O ludziach, ludzkich i diabelskich sprawach - i wszystkim o czym chcę coś powiedzieć. M.Z. to Marek Zarębski. Strona zawiera treści ujęte w formę słowa pisanego. Wszelkie zatem pretensje przyjmuję również TYLKO W TEJ FORMIE!
poniedziałek, 7 maja 2012
Wyznania teoretyka
Tytuł nie wziął się znikąd: faktycznie teoretycznie jestem… teoretykiem. Literatury. Prawdę mówiąc wydział polonistyki wyposażając mnie kiedyś w ten tytuł na bazie stosownej pracy popełnił kardynalny błąd rozrzutności. Nigdy z wyuczonych narzędzi oglądu czy analizy tekstów literackich nie korzystałem, wybrałem inny zawód, gdzieś podświadomie uznając wspomniane narzędzia albo za nieprzydatne, albo po prostu bałamutne. Okres pobytu na ukierunkowanych już ostatnich latach studiów pokazał jedno: jak gorączkowo młodzi adepci wiedzy literaturoznawczej poszukują nowych obszarów eksploracji. Wyrywają starszym maleńkie, z reguły nieurodzajne poletka kamienistej gleby. Sieją tam jakieś tajemnicze ingrediencje i czekają latami co też z nich wykiełkuje. Może jakie potężne drzewo nowej wiedzy? Z pewnym zażenowaniem przyznaję, że sam tak uczyniłem, teoria była tak arogancko nowa (ale nie o odmieńcach!), iż promotorzy nie bardzo wiedząc co z całością uczynić wycenili ja maksymalnie wysoko - i serdecznie na pożegnanie pomachali autorowi. Uniwersytecką, źle płatną asystenturę objęła koleżanka, która miała zwyczaj nie wychylać się aż tak bardzo…
Co było później? Formalne zawalenie się w Polsce teorii lewackich, przez pryzmat których starano się oglądać wszystko, co weszło w starcze oczka „socjalistycznie zasłużonych dla nauki” - nie przyniosło niestety narodzin nowych, ożywczych prądów umysłowych. A już o prawicowym ich skrzywieniu nie było co marzyć! Zmiany okazały się kosmetyczne, nadto przeprowadzone niechlujnie: „społeczną rolę literatury” zastąpioną „wydźwiękiem obywatelskim i patriotycznym”, co było czystą fikcją, bo nałożone na ostro promowaną przez żydów nienawiść do patriotyzmu jako takiego spowodowało, że mało kto chciał się babrać w działaniach nie uznanych przez salon. A Salony przez tę nację były zdominowane… Ośrodki akademickie jeszcze bardziej. W pewnym sensie trudno się dziwić, że młody człowiek idąc na jakąś uczelnię, a później podejmując na niej pracę naukową liczy na osobisty sukces i awans, a nie towarzyski i zawodowy ostracyzm… Sukces czy satysfakcja to nawóz osobistego wzrostu i dobrego samopoczucia. Na tym rośnie dalej poczucie przydatności, umiejętność radzenia sobie z zadaniami, które przedtem wydawały się niemożliwe do realizacji. No ale co ja tam będę opowiadał rzeczy, o których wie i dziecko – jeszcze jaki niedospany psycholog udowodni mi zaraz, że projektuję własne marzenia w obszar, „o którym jako tworze niezwykle konsystentnym nie mam bladego pojęcia”… Z drugiej strony chciałoby się powiedzieć, że młody człowiek pozostając na uczelni jako jej pracownik nie powinien tak od razu cechować się daleko posuniętym konformizmem… Mówię tu o polskich uczelniach, innych po prostu nie znam.
Po pozornie przełomowej dacie 1989 roku młodym poszukiwaczom rychło przyszły na ratunek zagraniczne ośrodki lewactwa wszelkiej maści. Znaczna ich część okazała się ukryta w USA. Oczywiście w pierwszym planie chodzi o miejsce, w którym badało się wszelkie komplikacje natury ludzkiej (prawda jak to ładnie brzmi dla badacza?) i w którym owe „badania” nie spotkały się z odrzuceniem, którego dostąpili doktrynerzy klasycznie socjalistyczni w Europie. W istocie akceptacja dla dewiacji wszelkiej maści okazała się doskonałym nośnikiem dla wprowadzenia w krwiobieg para-naukowy treści, które ludziom żyjącym w PRL-u zdały by się z góry podejrzane, ba, niektórzy odrzucili by je nie wnikając w meritum. O co chodzi? W skrócie o to, że byli lewaccy doktrynerzy nie mogąc już dalej udawać, że są reprezentantami świata pracy musieli znaleźć sobie zastępczy obiekt adoracji i oczywiście wyzysku. Padło na nieszczęsnych pedałów, lesbijki, transwestytów i wszelkiej maści odmieńców fizycznych i psychicznych. Istnieli zawsze. Zawsze byli marginesem. Pewnego dnia stali się nową wymuszoną „normą”. Ruszyła cała machina propagandowa, każdy wypreparowany z otoczenia dewiant, nieudacznik, człek pozbawiony klasycznej identyfikacji płciowej (a może tylko socjalnej?) był dla owych prądów myślowych cennym nabytkiem. Co lata całe kryło się w zaciszu prywatności, zakątków duszy i umysłu, zadymionych pokojach i pozostałościach po alkoholowych imprezach – pewnego dnia ruszyło na łamy naukowych rozważań, później na ulice i przewoźne platformy, podobne do tych z brazylijskich karnawałów. Nowe pierwiastki odkryto w starych tekstach. Pożądane zachowania u zapomnianych już autorów. Rozpoczęło się najdziwniejsze święto rozkodowywania ponoć nieznanych wcześniej czy ukrytych znaczeń, przydawania im nowej rangi, mianowania ich czymś godnym manifestowania czy świętowania. Bo też w istocie uruchomiono coś, co wiele lat wcześniej określono mianem karnawalizacji. Stanu przejściowego, bytu w pewnym sensie postawionego na głowie i jednorazowego. Rozciągnięto jego ramy, czas trwania. Później godzien był już poważnych badań i dysertacji. Wielu obserwatorów tego zdarzenia wyraża opinię, że nigdy dewiacjom nie poświęcono tyle uwagi, co podczas tej para-naukowej kampanii. I że ilość pary, która winna w swej istocie napędzać tłoki naukowego postępu poszła w całości w gwizdek. Niestety w niektórych środowiskach od tej właśnie pory facet przebierający się za cycatą śpiewaczkę czy baba udająca kulturystę stali się nie tyle normą (tego nie udało się jednak osiągnąć!) co w pewnym sensie towarzyskim obowiązkiem. Salony uzyskały naukową rangę bytu…
A może to jednak mylny trop, może plemionom prymitywnym, odseparowanym od współczesności miejscem i sposobem życia poświęcano podobną ilość uwagi? Niestety nie. Odmienność seksualna i jakoby wynikająca z niej zaburzona identyfikacja miejsca w grupie ludzkiej okazały się na tyle atrakcyjne, że godne dalszych para-naukowych wysiłków. Doskonale to wszystko korespondowało z narzuconą skutecznie przez lewaków i ich klony "poprawnością polityczną". Kolebką owej "wolności od wolności" były oczywiście konserwatywne Stany Zjednoczone. Właśnie tam znaleziono sposób, by sprytnie ukryć lewackie, a czasem wręcz marksistowskie ideały - pod przykrywką "postępowości" i atrakcyjnej "nowoczesności". Posłużono się starym, wypróbowanym sposobem zdefiniowanym jeszcze przez Rzymian w postaci zasady „divide et impera”: ludziom wychowywanym w kulturze purytańskiej i do przesady pielęgnującej tradycję zaoferowano bunt i możliwość stania się "nowym" człowiekiem. Dwie pieczenie przy jednym ogniu: tradycja zdemolowana, ale nie przez „rewolucjonistów”, lecz „dociekliwych badaczy natury ludzkiej”. Któżby nie chciał z tej okazji skorzystać… Co to ma wspólnego z lewactwem? Przypomnę więc tylko hitlerowskie starania stworzenia nowej „rasy panów” i równie intensywne próby ulepienia „radzieckiego człowieka”.
Czy więc dzisiaj możliwym jest pokazanie prawdziwych źródeł powstania podobnych para-prądów myślowych, ergo ujawnienie prawdziwego ich oblicza, także propagandowego lub jak ja wolę ideologicznego? Nie sądzę. Młody naukowiec nie złoży wszak oświadczenia, że oto ruszyło go sumienie i przyznaje, iż swoją pracę magisterską napisał do spółki z kimś trzecim, albo wręcz zlecił jej napisanie fachowcowi. Wydawca setki książek o urokach życia w queerowej komunie nie przyzna się, że jest szalbierzem czy agentem działającym na czyjeś zlecenie i oto postanowił oddać nieuczciwie zarobione pieniądze na rzecz dajmy na to wspólnot chrześcijańskich.
Wróćmy wszakże do teorii queer. Czy normalny w sensie fizycznym mężczyzna może i powinien wypełniać w zbiorowości funkcje męskie, kobieta - kobiece? A jeżeli nie – to kim jest tak względem preferencji seksualnych, jak roli społecznej? W sieci jak do tej pory ukazał się tylko jeden rozsądny tekst na ten temat, zanotowałem jego fragmenty, autorem jest MisQot . Pisze on tak, cytując na początku wytłuszczony fragment z Gazety Wyborczej, którego autorkami były panie Marzena Lizurej i oczywiście Kazimiera Szczuka:
„…Teoria queer (tłumaczona przez nas jako teoria odmienności lub teoria odmieńców) pojawiła się na początku lat dziewięćdziesiątych… Śmieszy mnie dorabianie naukowej gęby teoryjce wynalezionej przez grupę lewicujących odmieńców. W każdej populacji, czy to ludzkiej czy to zwierzęcej występuje - ze względu na fizjologię procesu krzyżowania - niewielka grupa jednostek "błędnych", silnie uszkodzonych genetycznie, odróżniających się jakimiś cechami od ogółu. W przyrodzie, rządzonej twardą ręką darwinizmu, takie jednostki znikają zazwyczaj bezpotomnie. A u ludzi? Pokonaliśmy, ha ha, Naturę i niedługo będziemy rozmnażać pary homoseksualne - oczywiście ku chwale nauki i postępu. Tymczasem Natura to ewolucja, a nie rewolucja!
Czyli - streszczając - queer to manifest tych, którym wąskie (sic!) ramy hetero- i homoseksualizmu "nie wystarczają"... Trudno o czytelniejszą definicję chorego, hedonistycznego postrzegania świata, społeczności i seksualizmu przez pryzmat egoizmu i egocentryzmu. Cóż, gdy człowiek nie musi już dbać o dach nad głową i jedzenie, a przyjemności i sztuki ma w nadmiarze, to mu się przewraca w głowie…”
Autor tego fragmentu pisze dalej, że dziwnym jest zapał, z jakim salonowe, GazetoWybiórcze autorki szukają gdzieś po świecie prawdziwie naukowej „teorii queer” definiującej płynność tożsamości seksualnej, zamazującej niepodważalne różnice psychofizyczne pomiędzy płciami. Nie mogę ani przyznać mu racji, ani zaprzeczyć. Nie mam pojęcia, czy taki „dzilawąg” w ogóle kiedykolwiek mógł powstać. Choć nie wykluczam, że podjęte były próby jego stworzenia, wiele ośrodków naukowych rozsianych po świecie zajmuje się od lat rzeczami „ o których filozofom się nie śniło”. Jaka jest ranga tej naukowej konstrukcji? Sądzę, że przede wszystkim przelotna. I że być może gdzieś i kiedyś jakieś dzieciaki na zajęciach z literaturoznawstwa czy psychologii będą się uczyć o istnieniu tych wysiłków – jako ślepej uliczce poznania ludzkiego.
Bloger MisQot przywołuje na koniec swych rozważań taki fragment tekstu wymienionych wyżej pań: „…Queer stawia wiele pytań, obala mity uznawane za oczywistość, pokazuje represyjny charakter normy i pozwala wszystkim odmieńcom (nie tylko seksualnym) schronić się pod parasolem płynnej tożsamości…” Odautorski komentarz jest ostry: „…Tego bełkotu już nie skomentuję, bo musiałbym użyć wobec autorki słowa powszechnie uznanego za obelżywe i w Wiekach Ciemnych określającego pacjenta szpitala psychiatrycznego... A przecież NIE WOLNO!...” Powiem, że w pierwszym porywie serca chciałem się i ja pod tym podpisać. Ale zaraz potem przyszła refleksja, że właściwie nie takie cuda już świat widywał, nie pierwsza to próba stworzenia wizji społeczeństwa, w którym niewielki procentowo sektor osobników zboczonych i zdziwaczałych seksualnie, nie ponoszących za nic odpowiedzialności, hałasuje tak, jakby były ich miliony, a każdemu należał się co najmniej rząd dusz nad resztą tych wszystkich standardowych prostaków, do których sam mam honor się zaliczać.
M.Z.
Foto. maxvoltage.wordpress.com
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz