Niedawno pisałem krótko o
„Resortowych dzieciach”, zresztą trzymając się ustalenia, że książka potrzebna,
szkoda, że tak późno napisana i że pewnie hałas będzie z jej powodu okrutny. Tak też się stało. Pół mainstreamu wiele dni żyło rozważaniami jaka to krzywda
stała się Swawolnej Monisi i Prorokowi Mniejszemu Żakowskiemu. Albo niejakiemu
Mellerowi, którego fizjonomia na publikowanych fotkach dowodzi, że pomysł z
Frankensteinem, tym z wysokim, sztucznym czołem doszytym do reszty na okrętkę -
nie był wcale taki pozbawiony sensu. Plotą o swoich rzekomych nieszczęściach
same bzdury - i żadne gadanie, że Targalski był jednak w partii, a Kania
pożyczała pieniądze od teściowej gangstera niczego tu nie zmieni. Rzecz bowiem
polega moim zdaniem na tym, że oto ujawnione i podważone zostały zasady
rozpaczliwych poszukiwań przez neo-komuchów zastępczej klasy robotniczej. Ale
aby to uczynić skutecznie – najpierw należało pozyskać grupę niezawodnych
wydmuszek dziennikarskich. A któż się do tego nadawał lepiej, niż resortowe
dzieci? I te właśnie „dzieci” otrzymały zadanie jasne i nie pozostawiające
wątpliwości: zrobić reszcie nadwiślańskiej ludności taką wodę z mózgu, by się
już w niczym nie mogli połapać. No i się zaczęło…
Teoria odmienności queer i
późniejszy „genderyzm” były więc dla manipulantów prawdziwym darem
materialistycznych niebios. Co o tym sądzę – nie będę się powtarzał, wszystko
można znaleźć tutaj: http://mcastillon.blogspot.com/2012/05/wyznania-teoretyka.html
Od delikatnie zrazu
szkicowanych problemów „śliskiej tożsamości” łatwo potomkowie i wychowankowie komuchów przeszli do
ostrzejszych i dosłownych cięć chirurgicznych, co zresztą w ekstremalnym
przypadku nagrodzone zostało poselskim fotelem. Awangardą propagowania „zmian”
okazały się oczywiście resortowe dzieci - od strony hałasowania o rozwojowej
roli zboczeń - plus kobietony jak Środa, Szczuka i kilku mniej czy
bardziej jawnych pedałów. Nie wiem czy
ktoś zauważył, że im więcej wokół nas pojawiało się metroseksualnych
młodzieńców i panienek pod krawatem i z biczem – ta moda przeszyła via
niemieckie wydawnictwa ponoć młodzieżowe - tym żwawiej poruszały się na scenie
politycznej wskrzeszone trupy typu Millera et consortes. Wreszcie mieli kogo
osiodłać! Wreszcie było kogo „bronić”! Po zlikwidowanych kompletnie dużych i
średnich zakładach przemysłowych odmieńcy jawili im się jako nowa kategoria
wołów roboczych, w imieniu których dalej można było spijać dobre trunki, pleść
bzdury poczęte przed laty przez Antoniego Gramsciego i inkasować unijne
fundusze „na rozwój równości i demokracji”. Bardzo szybko też zauważono, iż
destrukcja rodziny jako takiej, grup wyznaniowych czy mikro-społeczności idzie
łatwiej, gdy na podorędziu znajduje się pozornie naukowa i pozornie europejska
teoryjka wypisz wymaluj stworzona przecież przez braci-lewaków. Klasyczną
cywilizację łacińską zgrabniej jest dekonstruować poprzez systematyczne,
powolne działanie, niż okryte złą sławą rewolucje i wojny.
Tęcza na Placu Zbawiciela
za publiczne pieniądze, potem kilkakrotne celowe jej podpalanie, wszystkie te „minuty
miłości i pocałunku” pod nadwątloną konstrukcją myślowej bzdury – to się nawet
niektórym podobało. Bo niby co robić w wielkim, żarłocznym i drogim mieście, gdy
„słoik” ma do kolejnej podróży prowiantowej do rodziców pod Ciechanowem jeszcze
kilka dni? Oglądać pierwszy oficjalny kibuc na warszawskim Jazdowie, w dawnych
domkach fińskich? Podniecać się rzekomo artystycznymi wystawami w nieodległym
Zamku Ujazdowskim? Spędzać czas w nie najtańszym kinie na produkcji Larsa Von
Triera pod wstrząsającym tytułem „Nimfomanka”? Czy może protestować przeciw nie
bardzo wiadomo czemu na kolejnym spędzie podstarzałych ciotek rozebranych do
majtek na Placu Defilad? Albo maszerować wespół z babą o głosie trąby jerychońskiej rozbijającej mury dawnych twierdz?
Tymczasem dezaprobata
przybierała na sile. Jak zwykle zaczęło się od Internetu. Rozbite portale
przedstawiające się jako prawicowe nie mają już co prawda tego znaczenia, do
rok - dwa lata temu – ale wielość głosów ze słabszych źródeł poczęła się jednak
łączyć w krytyce kulturowego lewactwa. Atak na resortowe dzieci zdarzył się w
najgorszym momencie: akurat w chwili, w której potomkowie lewaków chcieli mieć
zabezpieczone tyły i legitymacje jedynych sprawiedliwych. Chcieli przemawiać z
wysokich mównic, chcieli nauczać i wskazywać – a tu masz babo placek, gołe
podstarzałe dupy jak na widelcu i żadnej nadziei na odwołanie! Zaczął się dziki
wrzask, miotanie przekleństw i wyciąganie trupów z szaf i schowków. Był w
partii, więc powinien milczeć! Donos Monisi na własnego męża to tylko
zabezpieczenie powództwa rozwodowego, a nie żadne tam świństwo! Czego się to
tałatajstwo jeszcze nie chwyci – trudno zgadnąć. Więc książka spełniła swoją
rolę bardziej, niż zapewne jej autorzy mogli przypuszczać. I nie ma znaczenia
ujadanie niektórych blogerów, że to tylko taka próba dorwania się do innego
podziału tortu państwowych zamówień i etatów. Echo się niesie - i nic się na
razie nie da z tym zrobić…
M.Z.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz