Straciłem zapał do blogowania? Nie. Poznawałem przez krótki czas inne światy wokół nas. I przyznaję, że było to zajęcie na tyle absorbujące, iż nie bardzo wiedziałem jak tę obserwacyjną żabę zjeść.
Najpierw suburbia, kiedyś wyklęte, dzisiaj senne i spokojne jak większość metropolitalnych przedmieść. A jednak pod tą skorupką stale coś się tam dzieje, ludzie i ludziska kręcą swoje małe i duże interesiki, liczą złotówki i wciąż wychodzi im, że za dużo płacą innym. Prywaciarz podstawia kontener na śmieci innemu prywaciarzowi: trzysta. Pierwszy zły, bo subiekcja za psi grosz. Drugi w nienajlepszym humorze, bo wyjechała tylko połowa ładunku do wyrzucenia, znów trzeba zamawiać blaszane pudło i znów "uiszczać". Szef kontroluje podwładnych, normalka. Podwładni nabierają szefa na godziny spędzone niekoniecznie w pracy - też normalka. Młodzi nie potrafią wypełniać kart drogowych i delegacyjnych, w dziecinnej imaginacji z Rzeszowa jadą do Kielc służbowym samochodem pół godziny. Cóż, kiks, pomyłka, za kilka tygodni pewnie przyjdzie wprawa. Nastało nowe, z komputerami ostatniej generacji i komórkami, które tylko krawatów nie wiążą. Ale reszta dokładnie taka sama, jak przed laty. Na samym dole tego jakże biologicznego łańcucha pokarmowego siedzą dawni "fizyczni" i szmatami namoczonymi w czystej denaturze wycierają różne elementy. Tu się już nic nie da skręcić. W "Dzienniku 1954" Tyrmand opisuje los Herberta i ubolewa: taka osobowość, takie możliwości i tylko stanowisko chronometrażysty w spółdzielni inwalidów nauczycielskich... Obydwaj ledwo przekroczyli trzydziestkę, jeszcze wyjdą na prostą. Nie każdemu to dane.
Po suburbiach sąsiedztwo bezpośrednie - urzędowe blokowisko wzdłuż Domaniewskiej i okolic. I moloch telewizyjny na Woronicza. Kiedy rano na skrzyżowaniu spotykają się dwie chmary Ważnych jadących tu lub tam nie obędzie się bez wypadku. Tu dokonuje się prawdziwy test wyobrażeń o własnej randze kierowców - żaden nie ustąpi, co tam jakieś durnowate przepisy. Łup! I sto tysięcy szlag trafił, może nie do końca, ale to już nie ta Toyota, nie ten Volkswagen, nie to Audi. Z wnętrz rozbitych aut wysiadają ludzie obsypani pyłem z wystrzelonych poduszek, wręczają sobie wizytówki, czekają na pomoc drogową. Młodzi, modnie ubrani, na luzie. W końcu nic się nie stało, chwila strachu i po krzyku, jutro będzie następna służbówka... W magazynach molochów mrówcza praca: ten coś przywiózł, ten czegoś się domaga, urzędnicy w granatowych fartuchach zwijają się jak w ukropie. Hanover nie wysłał! Bruksela zalega! Gdzie mi to stawiasz idioto! Udobruchani wręczają swe ozdobne wizytówki - product manager, supervisor... Ble, ble, ble, bla, bla, bla. Szefowie chronometrażystów... Kupują działki na Mazurach. To nie żadna tam moda. Dzisiaj to obywatelski obowiązek Ważnych i Dużych.
Nie, już nie chce mi się zmieniać kwalifikacji zawodowych. Nie czuję pędu do kupna działki, zostania product managerem, lub nakręcenia materiału o studniowych sukcesach rządu Tuska. Obejrzałem kilka innych miast, zamykam drzwi.
Marek Zarębski
Najpierw suburbia, kiedyś wyklęte, dzisiaj senne i spokojne jak większość metropolitalnych przedmieść. A jednak pod tą skorupką stale coś się tam dzieje, ludzie i ludziska kręcą swoje małe i duże interesiki, liczą złotówki i wciąż wychodzi im, że za dużo płacą innym. Prywaciarz podstawia kontener na śmieci innemu prywaciarzowi: trzysta. Pierwszy zły, bo subiekcja za psi grosz. Drugi w nienajlepszym humorze, bo wyjechała tylko połowa ładunku do wyrzucenia, znów trzeba zamawiać blaszane pudło i znów "uiszczać". Szef kontroluje podwładnych, normalka. Podwładni nabierają szefa na godziny spędzone niekoniecznie w pracy - też normalka. Młodzi nie potrafią wypełniać kart drogowych i delegacyjnych, w dziecinnej imaginacji z Rzeszowa jadą do Kielc służbowym samochodem pół godziny. Cóż, kiks, pomyłka, za kilka tygodni pewnie przyjdzie wprawa. Nastało nowe, z komputerami ostatniej generacji i komórkami, które tylko krawatów nie wiążą. Ale reszta dokładnie taka sama, jak przed laty. Na samym dole tego jakże biologicznego łańcucha pokarmowego siedzą dawni "fizyczni" i szmatami namoczonymi w czystej denaturze wycierają różne elementy. Tu się już nic nie da skręcić. W "Dzienniku 1954" Tyrmand opisuje los Herberta i ubolewa: taka osobowość, takie możliwości i tylko stanowisko chronometrażysty w spółdzielni inwalidów nauczycielskich... Obydwaj ledwo przekroczyli trzydziestkę, jeszcze wyjdą na prostą. Nie każdemu to dane.
Po suburbiach sąsiedztwo bezpośrednie - urzędowe blokowisko wzdłuż Domaniewskiej i okolic. I moloch telewizyjny na Woronicza. Kiedy rano na skrzyżowaniu spotykają się dwie chmary Ważnych jadących tu lub tam nie obędzie się bez wypadku. Tu dokonuje się prawdziwy test wyobrażeń o własnej randze kierowców - żaden nie ustąpi, co tam jakieś durnowate przepisy. Łup! I sto tysięcy szlag trafił, może nie do końca, ale to już nie ta Toyota, nie ten Volkswagen, nie to Audi. Z wnętrz rozbitych aut wysiadają ludzie obsypani pyłem z wystrzelonych poduszek, wręczają sobie wizytówki, czekają na pomoc drogową. Młodzi, modnie ubrani, na luzie. W końcu nic się nie stało, chwila strachu i po krzyku, jutro będzie następna służbówka... W magazynach molochów mrówcza praca: ten coś przywiózł, ten czegoś się domaga, urzędnicy w granatowych fartuchach zwijają się jak w ukropie. Hanover nie wysłał! Bruksela zalega! Gdzie mi to stawiasz idioto! Udobruchani wręczają swe ozdobne wizytówki - product manager, supervisor... Ble, ble, ble, bla, bla, bla. Szefowie chronometrażystów... Kupują działki na Mazurach. To nie żadna tam moda. Dzisiaj to obywatelski obowiązek Ważnych i Dużych.
Nie, już nie chce mi się zmieniać kwalifikacji zawodowych. Nie czuję pędu do kupna działki, zostania product managerem, lub nakręcenia materiału o studniowych sukcesach rządu Tuska. Obejrzałem kilka innych miast, zamykam drzwi.
Marek Zarębski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz