niedziela, 16 października 2011

LOGIKA LAWIN


Porobiło się w ostatnim czasie tak, że po okresie bezruchu ruszyła mała lawinka zdarzeń, by zaraz po niej mogła się pojawić większa. Oczywiście nie mówię tu w zakamuflowanej formie o wygranej w totolotka, jak wiadomo nie jest to możliwe, choć naiwni i pełni bezpodstawnej wiary twierdzą inaczej. Mówię bardziej o cyklu spotkań i rozmów, jakie odbyłem i jakie są jeszcze przede mną, choćby jutro. Wynika z nich kilka ustaleń, zrazu wydały mi się dziwne, później już nie tak bardzo. Ale opowiem po kolei…

W Nowym Jorku jak wiadomo pojawiły się spore grupy młodych ludzi, którzy mówią coś, co jeszcze nie tak dawno w ogóle Amerykanom nie mieściło się w głowach: a mianowicie, że bankierzy oszukują, nadto zachowują się jak naziści, przez co lud trzeszczy niczym lód w styczniu czy lutym, gdy zima sroga i końca jej nie widać. Manifestacje na Wall Street, czyli głównej siedzibie bankierskich i giełdowych grandziarzy usunięto z ulicy siłą i podstępem, niestety wieść jak to wieść, rozeszła się lotem błyskawicy po świecie. I o dziwo znalazła nawet swych współwyznawców w spokojnej krainie nad Wisłą. Niedawno podobną manifestację zorganizowano też w Warszawie, jesienne wróble ćwierkają, że stało się tak za podpuszczeniem pewnej sporej gazety. Miałem okazję rozmawiać – skoro już od wspomnienia rozmów zacząłem – z jednym z uczestników owej manifestacji. I młody człowiek powiedział ni mniej ni więcej to, że wszystko zorganizowane było wzorowo, nieznani sprawcy przygotowali stosowne transparenty, a szeptana wieść wnosiła, że w Polsce bankierów napadać raczej nie należy, w końcu rodzice młodych ludzi mają tyle kredytów, że już postawienie choćby jednego z nich w stan natychmiastowej wymagalności przyniesie demonstrantom więcej szkody, niż pożytku. Napadnięto zatem pracodawców. Że niby wolą umowy czasowe, a nie stałe, a w ogóle przed młodymi nie rozpościerają wizji świetlanej i bezkonfliktowej przyszłości. Nijak mój rozmówca nie mógł pojąć, że w naturze istnieje coś takiego, jak następstwo rzeczy i zdarzeń. I z niego wynika otóż, że najpierw rodzice manifestantów zmajstrowali kiepskie prawa, potem przedsiębiorcy starali się do nich dostosować, w efekcie jest co jest, zatem naprawę należy owszem, zacząć, tyle że nie od tego końca.

A cwany młodzian mi na to, że w niuanse finansowe to on się wtrącał nie będzie, pieniądz jak wiadomo jest towarem, procenty mnożyć trzeba – zatem o te zmiany to niechaj martwi się inna demonstracja. Im kazano co kazano – i oni to wykonali.

Ciekawe, prawda? Mnie nie dziwi o tyle, że trochę już żyję, to i owo pamiętam, więc metoda robienia sztucznego zamętu i precyzyjnie sterowanych demonstracji nie jest dla mnie czymś kompletnie nowym. Przeciwnie: coś przypomina i daję słowo, że nie były to jasne czasy. To właśnie dlatego od wielu lat stanowczo odmawiam zapisywania się do tworzonych internetowo tajnych oddziałów partyzanckich, grup oporu i grup poszukiwaczy sprzeczności. Za dobrze bowiem pamiętam jak to wszystko kończyło się dla ludzi, którzy jakimś przypadkiem należeli do innego plemienia, niż teoretycznie powinni należeć.

W kolejnej zaś rozmowie wrócił wspomniany przed chwilą element, czyli twierdzenie, że pieniądz jest towarem, zaś procenty to obowiązek obywatelski i moralny, dalej tych bzdetów nie ciągnę, mam inną opinię. W niej stoi jak byk, że pieniądz to nie towar, lecz miara wartości, dobrze, gdy wytworzonej, a nie zmajstrowanej tak, jak majstruje się króliki w zaciszu cylindra cyrkowego sztukmistrza. Kilka razy w czasach minionych miałem okazję pożyczać dobrym znajomym niewielkie kwoty – i zawsze stawała pomiędzy nami kwestia ile mają mi oddać. Twierdziłem, ze pożyczona stówa domaga się zwrotu w wysokości stówy. Kandydat na pożyczkobiorcę nieodmiennie zaczynał mi się uważnie przyglądać kombinując co też takiego trzymam w zanadrzu i czy przypadkiem ta stówa nie okaże się dlań czymś nieskończenie przykrym. Tłumaczyłem tedy, że są na świecie takie krainy, w których „procent” jest czymś nieznanym, ba, prawnie zakazanym – i nikt nie słyszał, by taka na przykład Arabia Saudyjska narzekała na krach finansów publicznych. „ No ale ty przecież nie jesteś Arabem czy jakimś innym antysemitą?...”

Rany boskie! Nie jestem ni jednym ni drugim! Tkwię uparcie w pewnym wyobrażeniu świata, które kiedyś mi wpojono, widzę, że sprawdza się wszędzie tam, gdzie ludzie postępują wobec siebie normalnie, może to jakiś relikt innej cywilizacji, dla mnie jak najbardziej polskiej i w żadnym wypadku nie „anty”. „A po wtóre nie pożyczę ci już tej stówy – przez automatyczne twierdzenie, iż Arab to od razu antysemita, zaś ja głupszy od obu. Won gnoju!”

No a jutro kolejne rozmowy, w jednej z nich z całą pewnością stanie problem co lepsze i dla kogo: umowa o dzieło czy umowa-zlecenie. Obawiam się, że wybór będę miał niewielki.

M.Z.

Brak komentarzy: