czwartek, 1 marca 2012

Samorządna karykatura


W tym co piszę ostatnio przewijają się wątki samorządności. Zawodowo obsługiwałem tę tematykę w opisywanych już latach 1986 – 1992. W zakresie samorządu terytorialnego. Nie było takiego? Oficjalnie był. Z innym nazewnictwem stanowisk i pozorami samorządności – ale był. Po roku 1989 miało być lepiej, a nawet wspaniale… Okazało się, że nie jest ani wspaniale, ani kolorowo nawet. Jak większość nadziei tamtych czasów - i samorządowa okazała się złudą. W zakładach pracy nie była skuteczną tamą przed zbójecką dewastacją, a potem równie zbójecką prywatyzacją. I tu i tam działo się równie źle – kompetencje okazały się bardziej papierowe, niż realne, opornych wyeliminowano lub po prostu przekupiono. Reszta nie miała już nic do gadania.

Do roku 1989 obywatel „robotniczej” ojczyzny generalnie przypisany był nie do miejsca zamieszkania, ale do zakładu pracy. Zakład organizował mu domy wypoczynkowe latem czy zimą, przedszkola i kolonie dla dzieci, miejsca zamieszkania, ba, nawet czas wolny. Mało kto już pamięta wesołe wycieczki zakładowe na grzyby lub ryby, cel nieważny, istotne było podróżowanie, oczywiście pod narkozą, bo autokary rzadko należały do luksusowych. Narkoza powodowała zresztą, że lepiej niż dzisiaj zachowana była dbałość o ekologię – któżby tam po dotarciu na miejsce łaził po mokrych krzaczorach w poszukiwaniu grzybów, zwłaszcza gdy wzrok mętny, a krok niestabilny... Więcej osób wie pewno o Nowej Hucie, osiedlu stricte zakładowym, a nie samorządowym. Gdy w prawdziwej hucie „się rypło” – w Nowej Hucie też. I mamy taki skansen jaki mamy. Samorząd zakładowy jako taki oczywiście istniał na papierze –„suwerennie” przydzielał nadwyżki nie wyeksportowanego nie wiadomo gdzie papieru toaletowego, dystrybuował też mydełka w czasie, gdy ich w sklepach brakowało, rajstopy damskie i goździki na Święto Kobiet. No i oczywiście odpowiadał za lepsze lub gorsze pokoje w domach FWP, tu jednak owa suwerenność była już nieco okrojona, wiadomo, że organizacja partyjna do apartamentów miała pierwszeństwo. Samorząd terenowy był po prostu karykaturą: nie dość, że wybierano wyłącznie tych, których należało wybrać to jeszcze wszystkim sterowała „przewodnia siła narodu”.

Po roku 1989 „reformatorzy” wpadli na pomysł, które sprzedano pospólstwu jako triumf „nowego” podejścia do reformy państwa: ludzi oderwano od zakładów pracy i przyszpilono do miejsca zamieszkania. Pojawiły się co prawda głosy, że tym samym odcina się ich od źródeł finansowania – ale tę krytykę zdławiono błyskawicznie i zamieciono pod dywan. Władcą samorządów postanowili zostać nowi panowie: w skrócie mówiło się o nich UW-ole. Tak, Unia Wolności właśnie. Ta sama, której ludzie stanowili nowe prawa samorządowe, później gmatwali je bez końca, by w końcu wyszło na to, że jest dzisiaj jak jest, czyli kiepsko. O tym zresztą niżej. W tym miejscu dodam tyle, że na początku lat 90-tych w samej UW walczyły ze sobą dwie koncepcje samorządowe, obie zresztą importowane: niemiecka i francuska. UW-olskim „wkładem w rozwój” stało się niechlujne połączenie ze sobą obydwu. Złośliwi powiadali, że to k... skrzyżowana z helikopterem. Jak wiadomo takie coś nie ma prawa latać, nawet w miasto.

