czwartek, 1 marca 2012

Rocznice beznadziei


Nie lubię okrągłych rocznic. Dwadzieścia lat, czterdzieści, za Cheopsa, jakieś stulecia i tysiąclecia… Bardziej bawi mnie myśl taka, że w karciany sposób (oczko!) dwadzieścia jeden lat temu, dokładnie o tej porze wyjechałem po raz pierwszy za własne pieniądze, z prywatnym paszportem za granicę. Coś tam zobaczyłem, odpryski tego w różnych wpisach także na tym blogu, dzisiaj bardziej chodzi o to, że wtedy miałem coś, czego obecnie doznać nie potrafię: nadzieję. Że będzie spokojniej, że będzie praca, bez tych wszystkich politycznych i administracyjnych stresów, ze spokojnie doroślejącymi dziećmi. Okazało się to mirażem. Rozwiewał się stopniowo, ale skutecznie. Aż do finału.

Ponieważ najpierw trafiłem do Belgii - ten mały kraj stał się na dość długo wyznacznikiem wszystkiego, co się w następnych latach pośród moich emocji działo. Belgowie po okresie oswajania się z dziwnym przybyszem ostrzegali, że nasz hurra-optymizm nie będzie trwał wiecznie, jest bowiem oparty na fałszywych przesłankach i kompletnie błędnych rozwiązaniach politycznych. Pytali na przykład kiedy powsadzamy do więzień wszystkich sprawców naszej uprzedniej niedoli, na nowo napiszemy prawdziwe podręczniki historii, stworzymy narodowy rząd, pokażemy bankierom jak działać i gdzie ich miejsce, ba, nawet pogonimy leniwych i przekupnych celników. Cóż rzec na takie dictum? Wzruszało się ramionami – przecież są ważniejsze sprawy. Jakie? No… jakieś tam… Wtedy w oczach rozmówców zapalało się coś na kształt światełka „troskliwego zrozumienia i wybaczenia”. Tak: choremu na rozum należy wybaczyć jego nieobyczajne zachowanie. Może po kolejnej dawce leków nieco mu się poprawi…

Wracałem, wyjeżdżałem, znów wracałem. Co ruch - to ciężej szło. I nie z winy Walonów czy Flamandów – z winy Polaków. Im staranniej zacierano ślady po wyjątkowo przerażającym przejściu granicznym pomiędzy dwoma państwami niemieckim w Helmstaedt tym ciężej żyło się w kraju z podnoszącymi łeb sowieckimi nawykami wiecznego ustalania granic ruchu, kontrolowania obywateli, pobierania od nich mnożących się stale opłat za wszystko, ponownego przyduszania do ziemi. Moja ulubiona Antwerpia też dziczała, coraz więcej w niej było agresywnych kolorowych, już nie dało się spokojnie maszerować ulicami wieczorem, pojawiły się dzielnice, do których w ogóle lepiej było nie wchodzić. Ludzie stamtąd wyprowadzali się z centrum i zamieszkiwali na obrzeżach, może jeszcze dalej, ale transport nie stanowił w tym kraju problemu, praca zresztą też nie. Inaczej niż u nas – tu angażowano już nie na etat, ale jakieś lipne umowy, nie wypłacano należności, o każdą zarobioną złotówkę trzeba było walczyć coraz ostrzej. A droga azylu politycznego w Belgii była już definitywnie zamknięta… Ostatecznie jeszcze wtedy Polak mógł zostać murarzem, tych brakowało zawsze. Ja nie miałem ochoty.

Dzisiaj już wiadomo kto wtedy, na ile i jakim sposobem oszukał nas wszystkich i każdego z osobna. Dzisiaj ci ludzie zajmują się działalnością misyjną wobec przygłupich tubylców, perorują z sejmowych ambon, nauczają myśleć na szklanym ekranie, wskazują, zakazują i planują jakby tu jeszcze Polaka udupić. Wszystko jedno, młodego czy starego, teraz już liczy się wyłącznie sztuka, w tym czasie tyle i tyle sztuk ma być złupionych, kropka. Władza bawi się coraz okrutniej i bardziej kosztownie, ktoś więc te talary dla zabawy panów musi wyprodukować, oddać dobrowolnie lub pod przymusem. Jaką mam mieć nadzieję? Że pewnego dnia przylecą Marsjanie i wszystko złe padnie? Że dzieci znormalnieją? Opozycja się narodzi lub obudzi? Przecież to wszystko złuda… Jak „oczko” w kartach mogła oznaczać wygraną fortunę – ale nie znaczy NIC. Usiadłem do złego stołu ze złymi, cynicznymi i oszukańczymi graczami…

M.Z.
Fot. sieć

Brak komentarzy: