąsiedzi z ławeczki przed blokiem patrzyli się na intruza niechętnym wzrokiem. Nie miał z czego dokładać się do wspólnej zabawy. W robocie potrafił już tylko spać. Po tamtej sennej stronie udawało mu się wszystko. Nie pokłócił się z tymi, z którymi pokłócił się na jawie, przyglądał własnej córce gdzieś na Kaukazie, wcześniej wracał z ławeczkowej narady, wzywał pogotowie na czas i jego żona nadal żyła. Syn siedział w Niemczech i solidnie pracował, wnuk został wreszcie tym kucharzem w dobrej restauracji, a przyjaciółka nauczyła się księgowości i mogła pracować w domu. Jak niektóre kobitki mieszkające w chałupie, której dzielnie pilnował dniem i nocą… Było bosko i malinowo… A że poplątane to wszystko i bez sensu? Niech tam, senne majaki nie muszą być wyświetlane po kolei i logicznie. I tak są lepsze od tego zasraństwa na jawie…

*  *  *  *  *  *  *  *  *
Ten z podwórka dwa bloki dalej chciałby wreszcie wiedzieć ile chce za swojego Golfa. Dwa tysiące. „Pogięło cię idioto?! Siedzisz u nas w kieszeni, groszem nie śmierdzisz, a takie pierdoły nam tu opowiadasz!?” Dwie setki „gorzkiej żołądkowej” miło przelewają się w brzuchu. Czemu oni tak wrzeszczą? Spór nabiera tempa. Pięć stów? Dobra, niech już będzie te pięć stów, ale idziesz jeszcze do sklepu po kolejną połówkę… Polazł, sknerus jeden. Cholera z nim, żadnych umów nie podpisywał, to wszystko takie pijackie gadanie. Akurat pora spuścić ciśnienie z pęcherza. Najpierw pion: powoli podnieść się z rozgrzanego drewna siedziska i przyjąć pionową postawę…

Ziemia obróciła się o dziewięćdziesiąt stopni w tym momencie, w którym pod czaszką eksplodował potworny ból. Była już z boku, a on spadał w przepaść bez końca. A może to było inaczej i najpierw był obrót planety, ból potem? Świecą czymś w oczy, jakiś dureń sprowadził filmowy reflektor i zapalił mu prosto w twarz. Strach? Nie ma strachu. Nie ma, bo obok stoi jego żona jak w dniu, kiedy ją poznał w tej całej wojskowości. I rozmawia z Laryską – więc musiały się jakoś dogadać. To i tak bez znaczenia, scena raptem kurczy się i odpływa gdzieś w dal. Jest cicho i ciepło. Jest? Przecież nie ma. Nic już nie ma… Jak oni sobie teraz poradzą z datą jego śmierci? Pierwszy listopada, łatwo zapamiętać… To się cholera zeszło…

Marek Zarębski
Fot. autor