Kto dzisiaj „trzyma samorządową kasę”? Teoretycznie „trzyma”, a może raczej „decyduje o trzymaniu” organ ustawodawczy. Powstaje w wyniku ogłoszonych i przeprowadzonych wyborów w samorządzie terytorialnym, na przykład gminnym u podstawy. Jakie te ordynacje i kampanie wyborcze są wie już dziecko. Dostają się więc na radnych ludzie przypadkowi lub namaszczeni przez możne partie współczesnego świata. Wybrańcy znają się na różnych rzeczach i sprawach, rzadko jednak na dynamicznym zarządzaniu gminnymi finansami. Te pozostawały kiedyś w rękach „fachowców” osadzonych w organach wykonawczych. Krótko mówiąc starych cwaniaków, którzy niejednego króla przeżyli i z niejednego pieca chleb jedli. Teoretycznie rozliczani są z zysku lub oszczędności. Tym tłumaczą wszelkie swe kroki, nawet te nieudane. Cóż, nie myli się tylko ten, który nic nie robi – mówią w razie kłopotów. I zwykle zapada cisza. A że podczas licznych pomyłek znakomicie zarobili szwagrowie i znajomi królika to było już tajemnicą poliszynela. Samorząd „odjechał” od obywatela ku mamonie. I pewnie dlatego nie ma już ani jednego ani drugiego. Stał się żerowiskiem niektórych. Wybranych – lub wskazanych.

By nie gmatwać wywodu powiem tyle, że moim zdaniem dzięki starannie zaplanowanym posunięciom dyżur nad gminnymi skarbcami pełnią ci, którzy mieli dyżur pełnić. Wielu „fachmanów” pochodzi jeszcze z naboru przed 1989 rokiem, wielu było przez stare kadry szkolonych i ugniatanych. Skutecznie. Samorządna gmina przez minionych ponad dwadzieścia lat stała się niczym innym, jak tylko żerowiskiem dla wybranych, a osadzonych na urzędniczych stanowiskach. O to żerowisko pasożyt dba jak najstaranniej – ale tylko w tym zakresie, jaki jest mu niezbędny do pobierana sowitych uposażeń i przeprowadzania przedsięwzięć przynoszących profity. Mieszkańcy w pewnym sensie są tu tylko tłem. Owszem, płacącym stosowne myto, to w końcu element, na którym między innymi się żeruje – ale dalej już niekoniecznym do wysłuchania czy udzielenia mu pomocy. Ich zadowolenie czy brak zadowolenia jest mniej ważnym, niż na przykład zadośćuczynienie grupom popierającym kolejnego „władcę”. Można na przykład sprzedać gminne miejsce, dom, w którym od lat mieszkali kolejni gminni lekarze – można, ponieważ nikt nie zapyta co się stanie, jeśli kupujący zaprzestanie praktyki i trzeba będzie postarać się o innego lekarza. Być może lokalny satrapa wie coś, o czym nie wiedzą inni, może ma w planach budowę kolejnej „lekarzówki” z publicznych pieniędzy, to nie są jednak sprawy, o których rozmawia się mieszkańcami.

Więc czy dzisiejsza super-karykatura samorządności nie jest aby bardziej dolegliwa? Czy dzisiejsze świty administratorów, łaskawie od czasu do czasu wizytujących podległe im żerowiska nie są aby większe, bardziej bezczelne i aroganckie, zaś całość nie przypomina dawnych „gospodarskich wizyt”, tak propagowanych za późnego Gierka?

Jak się przed tym bronić, jak konstruować grupę obywatelską, która w naturalny i prawnie dozwolony sposób wyprze strukturę skostniałą, niewydolną i przekupną? Pojawia się coraz więcej głosów, że nie da się tego zrobić wprost – ale można to uczynić poprzez powołanie do życia czegoś na kształt państwa podziemnego. Polskie doświadczenia są tu przeogromne. A też współczesna technika, choćby Internet, wydaje się sprzyjać podobnym czynnościom. Doświadczenia małych gmin pokazują jednak, że takie zabiegi winny być poprzedzone opracowaniem kompletnego, inteligentnego planu. I jego realizacją powinien zając się Przywódca z prawdziwego zdarzenia: zorientowany w prawnych niuansach samorządności, zdecydowany, gotów do publicznej obrony swego zdania. Pojawienie się Przywódcy zakłada istnienie nie jakiegoś tajnego ośrodka decyzyjnego, przeciwnie, tu bardziej chodzi o konkretnego, publicznie prezentującego się człowieka, który będzie w stanie zapalić do swych pomysłów ludzi jeszcze nie przekonanych.

A co w sytuacji, gdy takiego przywódcy brak, plany nie istnieją, narasta wyłącznie proste (by nie powiedzieć: prostackie) niezadowolenie, liczba bezrobotnych rośnie, a bieda galopuje poprzez puste, post-PGR-owskie pola? Oczywiście nie ma tu jednej, uniwersalnej rady. Po części odpowiedź wynika z historii choćby Solidarności: ta pierwsza i właściwa korzystała szeroko z usług doradców. To, że w efekcie przejęli oni władzę nad ruchami potężnego związku wynika po pierwsze ze złego tych doradców doboru, po drugie z aktywnych posunięć tajnych, PRL-owskich służb, które zdołały nasycić agentami niemal każdy solidarnościowy zespół. Ważne jest dalej dokładne przyjrzenie się rozmaitym samozwańcom, którzy w wypadku niezadowolenia ludzkiego pojawiają się jak spod ziemi, za jedno czy przywiezieni motorówką, czy podrzuceni w inny sposób. Ta sama historia dowodzi, że jednak miało miejsce właściwe rozpoznanie ich intencji i roli, że znaleźli się ludzie, którzy dokładnie zdiagnozowali sytuację. Pozostaje jak zwykle pytanie: a czy ich wysłuchano?...

Niebezpieczeństwa złego doboru wspomnianych doradców i zaakceptowania ludzi działających pod „fałszywą flagą” istnieją zawsze – i w wielu przypadkach prawdziwe ludzkie niezadowolenie może okazać się dla nich elementem sztuczki, która przykrywa całkiem inne, tajemne działania. Tak szeroko opisywaną przeze mnie paradę manewrów w małej gminie Ruciane Nida uważam właśnie za podobne czynności. Czy nikt nie widział tego, że nieprawdziwą, farbowaną rzeczniczką ludzkiej złości z dnia na dzień staje się aktywna lewaczka, a więc osoba, dla której miejsce zamieszkania nie ma najmniejszego znaczenia, liczą się zewnętrzni dyspozytorzy i ich plany? Przecież to była fałszywa reprezentantka, bez poparcia kogokolwiek miejscowego, podpita i hałaśliwa mentalna gówniara z jak najfatalniejsza historią podobnych działań w innych miejscach kraju… Te informacje były publicznie dostępne, wystarczyło pół godziny spędzone przed ekranem komputera… Czy nikt nie był w stanie odebrać choćby części czytelników dwóm pozostałym ośrodkom zamętu sieciowego? Zapewne tak – ale nie wykonano niczego. Lub powiem łagodniej: nie wykonano niczego skutecznie. Portal, który miał się tej damie sprzeciwiać okazał się humbugiem – wkrótce wyszło, że w gruncie rzeczy popiera istotę tego, o co lewaczce chodziło. Dopuszcza do głosu jakieś Mariole, którym wydaje się, że dwa razy do zdania wpakowane słowo "tolerancja" czy "szacunek" usprawiedliwiają każdą głupotę, każdą banialukę... A może to też fałszywa flaga i autor sam ze sobą dyskutuje, sam sobie stawia głupawe pytanie i udziela na nie głupawych odpowiedzi? Powstaje hałas, po którym przyjdzie zniechęcenie, marazm, poddanie się wszystkim czynnościom „władzy”… „Chwalcie szefa swego – możecie mieć gorszego”. Gdyby ktokolwiek miał w tym miejscu wątpliwości tyczące się stawianej diagnozy – zapytam go o jeden tylko detal. Dlaczego mianowicie reprezentant „niezadowolonych” po przegranej kampanii raczył wypowiedzieć się mętnie właśnie u lewaczki? Od kiedy grali w tę samą grę? Co mają znaczyć menelskie deklaracje „Będę z wami dalej”? Chłopczyku kolorowy: niezadowoleni naprawdę powinni ci ukręcić łeb, spowodować cywilną śmierć i nigdy więcej nie brać do żadnych działań! Chyba żeś też wynajęty do spektaklu aktorzyna drugiego planu...

M.Z.

Fot. andrzejorzechowski.republika.pl

Brak komentarzy: