Czytam inne portale.
Połykam niektóre zamieszczane tam treści (bo nie wszystkimi się interesuję!) i
przejmuję głupawymi często dyskusjami zamieszczonymi w formie komentarzy.
Obserwuję jak producenci umysłowej gumy do żucia produkują enuncjacje a to o
uzbrojeniu Izraela, a to znaczeniu słowa dla nowych zasad cywilizacyjnych.
Rozśmieszają mnie coraz częściej powtarzane apele o produkowanie prawdziwych
ogólnopolskich informacji – tymczasem Polska Agencja Prasowa nie ma na to
pieniędzy (woli zresztą też nie), a pojedynczy blogerzy winni tę kasę wytrzepać
z pustych kieszeni… Urocza dezynwoltura ludzi zamożnych, prawda? Ale przy
okazji tak sobie pomyślałem, że apel sprzed kilku dni o produkowanie tekstów
związanych ze znanymi autorom realiami sąsiadów i bliskiej okolicy jest tu jak
najbardziej na miejscu. Ogranicza po prostu koszta konieczne do poniesienia. A
co zdolniejszym blogerom daje szansę na wywiedzenia stosownych uogólnień…
A potem ten obraz ulega
zakłóceniu. Raz z już podawanej przyczyny: miejscowemu czegoś tam nie wypada, w
końcu żyje na co dzień w określonym środowisku i jednak podlega miejscowym
obyczajom. Po drugie w dłuższym czasie ograniczanie się do jednego obszaru
spraw czyni coraz uboższym ogólną sferę refleksji. Z własnego doświadczenia
wiem, że zbyt długie mentalne siedzenie w jednym miejscu zaciera proporcje i
utrudnia właściwą ocenę niemal każdego zdarzenia. Kilka lat temu poproszono
mnie o nie wspominanie kto i kiedy zamienił mieszkanie w naszym domu. Użyta
argumentacja była bałamutna – co mnie w końcu obchodzi zachowanie tajemnicy
przed kolegami zamieniających się osób, jeśli intencją tekstu było pokazanie,
że zamiany wbrew obiegowym opiniom są jednak możliwe, a informacja o „zabiegu”
w stu procentach prawdziwa? Prowadziłem wtedy blog o charakterze publicystyczno-informacyjnym,
a nie plotkarskim – więc podobne zastrzeżenia nie powinny być uwzględnione.
Podobnie jak opinia kolejnego sąsiada, który nie miał ochoty być wymieniany z
imienia i nazwiska, bo mu jakoby „kontekst” strony nie pasował – mimo że wyprodukowany
w imieniu zbiorowości dokument, którego był faktycznym współautorem dotyczył
wszystkich, a nie wyłącznie jego samego. Dzisiaj oponenci przycichli, może
prowadzą swoje małe interesiki, może nie, guzik mnie to obchodzi. Przestali dla
mnie istnieć, ich losy to nie mój problem. Intencją wszakże tej części
felietonu jest pokazanie, że pisanie „od środka” bywa skomplikowane i naprawdę
„zewnętrznemu” łatwiej idzie wyważanie racji i proporcji. A zwłaszcza „walenie
prosto z mostu”…
Co w takich sytuacjach?
Jakie wyjście? Józef Mackiewicz zwykł był powiadać, że tylko prawda jest ciekawa. Miał rację. Sam w
którymś momencie wróciłem do opisywania gminy co prawda odległej, ale doskonale
mi znanej, co ongiś zostało potwierdzone na piśmie i nigdy przez nikogo nie
zanegowane. Jej mieszkańcy po dwudziestu bez mała latach niczego jak się okazało
nie nauczyli się i zaczęli popełniać te same błędy. Warte opisania już choćby
jako zjawisko psychologiczne – że nie wspomnę o
takim detalu, jak powrót do wytwarzania zamętu i prywaty archetypów
postaci sprzed lat. Inne co prawda garniturki i sukieneczki – ale jak to się powiadało
na warszawskiej Pradze „co tam Cyryl, ważne są Metody” (na tej ulicy, Cyryla i
Metodego, mieściła się znana komenda milicji). Efekt? Co było do przewidzenia –
przewidziałem. I nic. I cisza. Co piszę bez żalu, jakoś nie bardzo przejmując
się leninowską zasadą „organizatorskiej funkcji prasy”. Gazety papierowej co
prawda nie produkuję, ale co publicznie mam do powiedzenia to mówię. Natomiast
czynienie rewolucji to już jakby nie moja specjalność…
Dwa ostatnie „obce” teksty
prócz tego, że są dobre przywołane zostały też w innym celu: pokazania, że myślenie
zbieżne z moim nie jest czymś odosobnionym i wyjątkowym. Że takich ludzi jest
więcej. I że ta grupa ujmuje swoje myśli coraz precyzyjniej, pewnie że
napotykając żywiołowy opór zadaniowanych agenciaków wpływu – ale cóż, takie są
koszta zakładania zbroi i ruszania na smoki…
M.Z.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz