wtorek, 27 marca 2012

Mit „połowy ceny”


Zaczęło się od tego, że swoje auto kupiłem mniej więcej rok temu. Trzydrzwiowy kompakt o sportowej charakterystyce, co ciekawe wszystkie zmiany wprowadziła sama fabryka i niemiecki dealer. Wtedy, rok temu, taka była sytuacja: żadnych wielkich podróży, maksimum dwoje pasażerów, niezawodność Toyoty, stosunkowo mała pojemność i ten charakterystyczny lekko sportowy „ząbek”… Zostałem więc posiadaczem Toyoty Corolli, model E11, wersja Limited, czyli mocno usportowiona, fotka mówi wszystko. Poprzedni właściciel dużo opowiadał, ale najważniejszego nie wyjąkał. W skrócie – w auto weszło ponad dwa tysiące złotych. Niewielki uliczny wojownik stanął na nogi.

Ale czas płynie nieubłaganie, zmienia się wszystko wokół, u mnie też. Dzisiaj potrzebuję auta większego, najlepiej czterodrzwiowego, z dość obszernym bagażnikiem. Więc Corolla wystawiona do sprzedaży. Dokładny opis, w nim zaś deklaracja, że oto przedstawiam auto, którym nowy właściciel jeszcze tego samego dnia może wybrać się na przykład do Paryża. W razie mechanicznej awarii pokrywam wszelkie poniesione koszty. Czy to mówi coś o stanie pojazdu? Moim zdaniem mówi wszystko. Żadnych konieczny wymian, napraw, modyfikacji. Wsiadasz, odpalasz, jedziesz. Cena 8.200 zł. Mniej więcej 2 tysiące niżej, niż wszystkie poniesione koszty. No ale jak wiadomo w motoryzacji lajf is brutal und wery zasadzkas…


Zaczęło się od dwudniowego telefonicznego milczenia. Liczniki odwiedzin strony z ogłoszeniem cykały równomiernie, ale w sieci głucha cisza. Zaprzyjaźnieni sprzedawcy komisowi: czekają aż ci „zmięknie rura”. Faktycznie, pierwszy rozmówca jakimś okropnym dyszkancikiem zaczął coś bełkotać o tym, że „wczoraj nie mógł, bo był na dyskotece, dzisiaj po naradzie z dziewczyną dają… połowę. I bedom się targować, bo czas leci…”.

Bez specjalnego zdziwienia, sprzedając swoje poprzednie samochody już tak miałem. Odpowiedź zawsze jedna: za połowę to sprzedawali przedwojenni złodzieje. Współcześni za jedną trzecią wartości. Ja nie tylko nie ukradłem, ale wzbogaciłem legalne, dobre auto o pewność użytkowania. Więc nie mamy o czym gadać. „Pan się zastanowi”. Nie. Pan nie będzie się zastanawiał, zły początek rozmowy, młody biznesmenie.

Skąd w ogóle bierze się mit połowy ceny? Kiedyś powiedział bym, że nie wiem. Dzisiaj wiem. I powiem. Bierze się z siermiężno-pańszczyźnianej mentalności handlarzyków, dla których zarobek na pietruszce jest równie godny, co zarobek na skomplikowanych tworach technicznych. To znaczy – nie znają się ani na jednym, ani na drugim, potrafią za to biegle liczyć banknoty zwinięte w gustowny rulonik.

No dobra – ale poziom cen określają przecież nie moje ewentualne zwidy, lecz wolny rynek. Idziemy zatem do internetowych statystyk. Takie same auta wyceniane są w przedziale od 9 do 10 tysięcy złotych. Standardowe modele, znacznie uboższe i mało charakterystyczne na siedem tysięcy. Aluminiowe felgi w nich, warte jakieś 600 – 800 złotych, wyłącznie za dopłatą. U mnie w standardzie. Więc co jest grane?

Kiedy przed laty doradzałem bliźnim jak sprzedawać samochody ukułem podstawową zasadę tej czynności: nie licz na ilość zgłoszeń, ale na jedno właściwe. Jak do zamka nie da się na raz włożyć pięciu kluczy, lecz jeden – tak głupich rozmów należy unikać jak ognia, nie przedłużać. Chcesz to bierzesz, nie chcesz - nie zawracaj gitary.

Kolejne zgłoszenie: ten sam numer telefonu, ale inny rozmówca. „Pan się już zastanowił?”. Tak. Pan podtrzymuje zeznania. „Łee, to do bani, ja mam mniej”. A ile masz? Pięć tysięcy. To szukaj bratku dalej. Tylko po co ja do diabla zapytałem ile ma? Czyżbym jednak wsiąkał w to siermiężno-pańszczyźniane myślenie?...


W ciągu tych dwóch dni wymieniłem w Corolli sworzeń wahacza, tuleje gumowe i łączniki drążka stabilizatora przedniego. Skomplikowane? OK., dla mało wtajemniczonych 350 złotych. Zwariowałem? Nie. Raczej przychylam się do myśli, że nie zmienię ceny finalnej nawet na jotę - więc będę tym autkiem jeździł dalej. A u mnie technicznie pewne to musi być pewne. Zaś pasażerowie tylnej kanapy trochę się namęczą przy wsiadaniu, w końcu to nie mój problem, na swoje stanowisko za kierownicą wchodzę swobodnie szerokimi drzwiami…

M.Z.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Marek: a może żeś po prostu przerąbał cenę? Wiesz jak to jest z taksatorami i statystykami - podają coś, ale sami w to nie wierzą, sami tego za wskazaną kasę nie kupią. Pozdro!

M.Z. pisze...

Anonimku! Może tak być, że przerąbałem. Rynek ma swoje prawa, czasem udaje się je obejść, ale jak widać nie tym razem. W opisanej zabawie smaczek polega na tym, że MOGĘ sprzedać, ale NIE MUSZĘ. Rzadko to mi się zdarzało w przeszłości, szczęśliwie tak jest tym razem. Stąd dzisiaj mogę sobie powiedzieć: a ja mam was w nosie! Nie chcecie dobrego auta - wasza wola, niestety do proponowanych opcji finansowych nie zejdę. Tym razem nie muszę... Ufff!