środa, 22 stycznia 2014

A już był w ogródku, już witał się z gąską...



Niedawno pisałem krótko o „Resortowych dzieciach”, zresztą trzymając się ustalenia, że książka potrzebna, szkoda, że tak późno napisana i że pewnie hałas będzie z jej powodu okrutny. Tak też się stało. Pół mainstreamu wiele dni żyło rozważaniami jaka to krzywda stała się Swawolnej Monisi i Prorokowi Mniejszemu Żakowskiemu. Albo niejakiemu Mellerowi, którego fizjonomia na publikowanych fotkach dowodzi, że pomysł z Frankensteinem, tym z wysokim, sztucznym czołem doszytym do reszty na okrętkę - nie był wcale taki pozbawiony sensu. Plotą o swoich rzekomych nieszczęściach same bzdury - i żadne gadanie, że Targalski był jednak w partii, a Kania pożyczała pieniądze od teściowej gangstera niczego tu nie zmieni. Rzecz bowiem polega moim zdaniem na tym, że oto ujawnione i podważone zostały zasady rozpaczliwych poszukiwań przez neo-komuchów zastępczej klasy robotniczej. Ale aby to uczynić skutecznie – najpierw należało pozyskać grupę niezawodnych wydmuszek dziennikarskich. A któż się do tego nadawał lepiej, niż resortowe dzieci? I te właśnie „dzieci” otrzymały zadanie jasne i nie pozostawiające wątpliwości: zrobić reszcie nadwiślańskiej ludności taką wodę z mózgu, by się już w niczym nie mogli połapać. No i się zaczęło…

Teoria odmienności queer i późniejszy „genderyzm” były więc dla manipulantów prawdziwym darem materialistycznych niebios. Co o tym sądzę – nie będę się powtarzał, wszystko można znaleźć tutaj: http://mcastillon.blogspot.com/2012/05/wyznania-teoretyka.html
Od delikatnie zrazu szkicowanych problemów „śliskiej tożsamości” łatwo potomkowie i wychowankowie komuchów przeszli do ostrzejszych i dosłownych cięć chirurgicznych, co zresztą w ekstremalnym przypadku nagrodzone zostało poselskim fotelem. Awangardą propagowania „zmian” okazały się oczywiście resortowe dzieci - od strony hałasowania o rozwojowej roli zboczeń - plus kobietony jak Środa, Szczuka i kilku mniej czy bardziej  jawnych pedałów. Nie wiem czy ktoś zauważył, że im więcej wokół nas pojawiało się metroseksualnych młodzieńców i panienek pod krawatem i z biczem – ta moda przeszyła via niemieckie wydawnictwa ponoć młodzieżowe - tym żwawiej poruszały się na scenie politycznej wskrzeszone trupy typu Millera et consortes. Wreszcie mieli kogo osiodłać! Wreszcie było kogo „bronić”! Po zlikwidowanych kompletnie dużych i średnich zakładach przemysłowych odmieńcy jawili im się jako nowa kategoria wołów roboczych, w imieniu których dalej można było spijać dobre trunki, pleść bzdury poczęte przed laty przez Antoniego Gramsciego i inkasować unijne fundusze „na rozwój równości i demokracji”. Bardzo szybko też zauważono, iż destrukcja rodziny jako takiej, grup wyznaniowych czy mikro-społeczności idzie łatwiej, gdy na podorędziu znajduje się pozornie naukowa i pozornie europejska teoryjka wypisz wymaluj stworzona przecież przez braci-lewaków. Klasyczną cywilizację łacińską zgrabniej jest dekonstruować poprzez systematyczne, powolne działanie, niż okryte złą sławą rewolucje i wojny.

Tęcza na Placu Zbawiciela za publiczne pieniądze, potem kilkakrotne celowe jej podpalanie, wszystkie te „minuty miłości i pocałunku” pod nadwątloną konstrukcją myślowej bzdury – to się nawet niektórym podobało. Bo niby co robić w wielkim, żarłocznym i drogim mieście, gdy „słoik” ma do kolejnej podróży prowiantowej do rodziców pod Ciechanowem jeszcze kilka dni? Oglądać pierwszy oficjalny kibuc na warszawskim Jazdowie, w dawnych domkach fińskich? Podniecać się rzekomo artystycznymi wystawami w nieodległym Zamku Ujazdowskim? Spędzać czas w nie najtańszym kinie na produkcji Larsa Von Triera pod wstrząsającym tytułem „Nimfomanka”? Czy może protestować przeciw nie bardzo wiadomo czemu na kolejnym spędzie podstarzałych ciotek rozebranych do majtek na Placu Defilad? Albo maszerować wespół z babą o głosie trąby jerychońskiej rozbijającej mury dawnych twierdz?

Tymczasem dezaprobata przybierała na sile. Jak zwykle zaczęło się od Internetu. Rozbite portale przedstawiające się jako prawicowe nie mają już co prawda tego znaczenia, do rok - dwa lata temu – ale wielość głosów ze słabszych źródeł poczęła się jednak łączyć w krytyce kulturowego lewactwa. Atak na resortowe dzieci zdarzył się w najgorszym momencie: akurat w chwili, w której potomkowie lewaków chcieli mieć zabezpieczone tyły i legitymacje jedynych sprawiedliwych. Chcieli przemawiać z wysokich mównic, chcieli nauczać i wskazywać – a tu masz babo placek, gołe podstarzałe dupy jak na widelcu i żadnej nadziei na odwołanie! Zaczął się dziki wrzask, miotanie przekleństw i wyciąganie trupów z szaf i schowków. Był w partii, więc powinien milczeć! Donos Monisi na własnego męża to tylko zabezpieczenie powództwa rozwodowego, a nie żadne tam świństwo! Czego się to tałatajstwo jeszcze nie chwyci – trudno zgadnąć. Więc książka spełniła swoją rolę bardziej, niż zapewne jej autorzy mogli przypuszczać. I nie ma znaczenia ujadanie niektórych blogerów, że to tylko taka próba dorwania się do innego podziału tortu państwowych zamówień i etatów. Echo się niesie - i nic się na razie nie da z tym zrobić…

M.Z.

Brak komentarzy: