poniedziałek, 14 maja 2012

Kontrolerzy idei


Impulsem inicjującym felieton na ten temat jest tekst Krzysztofa Wojtasa opublikowany w portalu Polacy.eu.org (http://polacy.eu.org/2235/metody-manipulacji/) Uważam temat za ważny, a nawet więcej – tak bardzo ważny, iż wart wnikliwej analizy. Wszystko co poniżej nią nie jest - to raczej wolne skojarzenia wynikające z wieloletniego blogowania i jeszcze dłuższego pisania w zawodzie. Ale… Jak wiadomo diabeł siedzi w szczegółach. Być może ich obejrzenie przyda się komuś do wysnucia własnych impresji na temat. Zaś pełną analizę popełni ktoś, kto miast obracania się w sferze impresji (jak ja) zechce użyć naukowych narzędzi oglądu tego ważnego zjawiska.

Pisze K. Wojtas tak: „…większość portali „społecznościowych” zakładana jest przez organa, których celem jest kontrola przepływu informacji. Przy dowolnej tematyce wprowadza się ograniczenia typu cenzorskiego. Początkowo dotyczą form wypowiedzi, by z czasem eliminować niektóre tematy…” Pełna zgoda! Ale ja akurat skupił bym się na innym aspekcie tego problemu. Chodzi mianowicie o rozpoznanie treści, ale też przypisanie ich do konkretnych osób. I tu rzecz dziwna: okazuje się bowiem, że są pośród blogerów tacy, którym coś wolno i tacy, którym wolno zdecydowanie mniej. Jedni mogą nawoływać do przewrotu wprost. Inni akcentując tylko swoje prawicowe czy konserwatywne myślenie dostają w określonym portalu wieczystego bana, czyli po prostu bezpowrotnie znikają. Stawiam diagnozę: ci drudzy są dla służb mniej groźni. Pierwszych natomiast należy potraktować tak, jak wywiady świata traktują rozpoznanych agentów strony przeciwnej czy wrogiej: spacyfikować i spróbować „odwrócić”. To znaczy – przedstawiam tu domniemane myślenie służb właśnie, nie blogerów. Z literatury przedmiotu wynika, że metoda odwracania jest najskuteczniejsza i w pewnym sensie najbardziej ekonomiczna. Odwrócony po podpisaniu cyrografu nie ma już do kogo się zwrócić. Podpadł i tu i tam – przy czym może za sprawą „odwracaczy” jeszcze trochę podziałać, pooddychać. Publika czytająca i komentująca swych ulubieńców nigdy nie będzie wiedziała kto, kiedy i w czyim interesie działa. Dał się „odwrócić”, czy nadal myśli samodzielnie? Czy jego śmiałe sformułowanie są wynikiem odwagi osobistej, czy zgody aktualnych przełożonych? Jest czy nie jest prawdziwym autorem publikowanych tekstów? Kto i po co skłonił go do podejmowania określonych tematów?

„…Interesujące są metody promocji i blokowania konkretnych idei i ludzi powiązanych – poszukujących dróg wyjścia…” Bardzo delikatna materia, ponieważ agenci wpływu (czy jak byśmy ich tu roboczo nie nazwali) działają nie pośród przedmiotów martwych, ale pośród żywych ludzi, pomiędzy nami. Po drugie znamy ich nie z ciemnych okularów i podniesionego kołnierza płaszcza, ale z imienia, nazwiska i twarzy. Nie możemy tylko uczynić jednego - jasno, wprost i w oparciu o dowody powiedzieć „ty jesteś agentem, idź sobie precz!”. Nie ma żadnych dowodów, agentura nie posługuje się legitymacjami służbowymi, ba, wyposaża swych pracowników w przekonujące życiorysy i legendy, amatorska weryfikacja jest praktycznie niemożliwa. Choć dla wielu osób bardzo skuteczną metodą jest porównywanie kontaktu personalnego ze światem wpisów… Gdy jaskrawo oba te światy do siebie nie pasują – zapalenie się czerwonej lampki ostrzegawczej nie wydaje się przesadą podjętych środków ostrożności.

W pewnym momencie swych rozważań zwraca uwagę K. Wojtas na rzecz, która mnie na przykład zdaje się elementem bardzo ważnym. To blokada dopływu nowych blogerów do już istniejącego obiegu i zarzucanie debiutantów masą nieistotnych, małych i chciałoby się rzec upierdliwych pytań. W skrajnych wypadkach autorowi wpisu o polityce fiskalnej państwa zadaje się pytania o kolor butów żony i rodzaj zupy na niedzielny obiad. Przesada? W pewnym sensie tak – ale dla łatwiejszego zobrazowania w czym rzecz i z czym początkujący mogą się spotkać nawet na najpoważniejszych portalach. Ja osobiście zetknąłem się też z naiwnymi, ale nachalnymi i prostackimi próbami formowania na płaszczyźnie publicznej czegoś w rodzaju tajnych oddziałów partyzanckich. „Bo dalej to już tylko strzelać do drani…” Z łuku dla huku, prowokatorku? To strzelaj sobie sam, widać liczysz na durniejszych od siebie…

A inne metody dezawuowania myśli interlokutora, z „poważną dyskusją” na czele… No cóż, myślę, że Schopenhauer w swej rozprawce o sztuce erystyki ujął to najbardziej syntetycznie, niewiele się od jego czasów zmieniło, bida polega na tym, że mało kto dzisiaj czyta klasyków - i naiwniaków łatwo włożyć do wora sposobami sprzed naprawdę wielu lat. Podobne próby stosowane są dzisiaj dość rzadko, szybko połapano się, że ich użycie równoznaczne jest z bardzo szybkim spaleniem agenciaka, zmiana pseudonimu niewiele daje, styl jest jak odcisk palca, jeden i niepowtarzalny. Niestety niewielu jest specjalistów analiz tego przedmiotu… Skupiono się więc na stałym, ustawicznie powtarzanym nękaniu metodami łagodniejszymi. Lub na powoływaniu kompletnych, tworzonych od podstaw portali, które dezawuują samą swoją obecnością wszelkie inne od założonych sposoby myślenia i pisania. Konkrety? Proszę bardzo – nie tak dawno sporo czasu poświęciłem opisom prób odwołania burmistrza w gminie Ruciane Nida. Istniejący tam portal pewnej znanej wcześniej z Salonu 24 lewaczki o ksywie Voit spowodował takie zamieszanie, że konia z rzędem temu jej czytelnikowi, który połapał by się o co w ogóle szefowej tej „lewizny” chodzi. A rozwiązanie jest arcyproste: chodzi właśnie o zamęt, dezorientację, ustawiczne odwracanie kota gonem, rozmywanie kryteriów i zasad. Pewnie powiodło by się pannie z odzysku lepiej, gdyby nie drobiazg, czyli zamiłowanie do trunków. Podobno złapano ją za kierownicą z niezłym ładunkiem promili we krwi. Czy nie przypomina to przypadkiem zdarzenia, jakie parę miesięcy wcześniej było udziałem jej dobrego znajomego, posła Celińskiego? Tyle że Celiński jak mówią zdążył dać nogę przed przybyciem służb. Madame Voit już się to nie udało. Co nie znaczy, że przestała truć atmosferę. Przeciwnie – działa dalej w najlepsze, a każdy miesiąc istnienia jej szmatławca to miesiąc dopisywany do „chwalebnego” życiorysu zawodowego damesy. Pewnego dnia zniknie – ale dossiers działania „na rzecz samorządności” zabierze ze sobą i nie wykluczam, że jeszcze ktoś się na to nabierze.

I wreszcie najbardziej „finezyjna” forma działania agentury wpływu: stopniowe obezwładnianie czytelników rzekomą konserwatywnością, nawet sarmackością, prywatnymi zainteresowaniami sportowymi (lub jakimikolwiek innymi – tu chodzi o wykreowanie takiego blogera na zdrowego, bezpośredniego gościa) i „odważnym waleniem” w schematy lub rzeczy, które chce się przedstawiać jako naganne skróty myślowe. Wstępne dyskusje pod takimi wpisami przeradzają się rychło w oswojenie. Agent jest już w zbiorze, prowadzi z jego przedstawicielami jakąś grę, spiera się i często przedstawia pozornie racjonalne argumenty. To poligon – widzi na nim bowiem rozkład sił. Jest w stanie dokładnie ocenić kto stanowi dlań intelektualne zagrożenie, kto nie daje się wciągnąć w meandry talmudycznego rozumowania – a kto nie. Im więcej upłynie czasu pobytu agenciaka na danym forum – tym lepiej. Jedni stracili dlań czas, inni cierpliwość, jeszcze inni powoli czują się zmęczeni i nie mają sił bzdurom przeciwstawić żadnych ostrych argumentów. Zwykle też podobni osobnicy posługują się wytrychem typu „swoboda wypowiedzi”. Nie można ich usunąć z powodu zakodowanego w większości pragnienia wolności, także wolności słowa.

Nie? Proszę przeczytać wpis agenta GPS1965, następny po tekście K. Wojtasa. W pełni odpowiada mojemu opisowi. Chyba że chcecie dać się wodzić za nos dalej. Może to i urokliwe… Ale głupie!

M.Z.

Fot.garnek.pl

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Dobre! Dziekuję . Jacek.

M.Z. pisze...

Za komplement oczywiście dziękuję. Tyle że opisuję w sumie bardzo smutną sprawę. Ci, którzy znają mnie osobiście wiedzą też, że z reguły nie upieram się przy szerokiej propagacji własnego zdania, wypowiadam je głównie w zamkniętych kręgach i na własnej stronie - a jednak tutaj, w tym przypadku rzecz trzeba nazwać głośno i po imieniu. Liczę się też z tym, iż czytelnicy nie bardzo lubią heroldów złych wieści, dzisiaj co prawda nie ucinają już im głów, ale pewne odium pozostaje... Trudno. Taki sam sobie napisałem punkt regulaminu wewnętrznego: po przemyśleniu śmiało mówić co ma się do powiedzenia. I to czynię. Pozdrawiam!

Anonimowy pisze...

Ty zdaje się jesteś kolesiem Coryllusa i Toyaha, prawda? I dlatego napisałeś co napisałeś o GPS-ie?

M.Z. pisze...

Prawda, cała prawda i gówno prawda… Wiesz oczywiście co dla ciebie wybrałem? Sprawa jest jednak na tyle poważna, że wymaga jeszcze dodatkowych słów kilka. I nie to bym chciał się komukolwiek tłumaczyć – po prostu chcę to głośno powiedzieć. Otóż osobiście znam tylko Coryllusa, niestety merytorycznie nasze drogi rozjechały się, większość pretensji do Coryllusa wyraziłem wprost w kilku felietonach, trzeba tylko odszukać. W przeciwieństwie do niego nie uważam na przykład, by młodzież można było i trzeba zostawić samej sobie. Sądzę też dalej, że nie ma w Polsce żadnego kryzysu dziennikarzy, jest za to śmiertelny kryzys wydawców i wszelkiej maści im podobnych nadzorców. Hodują oni miernoty i plastycznych przygłupów, ktoś na etacie dziennikarskim nie jest dla nich żadnym tam wolnomyślicielem czy tropicielem prawdy, ale podwładnym, który za określoną kasę wykonuje powierzone mu obowiązki. Nie zgadzaliśmy się też w kilku innych, drobniejszych sprawach, to jest dzisiaj bez znaczenia. A były w ogóle komplementy? Tak, były, zawsze wtedy, gdy tak uważałem. Metoda dyskutowania tak Coryllusa, jak Toyaha jest jak dla mnie nie do zniesienia, Toyah w tej materii gorszy. Co nie oznacza, iż oślepłem i nie widzę, że to facet, który stworzył jak nikt inny własny styl i pracowicie kreuje własne światy. Odrębne od pseudo-politycznej papki, jaką zwykli nas częstować różni inni, mianowani przez sieć „wybitnymi”. Tak więc dzisiaj wygląda to „kolesiostwo”. Co się zaś tyczy GPS-a: od kiedy zdezawuował Powstanie Warszawskie i powstańców przestał dla mnie istnieć. Oczywiście ma prawo do własnego zdania, z tej przyczyny nie będę doń strzelał – ja jednak też mam prawo uważać, iż jest zwykłą mendą, w tym przekonaniu utwierdza mnie niemal każdy następny wpis tego osobnika. Sądzę też, że ktoś, kto popiera irredentę śląską czy mazurską (o tych „zjawiskach” też pisałem) zasługuje na odebranie mu polskiego obywatelstwa i zwykłego kopa w dupę. Agenturalność dostrzegam w takich właśnie wpisach. I wiem, że są ludzie, którzy widzą to wszystko daleko ostrzej, niż ja.

To na tyle.